Wiosną postanowiłem odświeżyć sobie twórczość Jurija Andruchowycza, a dodatkowo w listę lektur wpadła mi od dawna oczekiwana nowość wydawnicza.
11. Wojciech Orliński, Kopernik. Rewolucje, Warszawa 2022
Jako fan Kopernika nie mogłem ominąć najświeższej
biografii, zwłaszcza że napisał ją facet, jegoż teksty połykam od pierwszej
wielkiej litery do ostatniej kropki (chyba że pisze o autostradach, bo to dla
mnie czarna, nomen omen, magia).
Cegła na ponad 400 stron
zatytułowana Kopernik. Rewolucje ma charakter popularnonaukowy. WO od
samego początku pisze, że nie jest historykiem, tylko dziennikarzem. Skoro więc
o życiu wielkiego uczonego mamy tak ograniczone informacje, może sobie pozwolić
na to, czego nie mogą zawodowi historycy, czyli puścić wodze wyobraźni, żeby
uzupełnić luki. Ramuje przy tym czasem życie Kopernika w konwencji np.
opowieści płaszcza i szpady (co prawda podziękował współpracownikom, że czasem
hamowali jego rozbuchaną wyobraźnię). Nierzadko stosuje paralele ze
współczesnymi realiami, np. korporacyjnymi, czy też odwołuje się do popkultury –
a to do Gry o tron, a to do Better Call Saul, a to do slashu;
zresztą sam tytuł budzi, z pewnością zamierzone, skojarzenia z Macierzą Wachowskich.
O sieci drogowej też się znalazło co nieco.
Na pierwszych 100 stronach (z
ponad 400) zawartość Kopernika jest stosunkowo niska, autor bowiem kreśli tło:
skąd się wzięły europejskie uniwersytety, jak to było z objęciem tronu
polskiego przez Jagiellonów itp. Przedstawia wcześniejsze znane losy rodzin
Koperników i Watzenrodów, w dość przystępny sposób wyjaśnia złożone
przedkopernikańskie wyobrażenia astronomiczne.
Dopiero na tym tle na karty
historii wkracza pan Mikołaj. Jego postać wciąż kryje wiele tajemnic – np.
kiedy on w końcu zainteresował się astronomią? Wiadomo, kiedy jakiemu
osadnikowi nadawał ziemię na Warmii, ale jak się kształtowały jego poszukiwania
naukowe, można się jedynie domyślać. Mało tego – nie wiemy nawet na pewno, czy
Andrzej był jego starszym bratem, czy też młodszym. Autor jednak z wielką
wprawą opowiada o tym, co wiemy, poświęcając nawet jeden rozdział dziełu
Teofilakta Symokatty, przy którego tłumaczeniu astronom szlifował swoją
znajomość greki.
Z pracy wyłania się, jeszcze
bardziej niż z Górskiego, bliska mi wizja człowieka, który mógł mieć zaszczyty,
ale nie chciał, bo większym priorytetem było dla niego podążanie za tym, co go
naprawdę interesowało – chociaż miał na to czas z rzadka, kiedy już opędzlował
to, co szefostwo kazało mu zrobić. Późniejszy okres życia w kapitule warmińskiej,
wśród nieustannych intryg, musiał być dla Kopernika bardzo przykry – a byłoby
jeszcze gorzej, gdyby nie Retyk, który nakłonił go w końcu do publikacji teorii
heliocentrycznej. WO jest zresztą sceptycznie nastawiony do kariery lekarskiej
Kopernika, uważając ją za pretekst do podróżowania po całych Prusach w celach
spiskowych.
Nie zapomniano także o życiu
uczuciowym Mikołaja. Nic nie wskazuje na zakotwiczenie w realiach pairingu
Kopernik/Retyk, natomiast o Annie Schilling pisze Orliński co nieco,
powątpiewając, czy rzeczywiście oddalił swoją „kucharkę” na polecenie biskupa.
Z dokumentów wynika jedynie, że zobowiązywał się ją oddalić. Kilka razy.
Część ostatnia poświęcona
jest recepcji teorii kopernikańskiej w ciągu następnych dwóch stuleci – jak wpisywali
De Revo na indeks ksiąg zakazanych, a Galileusz, Kepler, Newton i paru
innych po drodze stopniowo doprowadzili do jej rehabilitacji. Zamiast typowej
bibliografii autor podaje przystępną dla laików notę o lekturach, z których
korzystał. Cały tekst wzbogacają liczne ilustracje.
Pomimo dużej objętości, książkę czyta się bardzo
szybko. Gdzieniegdzie komfort jazdy obniżają literówki i przejęzyczenia,
takoż stylistyczne niedobróbki w rodzaju „Kościół katolicki tymczasem szykował
w tym czasie…” Weźmy np. Domenico Marię Novarę, jednego z bolońskich
nauczycieli Koperkiewicza: występuje czasem jako Navara albo nawet Navarra.
Krótko po wydaniu autor na swoim blogu łapał się za głowę i wprowadzał poprawki
do wersji cyfrowej, ale z papierową już nie tak łatwo.
Z kwestii merytorycznych mam tylko nieliczne
zastrzeżenia. W pierwszym rozdziale autor używa słowa „podwoda” w znaczeniu
„woźnica”, np. „królewski podwoda”. Ani współczesny słownik języka polskiego,
ani Linde nie stwierdzają, by podwodą nazywano kiedy furmana, a nie jego pojazd
lub obowiązek podstawienia takiego pojazdu. O Zygmuncie Starym napisane: „W
młodości nikt mu nie wróżył tronu – do tego przecież potrzebne były dwie
szybkie i bezpotomne śmierci stryja i brata”. Czemu stryja i czemu tylko
jednego brata? Stryjowi Zygmunta Turcy ucięli głowę prawie ćwierć wieku przed
Zygmunta narodzinami. Autor wspomina kilka razy o dynastii „Hochenstaufów”, co
jest o tyle dziwne, że bez problemu pisze „Hohenzollern”, Pomylona też zostaje
Konstancja z Konstancą – a na logikę bardziej prawdopodobne, aby ktoś, kogo
nazywano Retykiem, miał znajomości nad Jeziorem Bodeńskim niż nad Morzem
Czarnym.
Ogólnie rzecz biorąc, największą wadą książki jest
okładka o matowej, „lepkiej” strukturze. Na podróż obłożyłem ją w gazetę, żeby
się nie wysmotruchała, a i tak się wysmotruchała – farbą drukarską z gazety.
Gdybym miał ebooka, nie trza by go owijać w gazetę, ale zdjęcie wyszłoby mniej
spektakularne.
12. Zwrotnik Ukraina. Pod redakcją Jurija Andruchowycza,
Wołowiec 2014
Kolejna pozycja współtworzona przez
Andruchowycza po obaleniu jenakijewskiego złoczyńcy to antologia czternastu
esejów o Ukrainie. Teksty powstały na gorąco wiosną 2014, kiedy rewolucja
dopiero się dokonała, Rosjanie dopiero zajęli Krym i jeszcze nie było wiadomo,
w którą stronę to wszystko pójdzie. Było już po aneksji półwyspu, ale
jeszcze przed rozpoczęciem wojny hybrydowej i ogłoszeniem na Donbasie „republik
ludowych”, co sugeruje, że materiał był gotów na przełomie marca i kwietnia.
W spisie treści spotykamy
mniej i bardziej znane nazwiska. Sam Jurko z Iwano-Frankowska nie tylko
odpowiadał za redakcję tomu, ale napisał otwierający go tekst: Siedem
bezpardonowych dni, albo Rola kontrabasu w rewolucji. Opowiada w nim o
swoich przeżyciach z czasu Majdanu, powtarzając zresztą niektóre wątki znane mi
już z rozmowy z Pawłem Smoleńskim. Eseje mają różny charakter, występuje
jednak gradacja od szczegółu do ogółu. Pierwsze eseje, autorstwa Ukraińców,
skupiają się na ich własnych przeżyciach i na tym, co wówczas robili – czasem
łącząc to z obrazem ogólnym, jak u Serhija Żadana, który, jako charkowianin,
pokazuje też perspektywę wschodnioukraińską. Powtarza się tu parę wątków. Po
pierwsze, proces odzyskania godności przez naród i przez poszczególnych ludzi,
którzy po prostu w pewnym momencie mieli już dosyć tego całego syfistwa. Po
drugie, niewystarczająca, a niekiedy wręcz ociekająca kolonialną pogardą
postawa ludzi Europy Zachodniej. Jurko Prochaśko, w tekście zatytułowanym Mała
Rewolucja Europejska, stawia wręcz postulat, że rewolucja ukraińska powinna
zapoczątkować w Unii poważną refleksję nad celem jej istnienia i wartościami
europejskimi.
Im dalej, tym częściej
oglądamy bardziej ogólny obraz, sytuacji, „z lotu ptaka” – zarówno w wykonaniu
Mykoły Riabczuka, jak autorów zagranicznych. Wygląda to już mniej literacko, a
bardziej publicystycznie. Wilfried Jilge, historyk z Lipska, przedstawia w dość
suchym, beznamiętnym stylu rolę Ukrainy w rosyjskiej narracji imperialnej i
konfrontuje z badaniami opinii publicznej. Anton Szechowcow (pochodzący z
Krymu badacz skrajnej prawicy z Northampton) przygotował – jedyny tu opatrzony
większą ilością przypisów – artykuł o ukraińskim nacjonalizmie jako straszaku,
którego znaczenie w życiu Ukrainy wyolbrzymili ludzie reżimu, a właściwie sami
go wykreowali w ramach tzw. technologii politycznej. Rzut oka z Rosji zapewnia
Alisa Ganijewa, autorka z Dagestanu, opisując ordynarną imperialistyczną
propagandę, wysmażoną w reakcji na Euromajdan. Problem kremlowskiego jadu
umysłowego, przepompowywanego chętnie i bez większego zastanowienia przez
niektórych ludzi Zachodu, powtarzają również Timothy Snyder i Martin Pollack.
Można tu się zdobyć na niewesołą refleksję, że chociaż Zachód przez te osiem
lat faktycznie wyciągnął wnioski, to jednak nie cały, a moskiewska narracja
jedzie cały czas na tych samych motywach. Finałowy zaś tekst dotyczy raczej
Rosji niż Ukrainy. Andrzej Stasiuk, szef Wydawnictwa Czarnego, wspomina swoją
wyprawę na Zabajkale i snuje refleksje nad wpływem przestrzeni na mentalność
rosyjską.
Szatę graficzną tworzą fotografie z Majdanu,
wykonane przez Jewgieniję Biełorusiec, która jako jedyna ma w książce dwa
teksty – oprócz eseju także krótką notkę na temat zdjęć.
13. Jurij Andruchowycz, Rekreacje, przeł. Ola Hnatiuk, Izabelin 2005
Debiutancką minipowieść Andruchowycza czytałem
jeszcze na studiach i całkiem przypadła mi do gustu. Autor pisał ją w Moskwie
jeszcze w 1990, a zaraz po napisaniu nie mógł nigdzie wydać. Dopiero po
odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę Rekreacje ukazały się na łamach
pisma „Suczasnist’”, wywołując lawinę oburzonych listów.
Ostatnie lata Związku
Radzieckiego. Do karpackiego miasteczka Czortopole zjeżdżają tłumy ludzi na
Święto Zmartwychwstałego Ducha, wielki karnawał ukraińskiej idei narodowej.
Jest wśród nich grupa przyjaciół-poetów. Ze stypendium w Leningradzie
przyjeżdża pociągiem erotoman Gajski, autobusem telepie się po górskich drogach
Rościsław Martoflak z „wystrzałową” żoną Martą, a ekstrawertyk Jurek Niecnota i
podejrzliwy Grześ Chromolski przyjeżdżają autostopem z osobliwym kierowcą.
Podejmuje ich w imieniu organizatorów młodzieniec nazwiskiem Bielinkiewicz.
Chleją tyle, że gdyby znalazł się w tym towarzystwie Wieniczka Jerofiejew, to
pierwszy by zjechał pod stół. Jednak każdy z czwórki poetów będzie się tu musiał
zmierzyć z własnym problemem. Pojawia się wątek martyrologii: Grześ Chromolski,
najbardziej małomówny z ekipy, opuszcza święto, aby odnaleźć za miastem
miejsce, gdzie stała osada jego ojca, zlikwidowana w czasach stalinowskich
(„Ukraińcy nie rodzą się ot tak sobie w Karagandzie”). Skoro zaś rzecz się
dzieje w Czortopolu, to rolę do odegrania ma również i diocheł.
Narracja jest wielce
polifoniczna. Obserwujemy wydarzenia z punktu widzenia poszczególnych postaci
(czasem w pierwszej osobie, czasem w drugiej), ale także narratora
abstrakcyjnego. Dziękować Muzom, że w monologach wewnętrznych Andruchowycz
liberalniej niż Oksana Zabużko posługuje się kropką i enterem, ale i tak ze
trzy razy sadzi rwący strumień świadomości na półtorej strony.
Na niewielkiej liczbie stron
autor zmieścił sporo aluzji kulturalnych, mało które wyłapuję. Motyw diabelski
przywodzi na myśl Bułhakowa, pijaństwo – Jerofiejewa, polski czytelnik zapewne
nie oprze się skojarzeniu z Weselem Wyspiańskiego i innymi wielkimi
balami naszej literatury. Pochwała należy się tłumaczce: nie dość, że poradziła
sobie z oddaniem potocznego języka, to jeszcze niektóre aluzje wyjaśniła w
przypisach, gdzie indziej zastosowała zabieg lokalizacji – cytaty z polskich
poetów tam, gdzie w oryginale są pewnie ukraińscy, nazwiska mówiące głównych
bohaterów… Organizator całego święta w oryginale nazywa się Pawło Macapura –
tak jak osławiony XVIII-wieczny złoczyńca. Łatwo więc zrozumieć, dlaczego w
wersji polskiej przepoczwarzył się w Stanisława Stadnickiego. Za to nie bardzo
wiem, jaka decyzja stała za zmianą imienia Martoflaka z Mirosława na
Rościsława? Nie żebym narzekał – Rościsław bardziej pasuje.
Książka dedykowana jest „Saszkowi i Wiktorowi,
Wiktorowi i Saszkowi, bez których ta rzecz nie mogłaby powstać”. Łatwo się
domyślić, że chodzi o Ołeksandra Irwańca i Wiktora Neboraka, współtworzących
razem z Andruchowyczem grupę poetycką Bu-Ba-Bu.
Zresztą zarówno Neborak, jak i sam Andruchowycz istnieją w świecie
przedstawionym Rekreacji – nie jako postacie, które widzimy, ale jako
ktoś, o kim bohaterowie rozmawiają.
14. Jurij Andruchowycz, Moscoviada. Powieść grozy,
przeł. Przemysław Tomanek, Wołowiec 2015
W kolejnej powieści
Andruchowycza odbijają się jego osobiste doświadczenia (o których
opowiadał w wywiadzie z Pawłem Smoleńskim) jako stypendysty w moskiewskim
Instytucie Literatury: z jednej strony kontakty z literatami z całego
Sawieckiego Sajuzu, a z drugiej strony – z syfem ze wszystkich stron
tegoż.
Akcja rozgrywa się również w
schyłkowym okresie ZSRR, kiedy już odpadły kraje bałtyckie i Ukraina stała się
ostatnią alfabetycznie (wedle cyrylicy) republiką radziecką. Głównym bohaterem
jest poeta o typowo ukraińskich personaliach – Otto von F. Gnieździ się on w
jednym z moskiewskich akademików i na swojej codziennej drodze, załatwiając rozmaite
sprawy, napotyka różnego rodzaju mniej lub bardziej groteskowe indywidua.
Groza jak groza – w pierwszej
kolejności mamy tu groteskę zaprawioną realizmem magicznym i dopiero po
pierwszym śmiechu czytelnika przejmuje trwoga. Moskwa jawi się tu jako piekło
na ziemi i jedno wielkie dziadostwo, jedna wielka „zła strona torów”. Otto von
F., jak sama nazwa wskazuje, czuje się bardziej związany z posthabsburską
Europą Środkową niż z wielkim zaśmieconym stepem Imperium, co widać w scenie z
piwiarni przy ul. Fonwizina, która bardziej niż przytulne, pełnoziarniste gospody
w stylu czeskim czy austriackim przypomina koszmar senny Hieronima Boscha. A to
dopiero pierwszy krąg tego piekła. Siły zła nie mają tu w sobie nic z elegancji
Wolanda; przyjmują postać całkiem przyziemną, jest to, cytując innego
poetę, „samogonny Mefisto”, pod powierzchownością
brata-łaty kryjący Banalność Zła (TM).
Wśród inspiracji znowu należałoby
wymienić Bułhakowa i Jerofiejewa, z tym, że w odróżnieniu od ich bohaterów
Otto von F. jest w Moskwie ciałem obcym. Ponownie też w świecie przedstawionym
występują Andruchowycz i Neborak jako poeci, których główny bohater cytuje. Polskiemu
zaś czytelnikowi wędrówka bohatera przez brzydotę, beznadzieję i groteskę
wielkiego miasta może się kojarzyć z Małą Apokalipsą Konwickiego.
Narracja – pełna mniej lub
bardziej wisielczego humoru – tym razem reprezentuje tylko punkt widzenia
głównego bohatera. Przeważnie bywa w drugiej osobie, czasem w pierwszej, a
momentami nawet Otto dyskutuje z własnym głosem wewnętrznym. Co jakiś czas
powtarza się fantasmagoria „króla Ukrainy” Olelka II. Jest to jest to niewiele
kojarzący przedstawiciel emigracji, któremu Otto von F. się podlizuje, licząc na
stypendium, i kieruje do niego swoje dygresje, a to o swoich relacjach z
kobietami, a to o tym, jak wplątał się w macki KGB.
Z tłumaczem książki miałem
zajęcia na uniwersytecie i wspominam go dość dobrze, chociaż za Chiny coraz
mniej ludowe nie pamiętam, co to był za przedmiot. Tłumaczenie tego wysoce
potocznego języka udało mu się nie gorzej niż Oli Hnatiuk, ale mimo wszystko
„cetcalcoatl” mnie trochę osłabił, „ludzkie straty” to chyba kalka językowa.
Ciekawostka muzyczna: w
czasie wizyty u swojej dziewczyny Gali Otto słucha kasety z „najnowszym
koncertem Mike’a Oldfielda”. Tyle że Oldfield, skrajny introwertyk, w ogóle
mało koncertuje i wydał tylko jeden album live – jeszcze w 1979. Może w takim
razie Otto von F. słuchał jakiegoś bootlegu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz