Tej Wielkanocy hazok miał dla mnie kilka wydawnictw płytowych. Przy okazji skompletowałem studyjną dyskografię Maanamu.
Maanam, Klucz, 1998
Ten album dostałem na
kasecie, kiedy się ukazał. Na krótko przed premierą Kora zapowiadała, że będzie
to najostrzejsza od dawna płyta Maanamu, że „zespół gra jak demony”… Innymi
słowy, można było się spodziewać powrotu do korzeni i dawnej punkowej energii.
Nie do końca się to sprawdziło.
Energii starczyło zespołowi
tylko na trzy i pół piosenki, przy czym mówię o instrumentalistach, bo Kora już
w ogóle zaprzestała wokalnej ekwilibrystyki znanej z pierwszych czterech płyt
Maanamu: nawet w dynamicznych utworach śpiewa w sposób dość stateczny. Album
zaczyna się od mocnego basowego riffu Bądź ostrożny – utworu wzbogaconego
wyciem wilka. Po nim następuje prawie punkowa Cela, zainspirowana
rozmowami Kory ze skazańcami. Powraca tu dawny współpracownik zespołu – Tomasz
Stańko. Jego trąbka wzbogaca również Bezludną wyspę, utrzymaną w szybkim
tempie, chociaż z dynamicznym akompaniamentem (w tym kongi czy podobne bębenki)
kontrastuje łagodny śpiew Kory, momentami bliski szeptu. Agresywne lato,
zainspirowane wielką powodzią z 1997 r., jest raczej ciężkie niż ostre.
Mniej przekonują dygresje
latynoskie. Singlowe Puerto Rico – z prościutką, opartą na
dwóch dźwiękach melodią i ekscentrycznym tekstem Kamila Sipowicza – brzmi jak
próba stworzenia wakacyjnej „novelty song” (chociaż między zwrotkami gitarzyści
wpuszczają nieco czadu). Poza tym… angażować Sławka Wierzcholskiego, być może
najlepszego harmonijkarza w Polsce, do zagrania krótkiej melodyjki-riffu? Mambo,
z tekstem na bazie wiersza Rakowy kadryl Antoniego Marianowicza na
motywach Lewisa Carrolla, brzmi nieco infantylnie; odzywają się tu echa
pseudolatynoskiego piosenkarstwa z lat 50./60., tych wszystkich Serduszko
puka i inkszych Baião bongo.
Skoro Maanam po 1991, to
muszą być nastrojowe ballady. Wyjątkowo zimny maj ’98 to oczywiście
remak utworu wcześniejszego – dla krytyków być może dowód na kryzys inwencji twórczej,
ale grupa odświeżała swoje starsze piosenki już dawniej. Najbardziej podoba mi
się tytułowy Klucz, a po nim wybrana na singiel Miłość od pierwszego
spojrzenia, chociaż ta druga budzi nieodparte dejżawu. Niektóre teksty Kory
publikowano wcześniej jako wiersze na łamach „Tylko Rocka”, więc czytelnikom
mogą się wydawać znajome. Samotna rzeka zbliża się do poprockowego
standardu lat dziewięćdziesiątych, a przy tym ma dość ujmujący tekst,
podkreślający znaczenie rozłąki w funkcjonowaniu związku. Finałowa Przystań wydaje
się kolejną próbą odtworzenia przez Jackowskiego bigbitowej atmosfery.
Klucz nie okazał się tak ostry, jak zespół zapowiadał, ale i tak wypada lepiej od praktycznie pozbawionego sprężystości Łóżka.
Maanam, Znaki szczególne,
2004
Płyta, która okazała się
ostatnim studyjnym albumem Maanamu, powstała w zupełnie innym składzie niż
wszystkie poprzednie (z wyjątkiem Sie ściemnia). Krótko wcześniej Kora i
Jackowski rozstali się z braćmi Olesińskimi i Pawłem Markowskim. Nowo
zaangażowanym wiosłowym stał się Janusz „Yanina” Iwański – częstochowski gigant
jazzu, z dorobkiem także na niwie rocka, podzielający z Markiem Jackowskim
sentyment do dawnego bigbitu (po rozpadzie Maanamu kultywowali go pod szyldem
The Goodboys). Do tego Cezary Kaźmierczak na klawiszach, Bogdan Wawrzynowicz na
basie i José Manuel Albán Juárez na
perkusji.
Trochę szkoda, że ostatnia
płyta Maanamu okazała się jedną z najsłabszych, boć nawet na Sie ściemnia były
potencjalne przeboje, a tu po prostu nic nie zapada w pamięć od pierwszego
przesłuchania, a jeśli już, to dlatego, że przypomina coś wcześniejszego.
Niespecjalnie przekonuje Jak ty to robisz jako rozpoczęcie płyty. Na
drugim miejscu pojawia się To mi się śni – dopiero za którymś tam
przesłuchaniem dotarło do mnie, że mimo typowo maanamowej instrumentacji to
jest w zasadzie blues. W Trzech imionach pojawiają się funkowate
podcinanie, skrecze i syntezatorowe akcenty. Najbardziej motoryczna jest Flotylla
motorów, ale i najmniej do zapamiętania.
Nie nazwałbym też specjalnie
przebojowym utworu Ten cholerny deszcz, w którym podmiotem lirycznym
Kora uczyniła pannę publiczną. Był to jedyny fragment nowej płyty, jaki
słyszałem na koncercie w amfiteatrze przy Promenadzie Czesława Niemena, gdzie
podchmielona publiczność domagała się Dmuchawców, nie odróżniając
Kory od Urszuli. Na scenie nie było już Jackowskiego, który po kontuzji musiał
przerwać koncertowanie, a potem mu się nie chciało wracać. Piosenka w sumie
pasowałaby do Ping ponga, późniejszego solowego albumu Kory. Lepiej
na koncercie jechałby motoryczny utwór tytułowy, tyle że jego tematyka –
zaginięcia, gwałt, selbstmord – nie za bardzo pasuje do atmosfery festynu pod
gołym niebem.
Na singlach pojawiły
się Do ciebie biegłam i Ocean wolnego czasu – Kraków. W obu
zastosowany został patent połączenia łagodnej zwrotki z głośnym, rozlewnym
refrenem, który Kora śpiewa „majestatyczną” manierą rodem z Krakowskiego
spleenu. Przy tym Ocean wolnego czasu, ze względu na melorecytowaną
zwrotkę, budzi raczej skojarzenia z Lucciolą. Moim ulubionym fragmentem
został jednak List z Batumi – za ładny do radia, z ciepłym brzmieniem
organów. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdybym zamiast Kory usłyszał tu nagle śpiew
Jurija Szewczuka (druga noga skojarzeń biegnie w stronę bardziej lirycznych
momentów Elektrycznych Gitar). Są jeszcze Moje urodziny – ósmy czerwca,
same w sobie średnie, ale dołączyli do nich dynamiczną kodę z
ekspresyjną wokalizą Kory i solówką gitarową; nie obraziłbym się, gdyby to było
zakończenie całego albumu.
Puhdys, Sturmvogel,
1976
Enerdowskiej kapeli jeszcze
w kolekcji nie miałem. Puhdys należeli do najpopularniejszych zespołów
rockowych w Niemcach Wschodnich. Na czele stał urodzony w Koszalinie śpiewający
gitarzysta Dieter Birr (synowie jego i klawiszowca Petera Meyera współtworzą formację
Bell, Book & Candle). W odróżnieniu od kolegów z RFN, Puhdys śpiewali auf
deutsch, jak Marks z Engelsem przykazali, a nie w jakimś imperialistycznym
języku angielskim (za który kilka lat wcześniej dostali zakaz występowania w
okręgu Karl-Marx-Stadt). Sturmvogel to ich trzecia płyta. Ukazała się w
roku dla rocka słabym, ale dla nich akurat obfitującym w wydarzenia: nie tylko
trafili do Sopotu, ale po raz pierwszy wystąpili w Erefenie.
Kojarząc parę
popularniejszych przebojów Puhdys, obawiałem się, że będzie to dość estradowa
odmiana rocka. Podobne klimaty reprezentuje jednak tylko szybka i skoczna,
lekko rozswingowana (z odpowiednio harcującym fortepianem) Untermiete. Bardziej
zaskakuje glamrockowy Lachen und Schweigen – toż to prawie Kiss! Za to Schlafe
ein und fang die Träume to nic innego jak… Kołysanka matki grupy
2+1! Birr śpiewa tu generyczne przesłanie rodzica do dziecka, bo
oryginalny tekst Ernesta Brylla, w którym matka żołnierza życzy synowi, żeby
cało wrócił z wojny, mógłby się źle kojarzyć, zaśpiewany w języku niemieckim.
Z drugiej strony Dieter Birr
i koledzy mieli ambicje progresywne - co prawda najdłuższy na płycie Reise
zum Mittelpunkt der Erde trwa niecałe sześć minut, ale wpuścili do niego
dość epickości (zmiany tempa i dynamiki, „kosmiczny” syntezator, chóralne
zaśpiewy), żeby móc potencjalnie występować na jednej scenie z ówczesną Budką
Suflera. Finał Auf dem Wege również ma artrockowy charakter.
Brzmienie grupy jest całkiem
„wschodnioeuropejskie”, bliskie zespołom z innych demoludów w tej samej epoce.
Utwór tytułowy, dynamiczna hardrockowa galopada okraszona moogiem, zdradza,
że Uriah Heep miał w NRD nie mniej fanów niż w Polsce, Sajuzie czy Bułgarsku –
te harmonie wokalne... Bardziej nastrojowe Lebenszeit ma w sobie
specyficzną dla regionu melancholię. Wśród inspiracji mogła też się znaleźć
Omega, której echa słyszę w balladzie Als ich mich wünsche, ein Kind zu sein
albo w Einsamkeit, gdzie basista (nieżyjący już dziś Harry Jeske)
robi całkiem niezłą robotę, a i pojawia się akustyczne interludium z
fletem.
Reedycja jest marna pod
względem książeczki, ale zawiera bonus w postaci siedmiominutowego Geht dem
Wind nicht aus dem Wege, jeszcze mocniej rozbudowanego niż materiał
zasadniczy. Czego tu nie ma – uriahowe harmonie wokalne, sfuzzowane gitary, w
pewnym momencie pojawiają się nawet dudy.
Sheryl Crow, The Globe Sessions, 1998
Pod koniec lat 90. Sheryl
Crow cieszyła się statusem czołowej osobistości żeńskiej amerykańskiego rocka
alternatywnego, a nawet zdarzyło jej się zaśpiewać piosenkę do Bonda (Tomorrow
Never Dies). Hazok wielkanocny przyniósł mi jej trzecią płytę. Tytuł brzmi
trochę, jakby to były nagrania koncertowe albo jakieś niedokończone remanenty,
ale The Globe Sessions jest regularnym albumem studyjnym. Wśród muzyków
znalazła się Wendy Melvoin, z którą miałem niedawno styczność przy okazji
Prince’a (tym razem to na gitarze, to na basie), a także Lisa Germano na
skrzypcach i Benmont Tench, klawiszowiec Toma Petty’ego – przeważnie jednak na
klawiszach zagrała sama Sheryl Crow.
Kto wie, czego się
spodziewać po rocku alternatywnym, ten nie będzie zaskoczony zawartością płyty:
dość przystępne, niezbyt czadowe piosenki osadzone w amerykańskiej tradycji.
Najbardziej charakterystyczne są dwa pierwsze utwory, zresztą wydane na
singlach. Otwieracz My Favorite Mistake to rozliczenie z byłym partnerem
w średnim tempie. Moim ulubionym fragmentem od zawsze pozostaje energiczny There
Goes the Neighborhood, z sekcją dętą i Bobbym Keysem
(grał kiedyś u Rolling Stonesów) na saksofonach.
Folkowe korzenie odsłania
Crow w Riverwide i It Don’t Hurt, wzbogaconych orkiestrą
smyczkową. Pierwszy jest nawet lekko celtycki, drugi rozwija się w kierunku bardziej
rockowym, z ekspresyjną solówką gitarową typu slide. Am I Getting Through składa
się z dwóch części: pierwsza to stateczna pieśń z potężnym rytmem perkusji,
orkiestrą i głośniejszym refrenem (gdzie głos artystki ulega przetworzeniu), a
druga – bezceremonialna rockowa jazda w szybkim tempie.
Dla odmiany Anything But
Down, kolejny singiel, najprostszy i z najbardziej melodyjnym refrenem,
to typowy przykład „dziewczyńskiego rocka” z tej samej stajni co Alanis Morrissette,
Joan Osborne itp. W podobnej konwencji mieści się Mississippi – utwór
podarowany Crow przez Boba Dylana, który napisał go nieco wcześniej, ale sam
wykorzystał na kolejnej własnej płycie dopiero w 2001. Gdybym nie wiedział, to
po pierwszym przesłuchaniu powiedziałbym, że od Dylana pochodzi melodyka Members
Only, rockowego fragmentu w średnim tempie. Co prawda noblista raczej by
nie napisał frazy „shake their asses” – chociaż kto go tam wie?
W zasadniczo finałowym Crash
and Burn artystka trochę jednak przynudza. Na okładce czas trwania wynosi
6:36, a odtwarzacz pokazuje 11:26. O co chodzi? Okazuje się, że do piosenki tej
przylepiony jest ukryty utwór Subway Ride, gitarowo-elektroniczny, z dysonansowymi
partiami fortepianu. Pierwszy raz widzę, żeby hidden track nie znajdował
się na samym końcu płyty – dalej są bowiem utwory dodatkowe, choć w żaden
sposób nie wyróżnione jako bonusy. Resuscitation opiera się na
klawiszach – organach i fortepianie elektrycznym. Na perkusji gra tu wyjątkowo
Jerry Marotta, który parę lat wcześniej o mało nie został członkiem
reaktywowanego King Crimson.
Wydanie z 1999 zawiera
nagraną nieco później (z Rickiem Rubinem za konsoletą) przeróbkę Sweet Child
O’ Mine, ballady Guns N’Roses. Musiało toto wyjść na jakimś singlu, bo
pamiętam z radia, a może nawet z meczu żużlowego. Wtedy wersja Sheryl Crow
wydawała mi się spłyceniem oryginału, zwłaszcza że co to za Sweet Child O’
Mine bez solówek Slasha? Dziś widzę w tym potwierdzenie, że jest to
ponadczasowy standard, który różni artyści mogą łatwo zaadaptować do swojego
stylu. Może pod koniec Crow trochę zbyt wiernie odtwarza melizmaty Axla Rose’a,
ale w aranżacji występuje m.in. klawesyn, a brak heavymetalowej gitary
zrekompensowano umiejętnym wykorzystaniem sekcji smyczkowej i organów. Swoją drogą, tekst został odwrócony genderowo.
Counting Crows, Recovering the Satellites, 1996
Od dawna cenię płytę Counting Crows August and Everything After. Postanowiłem
więc sprawdzić, co Adam Duritz z kolegami (zmienił się perkusista)
zaproponowali na drugim albumie.
Ten sam pozostaje głos
Duritza – wysoki, nieco zbolały, częściowo inspirowany bluesowym lamentem.
Brzmienie Recovering the Satellites jest jednak mniej korzenno-folkowe
niż na opus magnum grupy. Elektryczne, gitarowe aranżacje bardziej się zbliżają
do normy panującej w amerykańskim rocku alternatywnym. Słychać wyraźniej, że
inspiracją dla Liczywron był zespół R.E.M. Niekoniecznie musi to być wada: August… to wybitna
płyta, ale w żadnym jej momencie zespół nie grał z takim czadem jak w Angels
of the Silences – a równocześnie tak melodyjnie, jakby chciał
pokazać kalifornijskim pop-punkowcom, że też umi. Dość dynamiczne są
jeszcze Daylight Fading, nawet z krótką solówką gitary, i nie tak
ciekawy Have You Seen Me Lately? Nie wiem, czy lekkie zaostrzenie jest
zasługą dokooptowania drugiego gitarzysty, Dana Vickreya, bo nie ma prostej
korelacji, że współtworzył on wyłącznie te ostrzejsze utwory.
Dominują jednak utwory
refleksyjne, poczynając od otwieracza Catapult, gdzie nastrój budują organy
Charlesa Gillinghama. Klawiszowiec odpowiadał też za aranżacje
orkiestrowe, szczególnie udane w I’m Not Sleeping. Z piosenek w średnim
tempie przypadła mi do gustu Monkey, a ze spokojniejszych warto zwrócić
uwagę na Goodbye Elisabeth i utwór tytułowy w aranżacjach kojarzących
się się z balladami Pearl Jam. „Tradycjonalistyczną” wersję Counting Crows
przywołują natomiast Mercury z harmonijką i mandoliną, a przede
wszystkim A Long December z akordeonem.
Główną wadą płyty jest
długość – przy tak jednorodnej stylistyce zaczyna od pewnego momentu po prostu nużyć.
Najbardziej ciągną się utwory typu Children in Bloom, mimo niezłej pracy
basu, i Miller’s Angels, gdzie aranżację wzbogaca znany z pierwszej
płyty David Immerglück na gitarze pedałowej.
Primal Scream, More Light,
2013
Od czasu przełomowego albumu
Screamadelica Bobby Gillespie i jego banda poruszali się na styku rocka
i muzyki elektronicznej, które na poszczególnych płytach mieszali w różnych
proporcjach. Na More Light wyszedł im z tego najlepszy efekt od dawna.
Jednym z najmocniejszych
punktów jest już otwierający 2013. Trwa on dziewięć minut i plecie się
całkiem zgrabnie: motoryczny groove, chwytliwy, nieco orientalny riff
instrumentów dętych… Skojarzyło mi się to częściowo z Can, częściowo z Bowiem w
Berlinie, a nawet – z co bardziej odlotowymi wyrobami Roxy Music, i to jeszcze
zanim w tekście padły słowa „a final solution to teenage revolution”. Na singlu
wyszło prawie równie atrakcyjne, ale bardziej taneczne Invisible City, a
na listach przebojów najlepiej radziło sobie It’s Alright, It’s OK, w stonesowsko-gospelsowym stylu przywołującym
ducha Movin’ on Up.
Sporo utworów utrzymanych
jest w konwencji „miejskiego bluesa”, łączącej transowe rytmy i różne nowe
brzmienia z akustycznymi riffami gitarowymi. River of Pain trwa siedem
minut i sporo się w nim dzieje: kongi, smyczki, w pewnym momencie rozpływa się
nawet w karmazynowym niemal chaosie. Kategorię tę reprezentują jeszcze Tenement
Kid, Elimination Blues (z głosem Roberta Planta w tle) czy też
hałaśliwy Sideman na basowym riffie.
Przechył na stronę
elektroniczną pojawia się rzadziej. Ostinatowy podkład, który pasowałby do hip
hopu, słychać w Culturecide, gdzie zresztą wokal też jest bliski może
nie rapu, ale jakiegoś skandowania. Podobnego typu aranżacja – przy czym wręcz
zbliżona do walczyka – stanowi fundament Goodbye Johnny, przeróbki
przeboju Jeffreya Lee Pierce’a. W gęstej fakturze pierwszego z tych utworów
słychać rozbisurmaniony, prawie andersonowski flet, w drugim sporą rolę odgrywa
bezczelna solówka saksofonu. Bardziej czadowe oblicze elektroniki pojawia się w
Hit Void, gdzie szybkie tempo i dudniące bębny przykrywa dźwiękowa
zasłona dymna. Relativity to już ostra elektrojazda, wprost
industrialna, choć ten siedmiominutowy utwór zaczyna się zmyłkowo od
sielankowego rytmu tabli, a finał ma również spokojniejszy. Z dynamicznych
utworów warto wymienić Turn Each Other Inside Out, ponownie przywołujący
ducha Can, uspokojenie zaś przynosi leniwe Walking with the Beast.
Repertuar More Light może
wciągnąć słuchacza od pierwszego razu, ale utwory mają fakturę tak gęstą, że
trzeba niejednego przesłuchania, żeby wszystko wychwycić.
W moje ręce dostało się wydanie z półgodzinną płytą bonusową Extra Light. Rozpoczynający ją motoryczny Nothing Is Real / Nothing Is Unreal nie odbiega poziomem od albumu zasadniczego. Dalej mamy krótki, bujający Running out of Time z saksofonem i kaczkowatą gitarą oraz kolejny „miejski blues” w postaci przeróbki Worm Tamer Nicka Cave’a. Są też dwa instrumentale: ponury syntezatorowy Requiem for the Russian Tea Rooms oraz Theme from More Light z gitarą slide i wokalizą bez słów. Całości dopełnia 2013 w remiksie Andy’ego Weatheralla (współtwórcy sukcesu Screamadeliki), z gościnnym udziałem Kevina Shieldsa, lidera grupy My Bloody Valentine – ma swój urok, chociaż nie dorównuje oryginałowi, a główny riff wchodzi dopiero w szóstej minucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz