We wrześniu miałem plon płytowy bardzo solidny. Pięć
albumów pochodziło z giełdy płyt używanych, trzy pozostałe – z targowiska.
Metallica, Load, 1996
Album
ten (miałem go kiedyś na kasecie) wzbudził w momencie wydania spore
kontrowersje. Nie tylko dlatego, że muzycy Metalliki drastycznie zmienili image:
ścięli włosy, nałożyli lekki makijaż, wykonali poranne czynności i zeszli na
śniadanie pomalowali paznokcie, Kirk Hammett zdobył się nawet na kolec w
dolnej wardze, a Lars Ulrich pozował w kożuchu. Przede wszystkim zmieniło się
brzmienie. Load był jeszcze dalszy od thrash metalu niż Czarny album.
Zachował
się oczywiście charakterystyczny „koboldzi” wokal Jamesa Hetfielda, cała płyta
ma też ciężką, mroczną atmosferę. Choć jednak otwiera ją całkiem brutalne Ain’t
My Bitch, to potem robi się już stosunkowo lżej. Wydaje się, że zamiast
trzymać się ścieżki stricte metalowej, Metallica wyciągnęła wnioski z
najnowszych tendencji spod znaku grunge. Oczywiście nie skreśliła całkiem
hardrockowej tradycji, o czym świadczy riff 2x4, wywiedziony z blacksabbathowego
Sabbra Cadabra. Ciekawy rytmicznie jest też – już pod koniec płyty – złowrogo
skoczny motyw przewodni Ronnie, szkoda jednak, że całościowo utwór nie
tak interesujący.
Charakter
nadają płycie utwory przytłaczające i mroczne, ale przy tym refleksyjne. Do
moich ulubionych należy The House Jack Built – skontrastowany
dynamicznie, w tle jękliwe zaśpiewy a la Alice in Chains, solówka z
wykorzystaniem talk-boxu. Większą popularnością cieszył się singlowy Until
It Sleeps. Ostrzej robi się we wściekłym King Nothing, którego tytuł
autor jednego z obecnych na rynku zbiorów tekstów i przekładów przetłumaczył
jako… Król ciul. Gdzieniegdzie w grę wchodzą elementa bluesowe, jako to
w Bleeding Me, Poor Twisted Me, a także w finałowym The Outlaw Torn,
gdzie już przesunęli do oporu wajchę od patosu (prawie 10 minut!). Za to kolejny
z singli, Hero of the Day, wydaje się zwykłą rockową piosenką z
melodyjnym riffem i solówką, tylko trochę dociążoną. A już Mama Said to
najmiększy utwór, jaki dotąd nagrali: akustyczna ballada w stylu country.
Load
zawiera 79
minut muzyki, dokładnie tyle, ile włazi na kompakt – Kirk Hammett mówił w
wywiadzie, że gdyby dodali chociaż jedną sekundę, płyta zaczęłaby przeskakiwać.
Nie można powiedzieć na sto procent, czy wyszło to na dobre zespołowi i
słuchaczom. Jak wspomniałem przy okazji Reload, efekt byłby znacznie
lepszy, gdyby z tej płyty wywalić parę najsłabszych utworów, a w zamian dodać najlepsze
z tamtej. Osobiście skosiłbym Cure i Thorn Within, ale
zostawiłbym Wasting My Hate – nie widziałem jeszcze recenzji, w której
ktoś by chwalił tę piosenkę, ale mie się podoba.
Zdjęcia do książeczki zrobił znany fotografik rockowy Anton Corbijn (ponadto m.in. reżyser wielu wideoklipów oraz filmu fabularnego o Ianie Curtisie), a projekt okładki jest dziełem kontrowersyjnego Andresa Serrano. Nie on natomiast nakręcił teledysk do Until It Sleeps, ale takie przejaskrawione nawiązanie do barokowej sztuki sakralnej i Hieronima Boscha wygląda całkiem w jego stylu.
John Cougar, American Fool, 1982
John
Mellencamp należy do grona amerykańskich artystów z kręgu „heartland rocka” i
bywa uważany za epigona Bruce’a Springsteena. Karierę zaczynał jednak pod
pseudonimem John Cougar. American Fool, jego piąta płyta, była ostatnią,
zanim zaczął używać własnego nazwiska (początkowo jako „John Cougar
Mellencamp”), a pierwszą, która weszła na pierwsze miejsce listy przebojów.
Mamy
tu do czynienia ze „zwyczajnym”, „robociarskim” rockiem osadzonym w
amerykańskiej tradycji. Głośne riffy, prosty rytm (Ken Aronoff na bębnach),
niekiedy podkreślony klaskaniem (Close Enough)… W sam raz dla farmerów,
kierowców ciężarówek czy robotników w fabryce rur. Płytę zaczyna od razu jeden
z najlepszych utworów – witalny Hurts So Good. W podobnej konwencji
utrzymane są China Girl (nic wspólnego z utworem Popa/Bowiego – to kower
piosenki wydanej dwa lata wcześniej przez Levona Helma), Can You Take It z
harmonijką czy mój ulubiony Thundering Hearts (z kobiecym głosem w tle).
Często motoryka nie wyklucza rzewnej melodii, a w Danger List nastrojowość
wzmaga przelewający się akordeon.
Ballady są dwie i noszą wyraźne piętno Springsteena. Jack & Diane – z klaskaniem – należała do największych przebojów Mellencampa, a w finałowej Weakest Moments pojawia się solo na syntezatorze.
Runrig, The Cutter and the
Clan, 1987
Przyszła
w końcu kolej na płytę, od której zaczęło się moje zainteresowanie Runrig.
Wszystko przez niezwykle melodyjny, motoryczny, a zarazem nostalgiczny The
Cutter. Pojawia się on na albumie już jako drugi, a poprzedza go kolejny z
najlepszych tu utworów – zaśpiewany po gaelicku Alba (choć bardziej
czadowo brzmiał w wersji z albumu koncertowego, o którym już tu kiedyś
pisałem).
Do
grupy dołączył klawiszowiec Peter Wishart, przedtem w Big Country, a obecnie w
Izbie Gmin z ramienia Szkockiej Partii Narodowej. Album nie zmienia jakoś
drastycznie wizerunku Runrig. W dalszym ciągu mamy tu łączenie szkockiego folku
z mainstreamowym rockiem lat 80., z syntezatorami itp. Grupa jest poniekąd
„szkockim U2” z domieszką „szkockiego Clannadu”. Znalazła się tradycyjnie
podniosła pieśń z udziałem chóru – Hearts of Olden Glory. Drugim
podobnym utworem jest An Ubhal an Áirde, który jednak mniej mi
odpowiada, chociaż to podobno jedyna piosenka po szkocku, która weszła do
brytyjskiej pierwszej czterdziestki. Inny rodzaj podniosłości
reprezentuje Pride of the Summer w marszowym rytmie i z dudami. Są też
spokojniejsze ballady (Worker for the Wind, The Only Rose) czy utrzymane
w średnim tempie, ale też pełne celtyckiej tęsknicy Rocket to the Moon czy
Protect and Survive.
John Diva and the Rockets of
Love, Mama Said Rock Is Dead, 2019
Dla
odmiany – współczesny niemiecki zespół grający hair metal w stylu lat 80. i
kapel w stylu Poison, Mötley Crüe i podobnych. Oprócz Johna Divy tworzą go
muzycy o równie barwnych pseudonimach: Snake Rocket (gitara, kompozytor
większości utworów), J.J. Love (też gitara), Lee Stingray Jr. (perkusja), tylko
basista się nazywa jakoś normalnie – Remmie Martin.
Grupa jest
kiczowata, ma świadomość i bawi się tym (co można zobaczyć w teledyskach). Przy
okazji całkiem udatnie naśladuje stylistykę sprzed trzydziestu paru lat,
ewokując to Def Leppard (Dance Dirty; Get It On), to znów Whitesnake (Wild
Life). Nie zabrakło power-ballady Just A Night Away. Trudno w tej
sytuacji uniknąć porównań z innymi rekonstruktorami takiej stylistyki – Steel
Panther. Pod względem tekstów John Diva jest zdecydowanie bardziej przyjazny
słuchaczowi. Tematy erotyczne pojawiają się (Lolita; Long Legs in
Leggings), ale więcej inteligentnie, bez tak pornograficznej dosłowności jak
u amerykańskich kolegów.
Niestety, druga różnica w stosunku do Stalowej Pantery wypada na niekorzyść Niemców – atrakcyjnych melodii trochę tu maławo. Piosenki z Mama Said… na płytach pop-metalowców z lat osiemdziesiątych byłyby solidnym drugim garniturem, nie zaraz wypełniaczami, ale i nie singlowymi przebojami. Na plus wyróżnia się Rock’n’Roll Heaven, ale też najbardziej odbiega muzycznie od reszty – w średnim, rozbujanym tempie, z akompaniamentem akustycznym w zwrotce, ciężkimi gitarami dołączającymi w refrenie i tekstem wymieniającym różne legendy rocka – miała to być zapewne próba wyciosania stadionowego hymnu i tym razem się udała.
John Fogerty, Premonition, 1998
Ten
koncertowy album Johna Fogerty’ego od dawna miałem na uwadze, ale dopiero
ostatnio udało mi się go pozyskać. Jeden z najważniejszych amerykańskich
songwriterów lat 60. i były lider Creedence Clearwater Revival zaprezentował na
żywo w The Burbank Studio końską dawkę osadzonego w amerykańskiej tradycji
„bagiennego rocka” w osiemnastu odsłonach. Nie zabrakło Bad Moon Rising,
Fortunate Son czy oczywiście Proud Mary. W repertuarze znalazły
się dwie ponadczasowe przeróbki z pierwszej płyty CCR – dramatyczny I Put a
Spell on You i Suzie Q. Oczywiście, każdemu fanowi czegoś będzie
brakować – ja bym chętnie usłyszał w tym otoczeniu jeszcze Have You Ever
Seen the Rain? i Lookin’ Out My Back Door. Rekompensują to jednak
solowe przeboje Fogerty’ego – dynamiczny Rockin’ All Over the World oraz
Almost Saturday Night, kojarzący mi się z Fleetwood Mac, nie tylko
dzięki żeńskim głosom w tle. Artysta zaprezentował także parę piosenek z płyty
wydanej ledwie w poprzednim roku oraz całkiem premierową Premonition.
Wszystko
zagrane kompetentnie i bez robienia bokami. Fogerty często gra solówki w swoim
charakterystycznym stylu, a przy tym wyjawia publiczności, że używa tego samego
wzmacniacza co w czasach Kredensiaków. Chwile uspokojenia przynoszą utwory
bardziej akustyczne typu Joy of My Life.
Koncert został wydany nie tylko na kompakcie, ale i na DVD, bogatszy o cztery utwory. W towarzyszącym Fogerty’emu zespole na perkusji znowu zagrał Kenny Aronoff i obserwacja go w czasie gry stanowi niezłą rozrywkę. Wokale pomocnicze zapewniają Julia, Oren i Maxine Waters, co czyni z Premonition kolejną w tym roku płytę z rodzeństwem.
Fliper, Wypas, 2002
Kupiłem
tę płytę za piątaka tylko po to, żeby się przekonać, czy rzeczywiście jest taka
zła, jak ją ocenili w „Tylko Rocku”. Ostatecznie trafiła do kategorii guilty
pleasure.
Kielecki
ten zespół tworzyło trzech panów, z czego dwaj z włosami postawionymi na jeża,
a trzeciemu widocznie zimno w głowę, bo na wszystkich zdjęciach ma wełnianą
czapkę niczym Jesse Pinkman i jego kumple… a może coś tu ma do rzeczy jego
pseudonim – „Łysy”? Tenże osobnik, właściwie Łukasz Sobieraj, jest twórcą
większości repertuaru tudzież wokalistą, chrypką natomiast przypomina, za
przeproszeniem, Michała Wiśniewskiego. Książeczka zawiera zresztą podziękowania
dla Macieja Durczaka, mynażera Ich Trojga.
A
muzyka? Najgeneralniej mamy tu pop rocka o punkowym rodowodzie, jednak
ugrzecznionego i wygładzonego. W prawie każdym utworze trio wspomaga sekcja
dęta, co daje efekt podobny do Less Than Jake. Przynajmniej tak się z początku
wydaje, bo potem przychodzi na myśl raczej wykorzystanie dęciaków przez zespół
Piersi. Z grup z trąbami była u nas wtedy na topie Golec uOrkiestra i może
właśnie dlatego otwieracz Szukałem cię wszędzie kojarzy mi się
nieodparcie z Kocham ciebie dziywcyno, rozpoczynającym pierwszą płytę
Golców – tyle że bez elementów ludowych, poza tym bliźniacy z Milówki jakoś z
większym polotem dmuchali w te trąby. Wesołkowatość produkcji budzi z kolei
skojarzenia z Big Cycem, ale humor za mało kąśliwy, bez tematów społecznych. W Młodzi,
sexy, cool pojawia się melodia jakby bigbitowa, w Dziewczynie gangstera
sięgają po słodziastość rodem z lat 50., Chłopak z gimnazjum wyróżnia
się groteskowym, patetyzowanym śpiewem.
Na
łamach „Tylko Rocka” Grzegorz K. Kluska (później Witkowski) podsumował tę
twórczość: „…coś dla dziewcząt z podstawówki lub pierwszej i drugiej klasy
gimnazjum (trzecia już na taki kit się nie nabierze)”. Trochę przesadził, bo
niektóre teksty są ewidentnie „chłopackie”. Tak czy inaczej wybitna poezja to
nie jest. Przykłady: „Jesteś totalny luzaka (!) / Widać karma twoja taka”, albo
też „Angelika, Angelika, / Dlaczego wyrzuciłaś moją miłość do śmietnika?” – no
po prostu rewela. Płyta zdołała za to poszerzyć moją wiedzę w dziedzinie gwar
młodzieżowych – najwyraźniej w Kielczech w roku 2002 ocenę niedostateczną
nazywano „glonem”.
Przaśny
charakter propozycji Flipera sprawia, że skłonny jestem określić ją mianem
nowej generacji punko-polo. Różnica, poza dęciakami, w lepszej produkcji
(Studio Winicjusza Chrósta to nie byle co). Najgorsze, że to dziadostwo jest
całkiem melodyjne i po kilku przesłuchaniach refreny albo riffy dęte mogą się
same odpalać w głowie.
Babymetal, Metal Galaxy, 2019
Japończycy
lubią kombinacje muzyczne nie gorzej od Finów. W przypadku formacji Babymetal (gra
słów z wyrażeniem „heavy metal” jest bardziej oczywista w wymowie japońskiej)
kombinacja polega na łączeniu metalu z tzw. J-popem, a ciężkich gitarowych
riffów z popową elektroniką i cukierkowymi głosami wokalistek. Inicjatywa,
wbrew narzekaniom ortodoksów, spotkała się z ciepłym przyjęciem weteranów
takich jak Rob Halford.
Grupę
tworzyły początkowo trzy artystki wywodzące się z tzw. sceny idoli, na etapie Metal
Galaxy zostały dwie: Su-Metal i Moametal (kolejna do tria dołączyła dopiero
w tym roku). Niestety, książeczka mojego wydania (dla „reszty świata” poza
Japonią) nie precyzuje, kto odpowiada za aranżacje i warstwę instrumentalną,
poza tym, że produkcją zajął się ktoś o pseudonimie Kobametal, najwyraźniej
mentor dziewcząt.
W
pierwszej chwili trochę trudno się przyzwyczaić do takiej mieszanki
stylistycznej, ale z czasem okazuje się, że całkiem to melodyjne. Do moich
ulubionych fragmentów należą Kagerou, PA PA YA!! z rapową wstawką
w wykonaniu Tajlandczyka F.Hero oraz DA DA DANCE, w którym gościnnie gra
Tak Matsumoto, gitarzysta popularnej japońskiej grupy The B’z (jej wokalista
Koshi Inaba nagrał ogniś duet ze Slashem). Mamy też wycieczkę w uogólnione
rejony indyjskie w Shanti Shanti Shanti oraz do Europy Północnej w Oh!
MAJINAI z udziałem… Joakima Brodéna z Sabatonu. Efekt nie kojarzy się z
patetycznym power metalem tej grupy, lecz prędzej z Korpiklaani – fińska polka
w wersji heavymetalowej (i po japońsku).
Na
drugim biegunie mieszczą się utwory bardziej ekstremalne. IN THE NAME OF został
zmyłkowo poprzedzony podniosłym wstępem z niby-gregoriańskim chórem, ale potem
staje się wręcz deathmetalowy, a brak adnotacji o występie gościnnym sugeruje,
że te czarcie ryki wydają z siebie same filigranowe Japonki. W Distortion śpiewają
już normalnie, ale groźnym deathowym wokalem wspomaga ich Alissa White-Gluz z
zespołu Arch Enemy (kolejnego projektu Mikaela Amotta).
Mniej przypadło mi do gustu Night Night Burn! jak z latynoskiej potańcówy. Sam finał albumu z kolei się dłuży – trzy z kolei utwory sprawiające wrażenie zakończenia to już za duża dawka słodyczy, nawet jak na japońskie standardy.
Jimi Hendrix, First Rays of
the New Rising Sun, 1997
Pierwszym
moim kontaktem z twórczością Hendrixa – jeszcze w wersji kasetowej – był ten
album, zawierający materiał, którego nie zdążył wydać za życia. Nie są to
utwory całkowicie nieznane – jeszcze w latach 70., z różnymi dogrywkami ukazały
się na płytach The Cry of Love, War Heroes i Rainbow Bridge.
Jednakże First Rays… to dokonana przez rodzinę Jimiego próba nadania
temu materiałowi kształtu jak najbliższego pierwotnej intencji.
Jak
wiadomo, Hendrix miał dwa podstawowe zespoły: The Jimi Hendrix Experience,
złożony z dwóch białych Brytyjczyków (Noel Redding i Mitch Mitchell), oraz Band
of Gypsys, z dwóch czarnych Amerykanów (Billy Cox i Buddy Miles). Na First
Rays of the New Rising Sun słyszymy głównie skład mieszany: Cox na basie i
Mitchell na perkusji. Reddinga ani śladu, Buddy Miles pojawia się okazjonalnie
(Ezy Ryder). Do tego dochodzi w szeregu utworów perkusjonista Juma
Sultan i grupa wokalna Ghetto Fighters, czyli Arthur i Albert Allen, a także
paru wykonawców dodatkowych.
Widać,
że na kolejnej płycie Hendrix zamierzał płynąć dalej w stronę soulu i funku,
nie zrywając jednak całkowicie więzów z rockiem psychodelicznym, a i z hard
rockiem, którego był przecie jednym z wynalazców. Przede wszystkim jednak był bluesmanem,
mamy tu więc bluesa w wersji rockowej (Izabella, Room Full of Mirrors czy
najcięższy In from the Storm). Wersję tradycyjną, nieco Dylanowską, a
wręcz knajpianą (z odpowiednimi odgłosami w tle) reprezentuje My Friend,
nagrany ad hoc z grupą starych przyjaciół (w tym harmonijkarzem) z czasów, gdy
Hendrix grywał po klubach w New Yorku. Na singiel – niewydany z powodu śmierci
artysty – planowano Dolly Dagger ze znacznym udziałem krowiego dzwonka. Finał
albumu stanowi zaś kameralny Belly Button Window, wykonany przez Jimiego
solo z gitarą.
Do
utworów łączących hardrockową motorykę z funkowym groovem należą Freedom,
Earth Blues, Astro Man, a zwłaszcza dynamiczny Ezy Ryder. Blisko
czystszego hard rocka lokuje się riffowy instrumental Beginnings, wyprowadzony
z improwizacji na Woodstocku. Znalazły się też typowe dla artysty nastrojowe ballady:
Angel i mniej znana Drifting, ukończona już po jego śmierci, z dogrywkami
wibrafonisty Buzzy’ego Linharta. Mocnym punktem albumu jest utwór prawie
tytułowy – Hey Baby (New Rising Sun), oparty na „apokaliptycznej” progresji
akordowej, tej samej co w Hey Joe. Co prawda Hendrix nie zdążył nagrać do
niego porządnie wokalu i wykorzystano wersję z nagrania roboczego, łącznie z
pytaniem, czy mikrofon włączony.
Wkładka
wersji kasetowej zawierała szczegółowe składy i dane dla poszczególnych
utworów. Płytowa jest jeszcze bogatsza – o notki podające kontekst ich powstania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz