Zimą na Faradaguła panuje mniejszy ruch. W grudniu sprzedawców płyt nie było w ogóle. W styczniu nie było tych, u których zawsze kupowałem, ale parę ciekawostek wydobyłem od innego handlarza. Oczywiście same oryginały, chociaż używane.
The Lemonheads, It’s a
Shame About Ray, 1992
Oto
typowe dzieło amerykańskiego rocka alternatywnego lat 90. Słabo się orientuję w
twórczości Lemonheads, ale doczytałem, że to już ich piąta płyta. W tym czasie obowiązki
basistki pełniła Juliana Hatfield, znana z przedsięwzięć solowych.
Mamy
do czynienia z prostymi, gitarowymi piosenkami, często dosyć melodyjnymi, z
dużym wykorzystaniem gitary akustycznej. Często są w średnich tempach, czasem rozpędzone
(Rockin’ Stroll), ale zbyt łagodne, żeby nazywać toto punkiem. Od czasu
do czasu wylezie krótka, ale sympatyczna solówka gitarowa (Confetti). Evan
Dando nie ma zbyt wyróżniającego się głosu – ani wysoki, ani niski,
niespecjalnie charyzmatyczny, nieprzesadnie neurotyczny, po prostu normalny
koleś.
Najbardziej
podobają mi się melancholijny utwór tytułowy oraz Rudderless. Na trzecim
miejscu stoi Alison’s Starting to Happen, chociaż z Jujuby znam
wykonanie koncertowe ciekawsze niż wersja studyjna. Balladowy Buddy (tytuł
nieocenzurowany: My Drug Buddy), z wykorzystaniem organów, zbliża
się nieco do southern rocka.
Płytę
kończą dwa kowery. Jednym jest Frank Mills z musicalu Hair. Druga
przeróbka, dorzucona w późniejszych tłoczeniach, to dynamiczna
wersja Mrs. Robinson Simona i Garfunkla, nagrana już przez inny skład, w
którym Julianę Hatfield zastąpił Nic Dalton.
Album
może być z deka monotonny, ale trwa tylko 33 minuty, więc nieraz nie zdąży się
znudzić.
The Coral, The Coral,
2002
Brytyjskim
zespołem The Coral, na którego czele stali bracia James i Ian Skelly,
zainteresowałem się po przeczytaniu, że całkiem udatnie nawiązuje do
psychodelicznego rocka końca lat 60. Miałem okazję słyszeć jeden z późniejszych
singli i całkiem mi podszedł, więc postanowiłem sprawdzić dwie pierwsze płyty,
skoro nadarzyła się okazja.
Zespół
przyłożył się do aranżacji. Organy Hammonda, gitary sfuzzowane albo dla odmiany
pobrzękujące jak u The Shadows, wielogłosy wokalne, ogólnie ciepłe, nasycone
brzmienie. Gdzieniegdzie wyłania się wibrafon (Wildfire) albo saksofon
czy inny klarnet. Ogólnie brzmi to bardzo stylowo i nie sprawia wrażenia
nieudolnej grupy rekonstrukcyjnej. Jedyne świadectwo późniejszych niż lata 60. inspiracji
The Coral stanowi Spanish Main – niespełna dwuminutowy otwieracz,
którego tekst stanowi powtarzany w kółko dwuwiersz. Opiera się on na
„marszowym” crescendzie sugerującym, że ktoś tu się nasłuchał London Calling.
No i jeszcze Skeleton Key, pomimo brzmienia podobnego do reszty,
rozwydrzony jest niemal na punkową modłę.
Przy
całej spójności aranżacyjnej płyta jest dość zróżnicowana. Raz szybciej (Dreaming
of You, z charakterystyczną dla epoki prostą solówką gitary, Goodbye odlatujący
w pewnym momencie w kosmiczne regiony niczym wczesny Pink Floyd), raz wolniej (Bad
Man), a czasem tak i owak w obrębie jednego utworu. W I Remember When
solenna zwrotka z waniliowo-procolowym brzmieniem organów łączy się z motorycznym
refrenem. Podobny kontrast dynamiczny zawiera Waiting for the Heartaches,
wzbogacony kongami. Shadows Fall ma klimat nieco „westernowy” dzięki
harmonijce i gitarom jak w tytule. Chóralna partia wokalna w Simon Diamond
kojarzy się ze sceną folk-rockową lat 60.
Należy
dodać, że płytę kończy utwór ukryty Time Travel, wyróżniający się tym,
że przy zastosowaniu identycznego instrumentarium odjeżdża w kierunku zdubowanego
reggae.
Pod
względem ewokowania klimatu lat sześćdziesiątych twórczość The Coral przebija
takich wykonawców jak Ocean Colour Scene, chociaż może nie dorównuje
melodyjnością.
The Coral, Magic and Medicine, 2003
Drugi
album Koralowców utrzymany jest zasadniczo w podobnych klimatach jak pierwszy.
Miłośników Hammonda z pewnością ucieszy otwieracz In the Forest, gdzie
brzmią one prawie tak stylowo jak na starej płycie Vanilla Fudge. Gdzie
indziej, a to w Secret Kiss, organy biorą udział w aranżacji
zbliżonej do Animalsów. Jeżeli zaś komuś się podobało Shadows Fall, to w
podobnym, kombojskim nastroju utrzymany jest Don’t You Think You’re the
First, przy czym chyba nawet lepszy. Klimata shadowsiaste przywodzi na myśl
jeszcze Bill McCai. W Talkin’ Gypsy Market Blues słychać wyraźnie
inspiracje Creedence Clearwater Revival (cytuje się tu nawet riff z Suzie Q!).
James Skelly nie podrabia wprawdzie głosu Johna Fogerty’ego (i dobrze), ale za
to gitara gra w jego stylu. Drugi z „bluesem” w tytule jest Milkwood Blues,
wyposażony w skrzypce i momentami odlatujący na jazzowo. Co do nowych elementów
aranżacyjnych, w łagodnej, folkującej balladzie Eskimo Lament wkracza swingująca
sekcja dęta. Z ballad zwraca uwagę także Liezah, sięgająca mackami do
Simona i Garfunkla. Akustyczna Careless Hands przywołuje zaś jeszcze
ducha wczesnych lat 60.
Żeby
należycie docenić Magic and Medicine, nie powinno się go słuchać zaraz
po pierwszej płycie.
Good Charlotte, Good Morning Revival, 2007
Tera
coś z drugiej strony oceanu. Zespół, na jegoż czele stoją bliźniacy Benji i
Joel Maddenowie, wywodził się z nurtu pop-punkowego, ale w roku 2007 nadał
swojemu czwartemu albumowi walor komercyjny – w większym stopniu niż taki Green
Day. Wyprodukowane toto jest na miarę współczesnych standardów muzyki pop i
choć na całej płycie nie brakuje dynamicznych gitar, to towarzyszą im klawisze
i insza elektronika, a czasem perkusja brzmiąca jak programowana. Jeden z
utworów nazywa się nawet Dance Floor Anthem i brzmi adekwatnie do tytułu.
Podobno nazywają to dance punkiem.
Moim
ulubionym fragmentem jest All Black, całkiem chwytliwe zaśpiewy
zastosowano w Victims of Love i Broken Hearts Parade (tyn drugi z
udziałem sekcji dętej). W The River pojawiają się gościnnie panowie M.
Shadows i Synyster Gates z grupy Avenged Sevenfold, ale nie różni to specjalnie
piosenki od reszty repertuaru. No dobra, gitara brzmi heavymetalowo, jeśli się
w nią wsłuchać, ale nie jest bardzo wyeksponowana. Inny singiel, Keep Your
Hands Off My Girl, wyróżnia się skandowaną, w zasadzie półrapową
partią wokalną. Something Else zawiera zdecydowanie mniejszą ilość
elektroniki (szczególnie w zwrotce), przez co naturalnie się wyróżnia, trochę
mi przypomina spokojniejsze kawałki Green Day. Nieco mniej mnie pociągają
„przestrzenne” ballady, dla których inspiracją było chyba Coldplay: Beautiful
Place z gitarowymi glissandami i bardziej skontrastowana dynamicznie,
napędzana zimnym fortepianem Where Would We Be Now. Wystarczyłaby sama
finałowa March On.
Melodie trochę zlewają się w jedno (zwłaszcza przy podobnych, gładkich aranżacjach), ale ogólnie słucham tego bez bólu.
Roxy Music, Flesh + Blood,
1980
Pierwsze
płyty Roxy Music (a zwłaszcza For Your Pleasure) należały do
najważniejszych dla mnie w okresie licealnym. Późniejsza twórczość zespołu już
mniej mnie interesowała, poza Avalonem, od którego okładki zaczęło się w
ogóle moje nim zainteresowanie.
Po
kilkuletniej przerwie Roxy Music reaktywowało się w 1979 r. jako
zasadnicze trio – Bryan Ferry, Andy Mackay, Phil Manzanera – któremu
towarzyszyli w zależności od sytuacji muzycy gościnni. Na Flesh + Blood,
drugiej płycie z tego okresu, zagrali m.in. perkusista Simon Phillips
(znany choćby z Toto) i klawiszowiec Paul Carrack (jeden z Mechaników Mike’a).
O tym, że nadeszły lata osiemdziesiąte,
przekonuje nie tylko brzmienie syntezatorów, ale i takie utwory jak Same Old
Scene na niepokojącym basowym ostinacie (dudni tu Alan Spenner) czy utwór
tytułowy mający w sobie coś z „trylogii berlińskiej” Bowiego; szkoda, że trwa
tylko trzy minuty, bo mógłby się pociągnąć jeszcze drugie tyle. Z kolei
dynamiczny Over You brzmi jak coś z The Cars, a jego główny riff to i
może się kojarzyć ze złagodzoną wersją Blitzkrieg Bop. Oh Yeah nie
ma może zbyt charakterystycznego tytułu, ale muzycznie jest to wprost prekursor
Avalonu z leniwą zwrotką i rozlewnym refrenem. W podobnej, spójnej
konwencji, jaką potem będzie kultywował i Bryan Ferry solo, utrzymane jest My
Only Love. No Strange Delight to jedyny utwór, w którym Mackay, zamiast
saksofonu, sięga po obój, ale „najtrudniejszy instrument świata” nie odgrywa tu
większej roli, robi raczej ozdobniki – fakt, że bardzo nastrojowe. Finałowa
ballada Running Wild rozpoczyna się od gitar pasujących do ballady
metalowej, ale ostatecznie dominuje w niej fortepian.
Zespół sięgnął po cudze
kompozycje. Album rozpoczyna przeróbka In the Midnight Hour Wilsona
Picketta, a dużo później pojawia się Eight Miles High Byrdsów. Oba
zostały przerobione przez Roxy Music całkiem na swoją modłę, z „afrykańską”
rytmiką i zawodzącymi saksofonami oraz gitarami.
Mówisz „Ferry”, myślisz
„elegancja” – i rzeczywiście, Flesh + Blood, podobnie jak jego następca,
odznacza się charakterystycznym, trochę kiczowatym, trochę wziętym w cudzysłów wdziękiem.
Co prawda w tym okresie działalności zabrakło zespołowi zadziornej
ekscentryczności, jaka emanowała z debiutu czy For Your Pleasure.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz