Musiałem się ostatnio zająć tematyką bizantyjską, ale najpierw powróciłem
do tematu rodu Beksińskich.
25. Piotr Dmochowski, Zmagania o Beksińskiego, w przekładzie autora, Warszawa 2016
Relacja Zdzisława Beksińskiego z paryskim marszandem Piotrem
Dmochowskim była na tyle złożona, że można ją określić jako love-hate
relationship. Jedna znajoma mówi, że ich korespondencja nadawałaby się dla studentów
psychologii jako studium toksycznej relacji. Wiesław Banach z Sanoka,
przyjaciel malarza, twierdził, że obaj nadawali na tak odmiennych falach, że
nieustannie jeden drugiego obrażał nie do końca intencjonalnie.
Perspektywę Beksińskiego znałem już z
opublikowanych fragmentów jego dzienników. Teraz przyszła pora na
Dmochowskiego. Zapiski tworzył dla siebie i zamierzał je opublikować dopiero po
śmierci, ale gdy w roku 1994 malarz zerwał obowiązującą od kilkunastu lat umowę
(zresztą przytoczoną przez Dmochowskiego w całości), Dmochowski tak się
wnerwił, że postanowił od razu wydać je drukiem. Beksińscy, a zwłaszcza pani
Zofia, nie byli z tego specjalnie zadowoleni (co pokazano w filmie Ostatnia
rodzina). Wspomniane fragmenty dzienników Beksińskiego pochodziły wprawdzie
już z okresu, kiedy najostrzejszy konflikt należał do przeszłości, ale i tak, przeczytawszy,
co artysta o nim sądził, Dmochowski postanowił w odpowiedzi opublikować Zmagania
raz jeszcze.
Książka zawiera osobiste notatki Dmochowskiego,
poświęcone w bliższym lub dalszym sensie Beksińskiemu. Zaczyna się od ciężkich
prac nad organizacją paryskiej wystawy w roku 1986, która okazała się klapą
komercyjną. Przez szereg miesięcy Dmochowski opisuje, jak usiłował wylansować
we Francji mistrza z Sanoka, a przez cały czas odbijał się od ścian, latał od
Iwana do pogana, całował klamki, popadał w coraz większe długi i drżał o
przyszłość. Sporo tu wyrzekań na gusta malarskie Francuzów, którzy mieli
obsesję na punkcie sztuki awangardowej i Beksiński był dla nich zbyt zwyczajny,
a równocześnie zbyt „chorobliwy”.
Trzeba się nastawić na to, że na tych ponad 640
stronach nie znajdzie się wyłącznie opowieść o słynnym malarzu. Autor prowadził
zapiski, żeby wyrzucić z siebie bieżące problemy, sporo w jego pisaniu
frustracji. Miał się czym zaś frustrować, szczególnie zimnym murem obojętności,
na jaki natrafiał w swoich próbach zainteresowania Beksińskim środowiska francuskich
sztukarzy. Można się nadziać na autoanalizę charakteru Dmochowskiego, rozmaite
wspomnienia i rozkminy osobiste czy też rozważania o karze śmierci, o stosunkach
w środowisku adwokackim, o polityce itp. Dużo też wyrzeka na „system
demo-liberalny”, co bywa momentami męczące, podobnie jak jego wielokrotnie
wyznawana mizantropia. Dodam, że Dmochowski nie jest człowiekiem muzykalnym i
tylko taki ma kontakt z muzyką, że musiał sprowadzać dla Beksińskiego płyty
wedle zamówienia, natomiast niejakie wrażenie zrobiła na nim „muzyka
przemysłowa” zaprezentowana przez pewnego młodego człowieka, czyli zapewne po
prostu industrial.
A co z samym Zdzisławem Beksińskim? Z zapisków Dmochowskiego
wyłania się dość negatywny jego obraz – człowieka przyziemnego, materialisty, zainteresowanego
głównie kasą i traktującego współpracownika z zimną obojętnością i
podejrzliwością. Rozmowa telefoniczna z Beksińskim streszczona została wręcz jako
pojedynek, w którym Dmochowski usiłuje odczytać intencje artysty i swoimi
wypowiedziami skłaniać go pośrednio do takiej, a nie innej reakcji. Największą
pacynę informacji zawiera najdłuższy rozdział – „Portret Beksa 2”, gdzie, przy
okazji pobytu w Warszawie, Dmochowski na ponad 40 stronach podjął syntezę
postaci malarza, stawiając „hipotezę dwóch Beksów” – jednego na zewnątrz, przyziemnego
i nieczułego, a drugiego w środku, pełnego dzikich emocji, którego ten pierwszy
represjonuje i pozwala mu się wyrażać wyłącznie pędzlem.
Fanów Tomasza
zainteresuje, co o nim miał Dmochowski do powiedzenia. W sumie niewiele –
Nosferatu pojawia się sporadycznie w tle, mowa o tym, że wciąż popadał z ojcem w
konflikty, wspomniane są jego próby s. i pozbawione szacunku podejście do
rodziców („odzywa się do nich jak esesman w obozie koncentracyjnym do świeżo
przybyłych więźniów”). Autor bez przesady podaje przykład Tomka jako jeden z
argumentów, dlaczego sam nie chce mieć dzieci.
Książka zawiera
dwa posłowia: jedno do wydania oryginalnego, drugie napisane już w 2016, po
śmierci Beksińskiego i premierze Ostatniej rodziny. Można się
dowiedzieć, że uwagi Dmochowskiego miały wpływ na scenariusz. Pojawia się też
wątek częstochowski: Czesława Tarczyńskiego z Miejskiej Galerii Sztuki autor
podaje jako wzorowy egzemplarz dyrektora galerii, tak odmienny od typów
spotykanych we Francji. Stwierdza też, że po dziesięciu latach musiał
zlikwidować wystawę Beksińskiego w MGS, dowiedziawszy się od prezydenta
Matyjaszczyka, że budynek zostanie zburzony i na jego miejscu powstanie nowe
centrum handlowo-kulturalne. Minęło osiem lat, MGS nadal stoi… i dobrze, bo to
zabytek częstochowskiego modernizmu, choć trochę już zdezelowany.
Korekta (a może
skanowanie OCR?) nie uniknęła kilkunastu potknięć w rodzaju dzikiej spacji („dla
tego”) czy literówek („gruba warstwa stów o wielu znaczeniach”), nie była też
wystarczająco bezwzględna dla autorskich rozwiązań Dmochowskiego w zakresie
interpunkcji, jak stawianie przecinka przed całym wyrażeniem „dlatego że”, bez
względu na kontekst.
Chociaż lektura
jest momentami przyciężka, uderza w niej przede wszystkim pasja, za której
sprawą Dmochowski zapragnął propagować malarstwo Zdzisława Beksińskiego bez
względu na przeciwności, z groźbą bankructwa włącznie, a nie najmniejszą z tych
przeciwności był trudny charakter samego Beksińskiego.
26. Łukasz Migniewicz, Kleidion 1014, Warszawa 2013 (z serii Historyczne bitwy)
Sprawy zawodowe skłoniły
mnie do przeczytania paru książek o tematyce bizantyjskiej. Na pierwszy ogień
poszedł habełek poświęcony bitwie, która przysporzyła cesarzowi Bazylemu II
przydomku „Bułgarobójca”.
W gruncie rzeczy książka zawiera
zarys polityki zagranicznej i historii militarnej Cesarstwa Wschodniorzymskiego
w wiekach IX-X, od Bazylego I do jego bułgarobójczego imiennika i zarazem praprawnuka.
Po upadku ikonoklazmu Bizancjum przeżywało renesans pod panowaniem tak uczonych
władców jak Leon VI Mądry czy Konstanty VII Porfirogeneta. Szło mu to jednak z
oporami, gdyż musiało walczyć na wielu frontach, od wschodu zagrożone przez
ciągły napór Arabów, a od zachodu – przez zagarniających Italię Normanów i rozrabiających
na Bałkanach Bułgarów. Ci ostatni czuli się w X wieku już na tyle
pewnie, że książę Symeon wymógł na basileusie przyznanie tytułu carskiego. W
cały miks wmieszała się jeszcze Ruś, a do tego dochodziła schizma religijna i
bunty wewnętrzne. Krótko mówiąc, cesarz bizantyjski to nawet w latach największego
rozkwitu była bardzo niewdzięczna posada. Bazyli II objął tron (z bratem,
Konstantynem VIII, którego jednak nie pociągało rządzenie) w niezwykle trudnej
sytuacji, zmuszony radzić sobie nie tylko z nieprzyjaciółmi ze wschodu i
zachodu, ale z wewnętrzną rebelią Bardasa Fokasa. Klęska zadana Bazylemu przez Bułgarów
w Bramie Trajana nie zapowiadała jeszcze, z czego stanie się on najbardziej
znany.
Gdy zagrożenie ze strony
Bardasa przeminęło, cesarz mógł się w końcu starannie zająć zagrożeniem
zewnętrznym. Z jednej strony do załatwienia był car Samuel Komitopulos,
zapuszczający się aż na Peloponez, z drugiej egipscy Fatymidzi i ich
sojusznicy, zagrażający Antiochii – wobec czego zarówno Bazyli, jak i niektórzy
z jego wyższych dowódców musieli ciągle w tę i nazad latać.
Zanim dojdzie do ostatecznej
rozprawy z Bułgarczykami, autor przedstawia w osobnym rozdziale armię
bizantyjską, szczególnie dużo uwagi poświęcając sztuce oblężniczej. Mam z tym
dwa problemy: po pierwsze, odnoszę wrażenie, że zrobił to po łebkach, stwierdzając
oczywistości i powtarzając po kilka razy te same informacje (naliczyłem co
najmniej trzy wyjaśnienia, co znaczy „ogień grecki”). Po drugie: dlaczego nie
ma choć szczątkowego omówienia wojskowości bułgarskiej?
Z początkiem XI wieku
Bazyli, zabezpieczywszy front italski i bliskowschodni, skupił się na
likwidacji największego zagrożenia i przez szereg lat sukcesywnie odbijał
terytorium z rąk Samuela. Kulminacją była bitwa pod Klidion, czy, jak
mówią Bułgarzy, pod Bełasicą. Opis jej zajmuje 4 (słownie: cztery) strony i nie
jest zbyt szczegółowy. Następnie czytamy o tym, jako basileus uporał się
ostatecznie z Bułgarią, a potem uporządkował sprawy na pozostałych frontach.
Umierając, pozostawił cesarstwo w dobrej formie, ale jego następcy wszystko
zmarnowali.
Generalnie wygląda toto,
jakby ktoś napisał pracę o bizantyjskiej polityce zagranicznej w danym okresie,
a potem uznał, że wyda to jako habełka i pod tym kątem lekko wyeksponował Kl(e)idion.
Narracja jest względnie przystępna, ale dla czytelnika nieobeznanego z realiami
może się okazać za gęsta. Szczególnym utrudnieniem są dziesiątki bizantyjskich
tytułów i godności dworskich, pojawiające się w całym tekście, zwykle bez
wyjaśnień, a ty się zastanawiaj, czy patrycjusz stał wyżej od magistra, a duks
od katepana. Zresztą opinie speców o tej pracy są dość chłodne, więc nie wiem,
czy nawet jako przekrojowa robi właściwą robotę.
Jeżeli chodzi o źródła, to autor
przyznaje, że z racji bariery językowej nie ze wszystkim się zapoznał. Innymi
słowy, bazuje tylko na tym, co przetłumaczono na języki powszechnie zrozumiałe
(i nawet tego nie wyzyskał wyczerpująco). Przede wszystkim chodzi o kronikarzy
bizantyjskich, takich jak Skylitzes, Psellos, Leon Diakon, a także Jahja z
Antiochii (w przekładzie rosyjskim), którego autor nazywa dość ordynarnie „Yahą”.
Z opracowań pojawia się m.in. Osprey o armii bizantyjskiej: autor Kleidionu przekręca
nazwisko Angusa McBride’a na „McBridge” (trzy razy!), a w dodatku insynuuje, że
tenże McBridge na coś „wskazuje” w kwestii udziału Waręgów w bitwie pod Abydos,
podczas gdy autorem tomiku był Ian Heath, a McBride jeno wykonał plansze
barwne. Jak to w Bellonie, mamy też oznaki nieuwagi korekty w rodzaju „na
wskutek” czy niejednolitą pisownię nazw miejscowych.
Tekst uzupełniają trzy
umiarkowanej dobroci mapki oraz jedna wkładka z ilustracjami. Co rzadkie w
serii, autor zadał sobie trud, żeby podać źródła, a niektóre zdjęcia (np. monet
bizantyjskich) sam wykonał.
Tak wygląda czytelnik po zobaczeniu okładek Łukasza Mieszkowskiego |
27. Aleksander Krawczuk, Poczet cesarzy
bizantyjskich. Wczesne Bizancjum,
Warszawa 1992
Tę książkę dostałem w nagrodę w IV klasie podstawówki, ale jakoś nie miałem okazji jej przeczytać – może dlatego miałem dotąd bardzo mgliste pojęcie o historii Bizancjum.
Każdy
z rozdziałów napisany jest w taki sposób, aby można go było czytać osobno, co
wymusza pewne powtórzenia treści. Najdłuższy (ponad 70 stron) rozdział
poświęcono, czemu trudno się dziwić, Justynianowi Wielkiemu, którego panowanie
trwało prawie czterdzieści lat i zostało całkiem nieźle opisane w
źródłach. Życiorysy niektórych jego następców należą za to do najkrótszych:
Leoncjusz – dwa akapity, synowie Herakliusza – na spółkę ciut więcej. Jeżeli
chodzi o Justyniana, to nawet uważając Historię tajemną Prokopiusza z
Cezarei za skrajnie tendencyjną, Krawczuk powątpiewa, czy naprawdę był on tak
wielki. Przede wszystkim chodzi o jego nietolerancję religijną (autor jest
przeciwnikiem wszelkiego fanatyzmu, nadmiernie przy tym idealizując buddyzm)
oraz ogólną megalomanię. Ogólnie rzecz biorąc, Krawczuk wyraża się negatywnie o
całej masie cesarzy próżnych i okrutnych, ceni za to Anastazjusza, Maurycjusza
i Herakliusza. Jako historyka Rzymu, interesują go w Bizancjum relikty ustroju
rzymskiego. Odnotowuje więc takie punkty zwrotne jak mianowanie ostatniego w
historii konsula (który zresztą od dawna był stanowiskiem czysto honorowym) czy
porzucenie przez Herakliusza tytułu cezara i używanie od tej pory miana
basileusa, a także podział imperium na temy zamiast dotychczasowych prowincji.
Pewien konstans stanowiły we
Wschodniorzymie intrygi dworskie. Szerzyły się już za panowania Arkadiusza, a
potem im dalej w las, tym więcej spisków. Na takim tle błyszczały silne
postacie kobiece, od samej Eudoksji, małżonki Arkadiusza, przez Pulcherię i
Eudokię, czyli jego córkę i synową, aż do sławnej cyrkówki Teodory. Na scenę
wchodzili też ambitni generałowie i uzurpatorzy: Stylichon, Belizariusz (ten
akurat wierny Justynianowi, ale nie zawsze z wzajemnością). Oprócz intryg, stałym
fragmentem gry były wojny z barbarzyńcami: na wschodzie Persowie, po nich
Arabowie, na zachodzie zaś różne królestwa germańskie, Awarowie, a wreszcie
Słowianie. Czasami wojowniczy sąsiedzi brali udział w sprawach cesarstwa i
wspierali różnych pretendentów do tronu. Sama stolica w ogóle zaś nie była
spokojnym miastem – bez przerwy wybuchały tam rozruchy na tle społecznym i
religijnym. W końcu to w Konstantynopolu wynaleziono pseudokibiców.
Książka ma charakter mocno
popularyzatorski i napisana jest potoczystym, literackim stylem, przez który
czyta się ją prawie jak powieść – ale to sprawia, że wielu wybitnych naukowców,
na czele z prof. Haliną Evert-Kappesową z UŁ, nie traktuje Krawczuka jako
poważnego historyka. Uzupełnienie tekstu stanowią dwie wkładki z ikonografią z
epoki.
28. Stanisław Rek, Manzikert 1071, Warszawa 2018 (z serii Historyczne bitwy)
Kolejny z bizantyjskich habełków dotyczy dla odmiany
wielkiej klęski Wschodniorzymian. Sprokurował go historyk, który dziejami
Bizancjum – i w ogóle tej części Europy w średniowieczu – zajmuje się już od 40
lat.
Manzikert
podejmuje narrację mniej więcej tam, gdzie kończy ją Kleidion, czyli
po śmierci Bazylego II (którego Rek nie chce nazywać Bułgarobójcą, wskazując na
późniejsze pochodzenie tego przydomka). Jego następcy, poczynając od brata,
Konstantyna VIII, byli słabymi władcami i nie panowali ani tak długo, ani tak
skutecznie jak on. W odróżnieniu od Migniewicza, autor nie skupia się wyłącznie
na Bizancjum i poświęca nieco miejsca na ekspansję Turków Seldżuckich,
przedstawiając ich jako skrajnie okrutnych i podstępnych barbarzyńców, chociaż
Alp Arslan wypada jako sułtan szlachetny i wielkoduszny. Drugie pół rozdziału
dotyczy stosunków Rzymian z państwami Armenii, wahającymi się od zwykłego
sojuszu, przez protektorat, po sytuację, w której armeńscy królowie i książęta
cedowali swoje terytorium na cesarstwo w zamian za majątki ziemskie w głębi
kraju.
Wreszcie nadeszła chwila,
gdy po śmierci Konstantyna X jego żona Eudokia, podobnie jak półtora wieku
wcześniej Teofano, postanowiła wziąć sobie męża, który byłby
współcesarzem-opiekunem jej małoletnich synów. Roman Diogenes został wybrany
przez cesarzową, ponieważ gładki był bestyja, ale mógł się też pochwalić
doświadczeniem wojennym i dworskim. Wziął się więc do jakiejś reformy armii
temowej (prowincjonalnej). Autor omawia tu ogółem organizację wojsk
bizantyjskich w omawianym okresie, rodzaje wojsk i ich uzbrojenie, a także co
ważniejszych dowódców. Ogólnie rzecz biorąc, greckim żołnierzom z Anatolii
brakowało ducha bojowego, lecz morale zawyżali Kapadokowie i zwłaszcza
Ormianie, spośród których wywodził się sam Roman. Pierwszą wyprawę na Turka
przeprowadził on już w roku 1068, ale mimo szczerych chęci nie radził sobie
zbyt dobrze, napotykając na silny opór materiału (żołnierskiego). Kampania w
roku następnym przyniosła jeszcze marniejsze skutki.
Kulminację stanowiła
kampania trzecia, która jest też najszczegółowiej opisana: gdy sułtan seldżucki
Alp Arslan zdobył pograniczną twierdzę Manzikert w Armenii, kajzer Roman
wyruszył stawić mu czoło. Miał dobre intencje i wielkie ambicje, ale w ciągu
całego panowania, a szczególnie tej wyprawy wojennej, popełnił wiele błędów, które
srodze się zemściły – nie tylko na samym basileusie, ale i na całym cesarstwie.
Jak przystało na speca od
epoki, autor może się pochwalić bogatą bibliografią: samych źródeł dwie strony,
opracowań jeszcze pięć, język polski, angielski, francuski, łacina, niemiecki,
rosyjski. Zwraca uwagę wiele prac poświęconych ówczesnej Armenii – głównie po
rosyjsku i francusku. W ramach tekstu Rek konfrontuje ustalenia różnych
historyków, niektóre z nich krytykuje, podobnie zwraca uwagę na tendencyjność
kronikarzy (np. jedno z najważniejszych źródeł do przebiegu bitwy zostało
napisane przez wnuka jednego z bizantyjskich dowódców i nadmiernie go
idealizuje). Sięga też po źródła muzułmańskie, co pozwala mu przedstawić
sytuację z perspektywy seldżuckiej. Nawiasem mówiąc, Alp Arslan osobno toczył
wojnę z egipskim kalifatem Fatymidów, a w trybach pomiędzy sułtanem, kalifem a
basileusem pozostawały pomniejsze państewka Bliskiego Wschodu, takie jak emirat
Aleppo.
Widać, że autor ma dużą
wiedzę i jest chętny ją przekazać, umie też pisać w sposób zajmujący, ale pióro
miewa lekko przyciężkie. Porządna korekta wyszlifowałaby tekst na wysoki
połysk, lecz niestety, p. Rek postanowił publikować w Bellonie. Zdania bywają
więc nieco mętne albo pojawiają się wyrażenia typu „granicząca z Armenią
granica”. O ile też w całym tekście tytułowa forteca nazywa się Manzikert, to
na mapach figuruje – Mantzikert. Obie formy są spotykane w literaturze, ale
może należałoby się zdobyć na konsekwencję?
Momentami wygląda to nawet tak,
jakby ktoś poprawne zdania zmienił na błędne, bo mu tak komputerowe sprawdzanie
gramatyki podpowiedziało. Już na drugiej stronie napotykamy zdanie-koszmarek:
„Było to największe upokorzenie, jakiego doznało Cesarstwo Rzymskie, za którego
kontynuatorkę uważało się Cesarstwo Bizantyjskie od czasu podstępnego
schwytania cesarza Waleriana przez Szapura I, który służył perskiemu królowi
królów jako podnóżek podczas wsiadania na konia”. Z niego wynika, że po
pierwsze, Bizancjum uważało się za kontynuatorkę Rzymu od czasu schwytania
Waleriana, a po drugie, Szapur I służył jako podnóżek królowi perskiemu – czyli
sam sobie. Pomijam, że cesarstwo było kontynuatorką, bo wiadomo, gender jest
względer; dalej mamy jeszcze informację, że „Konflikt (…) oddalała i łagodziła
augustę, w którą godził konflikt…” Podobne beknięcia stylistyczne zdarzają się
i dalej. Katakalon Kekaumenos zdobył w uznanie „w walkach na Sycylii przeciwko
Pieczyngom i Seldżukom”. Albo tu zabrakło przecinka, albo ale daleko tych
Seldżuków rzuciło! Na koniec pierwszego rozdziału: „…z Cezarei (…) pochodzili
(…) wybitni bohaterowie bizantyjskiej rekonkwisty, w której wyniku cesarstwo
zdobyło przewagę nad wschodnimi sąsiadami: Fokasami, Kurkuasami i
Tzimiskesami”. I znów: albo redakcji lub korekcie coś się srodze pomyliło, albo
Tzimiskesowie et consortes walczyli sami ze sobą. Trudno też się zgodzić z
informacją, że w Niedzielę Ortodoksji obchodzi się przywrócenie kultu ikon 13
marca 1071 r. – miało to miejsce 11 marca 843 r., a jako święto ruchome
wypadło 13 marca akurat w roku, o którym mówi książka.
W kwestii ikonograficznej – okładkę
zaprojektował Marek Szyszko, co w zasadzie gwarantuje dobrą jakość. Ilustracje
(jedna duża wkładka) też nie zostały dobrane po łebkach, chociaż obok źródeł z
epoki (wizerunki na monetach, miniatury, płaskorzeźby itp.) pojawiają się
rzeczy nowsze, jak współczesne tureckie monety z wizerunkiem Alp Arslana czy, o
zgrozo, XIX-wieczne wyobrażenie normańskich władców Sycylii w zupełnie
fantastycznych hełmach. Są też trzy mapy i dwa schematy bitwy, nie za ładne,
ale przynajmniej czytelne (przebieg kampanii Romana i podział cesarstwa na temy
są bardzo przydatne przy lekturze). Poza tym na uwagę zasługuje to, czego mi
brakowało w Kleidionie, czyli aneks z wykazem hierarchii bizantyjskich
tytułów wojskowych i cywilnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz