W marcu połów na targowisku był dość bogaty i w połowie celtycki, ale wcześniej zdobyłem świeżą płytę zupełnie w bok od pozostałych.
Miles Davis, Kind of Blue, 1959
Na jazzie znam się umiarkowanie, o ile w ogóle, nie odróżniam coolu od bopu i muzykę tego gatunku raczej przyswajam intuicyjnie niż poddaję analizie. Dlatego nie będę tu tłumaczył, dlaczego Kind of Blue uchodzi za płytę absolutnie klasyczną dla tego rodzaju muzyki, a może i najbardziej przełomową, jaka w nim powstała.
Milesowi towarzyszył doborowy skład (wszyscy już dzisiaj nie żyją): saksofoniści Cannonball Adderley i John Coltrane (gigant sam w sobie), pianista Bill Evans (poza jednym utworem) oraz sekcja rytmiczna – Paul Chambers i Jimmy Cobb. Jak wyjawia Evans w notce na tylnej stronie oryginalnej okładki, cały materiał był efektem improwizacji, a Davis przekazał zespołowi jedynie ogólne szkice utworów.
So What oparty jest, przykładowo, na szkielecie kontrabasu i fortepianu, ale te szkielety nie są całkowicie kostne, mają w sobie jakieś chrząstki i przeguby, czyli same w sobie ulegają wariacjom. Flamenco Sketches i Freddie Freloader wywodzą się z kolei z bluesa. W tym drugim na fortepianie zagrał wyjątkowo Wynton Kelly i miał pole do popisów solowych. Lider trębacz ma wiele do powiedzenia, ale obaj saksofoniści także dostają czas na improwizacje. Mają go wiele, bo spośród pięciu utworów tylko jeden – Blue in Green, zresztą najbardziej nastrojowy – trwa poniżej dziewięciu minut, a Flamenco Sketches to nawet dwa razy, bo w reedycji doszła wersja alternatywna. Najdłuższe jest All Blues – jedenaście i pół, ciągnięte riffem dęciaków i miotełkowaną perkusją, gdzie każdy z solistów gra, aż dopóki mu się nie znudzi.
Capercaillie, The Blood Is Strong, 1988
Z nazwą Capercaillie zapoznałem się po raz pierwszy w latach 90., przeglądając katalog firmy fonograficznej Folk Time. Opis kasety jednego z wydawanych przez nią zespołów, Little Maidens, porównywał jeden z jego utworów właśnie do Capercaillie. Minęło wiele lat, zanim się dowiedziałem, że nazwa grupy oznacza głuszca, a jeszcze kolejne, nim znalazłem na targu jej płytę. The Blood Is Strong zawiera muzykę nagraną do serialu pod tym samym tytułem, a wydanie z 1995 – ponadto utwory z dwóch kolejnych produkcji telewizji szkockiej: Prince among Islands i Highlanders.
Jak to często bywa z muzyką ilustracyjną, mamy tu dużo krótkich motywów – zarówno utwory tradycyjne, jak i kompozycje zespołu. Niektóre fragmenty wypadają blisko Clannad (An Gille Ban czy Gun Teann Mi Ris Na Ruinn Ta Seo (Remembrance)) – tin whistle, gitary akustyczne i mandoliny zawieszone w zalewie syntezatorowej, czasem (An t-Eilean Mu Thuath, Aignish) wisi w niej tylko głos Karen Matheson, a czasem ten głos jest po prostu sauté. W Domhnall (Black Donald) śpiew a cappella dobywa się z gardła nie tylko Matheson, ale i innych członków zespołu. Wspierają oni też wokalistkę w jednym z najlepszych w tym zestawie Alasdair Mhic Colla.
W utworach instrumentalnych różny jest stosunek brzmień tradycyjnych do nowoczesnych. Największe wrażenie zrobiły na mnie podniosły The Hebrides, fajny air Calum’s Road z akordeonem, The Lorn Theme – instrumental na tin whistle, w którym moc celtycką podbija nowoczesna aranżacja (syntezatory, perkusja) – oraz Grandfather Mountain, bardzo udany taniec szkocki z istotną rolą skrzypiec. Podobny charakter ma, jak sama nazwa wskazuje, Downtown Toronto.
Runrig, Recovery, 1981
I znowu Runrig, tym razem z trzecią płytą. Recovery, ozdobione reprodukcją obrazu Toma Mackenziego przedstawiającą Loch Coruisk, poświęcony jest odrodzeniu kultury celtyckiej w Szkocji, a wobec tego zawiera więcej utworów w języku gaelickim niż omawiana tu już Mara.
W okresie Recovery grupa miała dopiero przed sobą przełom komercyjny. Plus dodatni jest taki, że produkcja nie została jeszcze skrojona według rynkowych norm: prawie w ogóle nie ma syntezatorowego sosu, jest za to więcej gitar. Wstęp w postaci An toll dubh to tylko śpiew do akompaniamentu tupania o drewnianą podłogę, ale po nim pojawia się zgrabny, dynamiczny celtycki rocker Rubh nan Cudaigean.
Mój ulubiony fragment to ‘ic Iain ‘ic Sheumais. Tradycyjna szkocka pieśń, poświęcona Donaldowi MacIainowi, rannemu w bitwie pod Corinish w 1601 r., została zaadaptowana na organową balladę, którą można by porównać do Uriah Heep czy zgoła Omegi. Podobne połączenie highlandzkiej podniosłej zadumy z jednoznacznie rockowym brzmieniem przynosi ‘s tu mo Leannan/Nightfall on Marsco.
Bardziej nastrojowo (akordeon) robi się w tytułowym Recovery, a już całkiem folkowe są dwa utwory instrumentalne, sporządzone przez gitarzystę Malcolma Jonesa (grającego również na dudach): jeden pod nieskomplikowanym tytułem Instrumental, drugi – Breaking the Chains, gdzie jednak Jonesa wspiera perkusista Ian Bayne.
Dwa utwory poświęcone są wyzyskowi militarnemu Szkotów: dynamiczny Fuaim a Bhlair z nastrojową kodą – o udziale Highlanderów w wojnach Imperium Brytyjskiego, a podniosły Tir an Airm – o współczesnej rozbudowie wojsk brytyjskich na terenie Szkocji.
Finał płyty stanowią solenne ballady: The Old Boys (jak Simon i Garfunkel z fisharmonią) i szczególnie przesycona hebrydzką tęsknicą Dust.
The Levellers, Levelling the Land, 1991
Omówioną poprzednio płytę Wyrównywaczy poprzedzał album, dzięki któremu grupa pokazała się szerszej publiczności.
Podobnie jak później, fundament stanowi punk-folkowa jazda, która w paru momentach zbliża się mocno do New Model Army. Szybkie tempa, dużo skrzypiec, celtyckie motywy, „bojowa” atmosfera – Fifteen Years, mój ulubiony z tej płyty The Game, dziarski The Riverflow, nieźle też atakuje finałowy Battle of the Beanfield. Za otwieracz służy jednak nieco bardziej nastrojowy One Way of Life z wpadającym w ucho refrenem. Z utworów w średnim tempie wyróżnia się Sell Out, oparty na basowym riffie dużo bardziej złowróżbnym niż reszta jego struktury.
Uspokojenie przynosi parę ballad, jak The Road czy Another Man’s Cause (z udziałem harmonijki), chociaż teksty już nie takie uspokajające, np. w tej drugiej mowa o wojnie na Falklandach. Bliżej standardowego, akustycznego folku leży Far From Home, a także The Boatman, choć finał odlatuje w stronę Madchesteru: Jon Sevink wycina celtyckie solo skrzypcowe na tle podkładu tworzonego przez dzidziridu i bujany beat perkusji.
Pod względem stylistycznym jest całkiem podobnie niż na płycie następnej, ale utwory ciekawsze.
Hootie & The Blowfish, Cracked Rear View, 1994
W zeszłym roku zdobyłem na targu płytę Fairweather Johnson i uznałem ją zaledwie za umiarkowaną. Dlaczego więc postanowiłem przesłuchać i wcześniejszą Cracked Rear View? Bo to właśnie ona była największym sukcesem komercyjnym ekipy Dariusa Ruckera, a Johnsona powszechnie postrzegano jako zniżkę formy. Po paru przesłuchaniach trudno się nie zgodzić: podobnie jak w przypadku Levellersów, chociaż styl się specjalnie nie zmienił, piosenki mają więcej ikry niż na płycie późniejszej.
Dla przypomnienia: jest to po prostu rock alternatywny, zakorzeniony w tamtejszej tradycji muzycznej, z wokalistą śpiewającym z „południową” manierą a la Eddie Vedder. Otwieracz Hannah Jane jest witalny, motoryczny i, w odróżnieniu od grundżu, wciąż jeszcze dominującego w amerykańskim rocku, dość pogodny. Ogólnie rzecz biorąc, te bardziej dynamiczne piosenki robią tu większe wrażenie. Wyróżniają się Drowning, I’m Goin’ Home oraz Only Wanna Be With You, choć ten ostatni wydaje mi się trochę zajeżdżony, bo wyszedł chyba na singlu. Spośród ballad nieźle wypada Let Her Cry z organami w tle. Z kolei skrzypce w Running from an Angel i Look Away (w tym drugim przypadku także mandolina) dodają do tego kociołka odrobinę bluegrassu. Całą płytę kończy niespełna minutowy soulowo-bluesowy lament a cappella.
Jeff Buckley, Grace, 1994
Ta płyta znajdowała się na mojej liście od 23 lat. Jeff, syn Tima Buckleya, folk-rockowego barda lat 70., podobnie jak on zmarły przedwcześnie (tyle że przyczyną nie były narkotyki, lecz rzeka Missisipi), wydał za życia tylko jeden album, ale za jego pomocą zdążył wstrząsnąć muzyką lat 90.
Rzecz jest to mocno emocjonalna, zdominowana przez wysoki głos artysty, w otwierającym Mojo Pin zbolały na bluesową modłę, niejednokrotnie przechodzący w falset. Chociaż Buckley wpisuje się w konwencję amerykańskiego rocka alternatywnego, to słychać, że lubił Led Zeppelin (zresztą panowie Page i Plant też się ciepło o Buckleyu wypowiadali). Nie ma wprawdzie głosu równie uderzeniowego jak Robert Roślina, ale momentami przypomina jego łagodniejsze (solowe) momenty. Tak się dzieje zarówno w Mojo Pin, jak i w bardziej dynamicznym utworze tytułowym, który ma w sobie nerwowość przywodzącą na myśl akustyczno-orientalne poszukiwania Zeppelinów – ta pobrzękująca mandolina podana na rozdudnionym basie. Podobnie orientalizujące brzmienie spotykamy w Dream Brother, wzbogaconym brzmieniem tabli.
Ogólnie sporo tu kombinacji aranżacyjnych (np. slide i smyczki w tle w Last Goodbye), które jednak wychwytuje się dopiero po którymś przesłuchaniu. So Real, z początku nieco płaczliwe, pokazuje, kim się inspirował Coldplay, ale potem narasta w porządnym crescendzie. Podobne narastanie widzimy w Lover, You Should’ve Come Over. Najostrzejszy i najbardziej hałaśliwy na płycie jest Eternal Life (toż to jakieś Smashing Pumpkins prawie), w którego finale spod brudnych, kanciastych riffów wychodzi nagle orkiestra. Na przeciwległym końcu znajduje się parę nastrojowych ballad, przede wszystkim Lilac Wine ze smyczkami. Jeszcze delikatniejsze jest Corpus Christi Carol Benjamina Brittena, zaśpiewanym przez Buckleya całkowicie falsetem, z akompaniamentem gitary akustycznej. O ile zaś Hallelujah Leonarda Cohena może być dla wielu pieśnią, której się Nie Rusza, to wersja Buckleya, wbrew skrajnej odmienności jego głosu od kanadyjskiego barda, całkiem przypadła mi do gustu: tylko gitara, śpiew i emocja. Co prawda sam artysta niespecjalnie był zadowolony z tego wykonania; wolał wcześniejsze, nagrane na koncercie.
Kolejne, już pośmiertne wydania zawierają dodatkowy utwór Forget Her.
Prince & The Revolution, Around the World in a Day, 1985
Album ten był następcą sławnego Purple Rain, największego sukcesu komercyjnego Książęcia. Autor nie poszedł jednak za ciosem i zamiast kolejnego zestawu wymierzonego w listy przebojów przygotował coś skromniejszego – a i tak płyta, prawem zaostrzonego apetytu, zajęła pierwsze miejsce na listach. Bardzo kolorowa okładka sugeruje zwrot artysty w kierunku psychodelii. Na historii soulu wyznaję się słabiej niż na rocku, więc trudno mi powiedzieć, na ile ten zwrot mu wyszedł, ale całość nie brzmi źle.
Zaczyna się dość orientalnie: darabuka, oud, „bliskowschodni” motyw grany na czymś dziwnym (harmonika szklana?), jednak pojawiają się i charakterystyczne dla epoki syntezatory. Utwór tytułowy to dość stateczna pieśń, a ja przyzwyczajony jestem do bardziej energicznych otwarć płyty. Rekompensuje mi to przebojowy Paisley Park, oparty na niemal glamrockowym beacie perkusji. Nawiasem mówiąc, Paisley Park to również studio Prince’a pod Minneapolis i wytwórnia, która od tej płyty zaczęła publikować jego płyty.
W książeczce wymienieni są tylko niektórzy muzycy występujący w poszczególnych utworach, z czego należałoby wnioskować, że na wszystkich innych instrumentach Książę zagrał osobiście. W przypadku Tamborine i Condition of the Heart, bez udziału muzyków dodatkowych, jest tak nawet jednoznacznie napisane. Wśród uczestników sesji znalazło się rodzeństwo Melvoinów: Susannah, Wendy i Jonathan. Ten trzeci został później współpracownikiem Smashing Pumpkins, co źle się dla niego skończyło.
Nawiasem mówiąc, akurat dwie piosenki nagrane stuprocentowo przez Prince’a wydają mi się tu najmniej ciekawe. Condition of the Heart to patetyczna ballada, zaśpiewana łamiącym się głosem, poprzedzona introdukcją fortepianową zajmującą 1/3 utworu. W Tambourine mamy natomiast goły basowy funk, niezbyt melodyjny. W dziedzinie funkowej bardziej mi się podoba Pop Life. Z kolei America to oczywiście przykład funku zaangażowanego społecznie.
Po pierwszych przesłuchaniach moim ulubionym fragmentem stał się Raspberry Beret – przebojowe R&B z typowym dla Książęcia lekko erotycznym wyluzowaniem. W kategoriach nastrojowych jestem natomiast zwolennikiem hymnicznej The Ladder z udziałem chóru, która tworzy dla mnie punkt kulminacyjny albumu.
Na finał Prince wywalił ośmiominutowe Temptation, gdzie rozkołysany rytm i riffy dęciaków współgrają z surową partią gitary. Początkowo kroczy bardzo energicznie, ale od połowy struktura się rozmywa, następuje uspokojenie z parlandem… Mógł to skrócić, ale w sumie daje satysfakcjonujące rozwiązanie akcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz