W dzisiejszym
odcinku omówione zostaną płyty muzyczne zdobyte w ciągu jesieni w różnych miejscach
Polski. Dość często będzie się pojawiać słowo „perkusjonalia”.
Kobranocka, Kwiaty na
żywopłocie, 1990
Kwiaty
na żywopłocie jest
to druga płyta Kobranocki, a pierwsza wydana w wolnej Polsce, już bez
interwencji cenzury. Od czasu debiutu zaszły zmiany składu: pojawił się
perkusista Piotr Wysocki, który miał zostać na dłużej, i gitarzysta Jacek
„Perkoz” Perkowski, który potem wylądował w T.Love. Saksofonista odpadł, ale
gościnnie pojawia się doborowa sekcja dęta: Kinior i Alek Korecki na
saksofonach, Bronisław Duży (zwany niekiedy Dużym Bronisławem) na puzonie.
Gościem był też Janusz „Młynek Kawowy” Grzywacz na klawiszach. W tekstach już
nie ma akcentów antywojskowych, jeszcze nie ma antyklerykalnych, ale jest
groteskowa i turpistyczna maniera piszącego dla zespołu teksty lekarza
psychiatry, Marka „Ordynata” Michorzewskiego.
Na
Kwiatach się znalazł największy hit zespołu: nastrojowa ballada Kocham
cię jak Irlandię, swoją drogą nie zawierająca żadnych irlandzkich elementów
muzycznych i nietypowa dla grupy. Bardziej reprezentatywne mi się wydają te
bardziej dynamiczne, garażowe utwory rockowe, jak moje ulubione Zataczówka
i Westchnienia wielu żon funkcjonariuszy. W bardziej punkową stronę idą Tak
że wiesz, nie, To wszy jej oczy wypiły czy Ostrożnie trutka. Do
tego dochodzą utwory w średnim tempie, ale jednak nastrojowe – Stepowanie
kota w mroku i Bitter Taste in Our Bread, który brzmi do złudzenia
jak dzieło jakiejś brytyjskiej kapeli (wersję polską, Gorycz w chlebie,
z gościnnym udziałem Kayah, wydała wytwórnia Koch w 1999 na składance
w swojej serii Gold).
Na
płycie znalazło się jednak i autentyczne dzieło brytyjskiej kapeli, i to na
samym początku. Chodzi o Sympatię dla diabła – łatwo się domyślić, że
przeróbkę znanego utworu Stonesów. W porównaniu z oryginałem aranżacja jest
bardziej gitarowa, bez latynoskich perkusjonaliów i bez tak efektownej solówki.
Tekst nie jest tłumaczeniem oryginału, lecz pozostaje spójny z ogólnym emploi
zespołu. Występuje jednak pewien związek: w oryginale wspomniane było zabójstwo
Kennedy’ego, wersja Kobranocki mówi o Narutowiczu.
Dwa Plus Jeden, Bez
limitu, 1983
Jeśli
ktoś kojarzy 2+1 z nastrojowymi piosenkami typu Chodź, pomaluj mój świat
albo Wstawaj, szkoda dnia, czy też z jedną z dwóch najczęściej opacznie
interpretowanych piosenek polskich (oprócz Nie wierz nigdy kobiecie),
to znaczy Windą do nieba – album Bez limitu będzie dla niego
szokiem. Powstał przecie w zupełnie innej epoce muzycznej. Zamiast
akustycznych, ocierających się o folk aranżacji mamy tu brzmienia
elektroniczne, a teksty odznaczają się typowym dla lat 80. cynicznym sarkazmem,
znakiem rozpoznawczym Andrzeja Mogielnickiego.
2+1
ewidentnie próbowało się tu włączyć w ówczesną modę na rocka. Elżbieta Dmoch
momentami robi „rozdziawę” a la Małgorzata Ostrowska (Krach), a finałowy
XXI wiek (dla wszystkich nas) nawet muzycznie przypomina Lombard. Motoryczne
Gdy grali dla nas Rolling Stones – jedyny utwór z pierwszoplanową partią
wokalną Janusza Kruka – nawiązuje do pamiętnego koncertu w Kongresowej w 1967,
a muzycznie przypomina Budkę Suflera za pontyfikatu Romualda Czystawa (czyli współczesną
tej płycie), z solidnie pompującym basem. Leniwy, jakby karaibski rytm w Hallo,
panie Freud kojarzy mi się z Blondie. Modnym w epoce elementem jest też
rosyjski głos przez telefon, który słychać w Gorących telefonach. Od
czasu do czasu aranżację wzbogaca saksofon Cezarego Szlązaka.
Parę
utworów ma bardziej niepoważny, „cyrkowy” charakter: estradowe (i chyba celowo
tandetne) Boogie o 7 zbójach czy groteskowy Nic nie boli z na
wpół skandowanym śpiewem (a w refrenie w końcu słychać gitarę). Przerysowany
śpiew słychać także w Superszczurze, a i trudno traktować serio
piosenkę China Boy, wyraz tęsknoty za orientalnym kochankiem. Na
drugim biegunie znajduje się patetyczna syntezatorowa ballada Requiem dla
samej siebie.
Szkoda, że na kolejnych płytach grupa nie poszła dalej tym torem, kierując się w stronę standardowej estrady.
Batushka, Hospodi,
2019
Kolejna
w tym roku płyta z kręgów metalu ekstremalnego. Batushka był to zespół łączący
black metal z nawiązaniami do pieśni cerkiewnych, a pochodził – jakże
odpowiednio – z Białegostoku. Muzycy występowali początkowo zakapturzeni i
anonimowi, na Jujubie komentatorzy analizowali po kształcie rąk, kim mogą być
jego członkowie. Później okazało się, że grupa była przedsięwzięciem gitarzysty
Krzysztofa Drabikowskiego. Doszło jednak w tej cerkwi do schizmy i powstał
drugi zespół o tej samej nazwie (dla odróżnienia pisanej cyrylicą), kierowany
przez wokalistę Bartłomieja Krysiuka (przez fanów zwany „Bartushka”). Z
perspektywy czasu owi schizmatycy okazali się bardziej płodni artystycznie niż
sam założyciel, a i pewnie sądownictwo im sprzyjało, skoro mimo toczącego się
procesu o prawa do nazwy wydali już cztery materiały. Album długogrający Hospodi
był pierwszym z nich.
Program
płyty naśladuje porządek całonocnego czuwania przy zmarłym – od dziewiątej
wieczorem (Dziewiatyj czas) do szóstej rano (Szestoj czas). Jak
przystało na black metal – jest ciężko, monumentalnie i podniośle. Jest też
jednak stosunkowo melodyjnie, chociaż wokalista wydaje z gardła dźwięki niczym
z piekielnej otchłani, czasem skontrastowane z grupowymi partiami wokalnymi
cerkiewnej proweniencji (Wieczernia). Od czasu do czasu, dla
urozmaicenia, pojawiają się śpiewy rytualne a cappella (otwierający Wozgłas,
późniejsza pieśń żałobna rozpoczynająca Połunosznicę). Słucha się tego w
zasadzie jak jednej długiej suity, tym bardziej, że nie ma odstępów pomiędzy
utworami. Moje ulubione fragmenty to Dziewiatyj czas (z zapadającym w
pamięć „Alleluja”) i Powieczerje. Finałowa zaś Litourgiya, przez
cały czas z niby-cerkiewnym śpiewem, to już raczej kawałek rasowego doom metalu
niż blacku.
Alice
In Chains, Jar of Flies, 1994
Alice
in Chains jest moim ulubionym zespołem z nurtu grunge, choć nie tworzył muzyki
tak przyswajalnej komercyjnie jak Nirvana, Pearl Jam czy nawet Soundgarden. Na
jego płytach sporo było chorego, dołującego nastroju, ale był to dół o
działaniu katartycznym, inspirowany walką Layne’a Staleya z nałogiem heroinowym.
Jar
of Flies –
formalnie minialbum, siedem utworów w pół godziny – pokazał Alice in Chains od
nieco innej strony niż dotąd, bardziej nastrojowej i bardziej akustycznej.
Bardziej, ale nie wyłącznie, bo gitary elektryczne (i to sfuzzowane) też tu
występują – przeważnie jednak tworzą ornamenty i grają solówki, podczas gdy
fundament aranżacji opiera się na brzmieniach akustycznych, nie zaś na ciężkich
riffach. Pod względem wokalnym bez zmian – „znużony” wokal Staleya wspomaga
niekiedy drugim głosem gitarzysta Jerry Cantrell.
Najlepsza
jest pierwsza połowa płyty, zawierająca utwory mroczne i nastrojowe, takie jak
siedmiominutowy Rotten Apple, oparty na bluesowym riffie basowym. Potem
następuje Nutshell, czysty klasyk
– depresyjne podejście do amerykańskiej ballady folkowej. Odrobinę światła
wpuszcza I Stay Away z kwartetem smyczkowym, epicko się rozwijający w
dalszej części. Kompletu dopełnia stosunkowo spokojny, w średnim tempie No
Excuses, zaśpiewany przez Cantrella – i gdyby na tym się kończyła
czteroutworowa epka, nie byłoby jej czego zarzucić.
Pozostałe trzy utwory robią już mniejsze wrażenie. Whale & Wasp to instrumental z gitarowym lamentem, Don’t Follow – rzewna ballada z harmonijką, znowu z Cantrellem w głównej roli, a Swing on This, jak sama nazwa wskazuje, opiera się na swingujących rytmach i w porównaniu z resztą wydawnictwa brzmi nieco niepoważnie.
Tempest, The Gravel Walk,
1997
Nie
jest to brytyjski zespół jazzrockowy Jona Hisemana z lat 70. ani tym bardziej
solowy projekt wokalisty Europe, lecz amerykańska grupa folkrockowa, na której
czele stoi Norweg Lief Sørbye, wokalista, mandolinista i flecista. Oprócz niego
przez wszystkie składy do dziś przewinął się perkusista Adolfo Lazo. The
Gravel Walk, piąta płyta zespołu, powstała w składzie
pięcioosobowym, w którym oprócz lidera wpływ na repertuar miał gitarzysta Rob
Wullenjohn.
Płyta
zawiera zarówno tematy tradycyjne, jak i autorskie, ale wszystkie brzmią
spójnie: celtyckie melodie na rockowej sekcji rytmicznej, ze skrzypcami
(Michael Mullen) w pierwszoplanowej roli. Od czasu do czasu wyskakuje też
jednak solo na gitarze elektrycznej. Buffalo Jump to pieśń szkockiego
folkowca Dougiego McLeana o polowaniach Cree na bizony, wzbogacona o dwa tańce
celtyckie, m.in. tytułowy The Gravel Walk z Irlandii. Przy Green Grow
the Rashes przypomniały mi się czasy podstawówki, gdy słuchałem hurtowo np.
Carrantuohill, ze względu na rasową skrzypcowo-mandolinową aranżację – dopóki na
pierwszy plan nie wyszedł gitarzysta (Rob Wullenjohn). Pod względem tekstowym
wykorzystano tu wiersz Roberta Burnsa. Dla odmiany Sinclair to pieśń już
nie celtycka, ale… norweska, opiewająca zgubę szkockich najemników w służbie
Karola Gustawa na nordyckiej ziemi. Finał płyty stanowi The Karfluki Set,
wiązanka melodii sprawdzających się na koncertach.
Jeśli zaś chodzi o pierwiastek rockowy, wygląda na to, że Sørbye, jako wokalista-flecista w zespole grającym celtyckiego rocka, jest fanem Jethro Tull (brał ongiś udział w nagraniu albumu w hołdzie). Momentami słychać to dość wyraźnie w momentach, gdy gitara i bas współbrzmią, tworząc charakterystyczny, wręcz riffowy ciężar, jak w Bonnie Lass of Anglesey, Plains of Kildare czy reelu Broken Ring, gdzie gitara w końcu odzywa się wyraźniej. Nawet Trip Across the Mountain, fletowo-skrzypcowy duet o narastającej aranżacji, ma w sobie andersonowski klimat, chociaż wywiedziony został z tradycyjnych melodii norweskich. Warto wspomnieć, że basista o tak dobroczynnym wpływie na aranżacje nazywa się Jay Nania.
The Killers, Sam’s Town,
2006
O
zespole tym pisałem tu już dwa razy – przy okazji pierwszej i trzeciej płyty.
Teraz przyszła pora na drugą. Sam’s Town wyszła kiedyś w specjalnej
„edycji polskiej”, z okładką oszpeconą i zubożoną dla obniżenia ceny, ale na
jarmarku staroci w Białej natrafiłem na wydanie międzynarodowe, przygotowane
jak należy.
Przechodząc
do konkretów: po dobrze przyjętym debiucie panowie Flowers, Stoermer, Keuning i
Vannucci poszli za ciosem. Nadal mamy tu dużo melodii, motoryczne linie basowe
wywiedzione z tradycji New Order i wysoki, niekiedy dramatycznie się łamiący
głos Brandona Flowersa. Tym razem jednak wszystko zostało wykonane z dużo
większym, stadionowym wręcz rozmachem. Bardziej zauważalne stają się syntezatory
(vide choćby motyw wiodący w My List), ale nie zdominowały jeszcze
aranżacji, jak na płycie kolejnej. Grupa wie też, jak skutecznie kontrasty
dynamiczne.
Pochodzenie
z Las Vegas zobowiązuje, więc muzycy przyjmują pozę estradowych zabawiaczy w
tworzących klamrę albumu enterlude i exitlude, czyli przywitaniu
i pożegnaniu z publicznością. Co prawda rozpoczynający płytę utwór tytułowy
pozostaje jeszcze przed klamrą. Należy też do najlepszych, obok For Reasons
Unknown i Uncle Jonny. Właściwie aż do siódmego utworu napięcie nie
siada (z chwilą wytchnienia w szóstym). Bardzo efektowny refren ma też wielki
finał Why Do I Keep Counting?, chociaż jego patos może się zmęczyć.
Wydanie, które mam, zawiera jeden utwór bonusowy, Where the White Boys Dance, mniej przebojowy niż reszta. Była to zresztą B-strona singla When You Were Young.
Simply Red, Stars,
1991
Do
tego albumu przymierzałem się od 23 lat, czyli od kiedy usłyszałem jego spory
fragment w audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Reprezentuje on stylistykę nieco
odległą od głównego nurtu moich zainteresowań: atrakcyjny radiowo soul i funk nie
tylko biały, ale nawet rudy, z racji czupryny lidera, Micka Hucknalla. Czarny
był wprawdzie człowiek nr 2 w zespole – klawiszowiec Fritz McIntyre (zmarły dwa
lata temu), a w składzie znaleźli się też Brazylijczyk Heitor TP (gitara) i
Japończyk Gota (perkusja).
Już
na poprzedniej płycie, dwa lata wcześniej, przytrafił się zespołowi wielki hit,
ballada If You Don’t Know Me By Now. Album Stars to pójście za
ciosem – wyszły z niego co najmniej trzy duże przeboje, z czego dwa już na
samym początku: chwytliwy, niesiony akordami fortepianu funk Something Got
Me Started z natarczywie powtarzanym zaśpiewem w refrenie, przy którym
blednie Michael Jackson, a po nim utwór tytułowy – zmysłowy w średnim tempie. Z
balladowej części repertuaru wyróżnia się też For Your Babies, zresztą
wydana na singlu. Nieco mniejsze wrażenie robi, wbrew tytułowi, konfekcyjno-funkowe
Thrill Me, ale pozwala się zrelaksować i zawiera długie solo saksofonu.
Niezły kawałek R&B pojawia się nadto w Your Mirror. Jestem
przekonany, że każdy z tej piątki słyszałem chociaż raz w radiu.
Dalej jest nie tak przebojowo, ale też całkiem równo – to w klimatach bardziej funkowych, opartych na bujanym basowym groovie (She’s Got It Bad, Freedom), to soulu wijącego się zmysłowo wraz z saksofonem (How Could I Fall), jest też odrobina reggae (Model). Ogólnie rzecz biorąc, całkiem przyjemna płyta bezczadowa.
Gomez, Bring It On,
1998
Powrót
do brytyjskiego rocka lat 90. Miałem już kiedyś sobie kupić tę płytę na Allegro
w ramach większego zamówienia, ale zrezygnowałem. Kiedy znalazłem ją za 5 złych
w antykwariacie w Suwałkach, pomyślałem „a co mi tam”.
Nie
mamy tu do czynienia z typowym britpopem – debiutujący Gomez brzmi bardziej
awangardowo… a zarazem bardziej tradycyjnie. Choć minęło kilkadziesiąt lat, od
kiedy rock wyewoluował z bluesa, pod koniec XX wieku wciąż pojawiali się młodzi
artyści zainspirowani tym sędziwym gatunkiem – por. Jon Spencer Blues Explosion.
Także i Gomez czerpał z niego.
Płytę
– w Get Miles – rozpoczyna gitara brzmiąca zgrzytliwie, jak to w
industrialnych latach 90., ale potem do słuchacza dociera, że gra ona właściwie
prosty riff bluesowy. Również zachrypnięty śpiew ma podobną proweniencję, a
faktura perkusyjna jest dość gęsta, pełna dodatkowych perkusjonaliów oprócz
zwykłych bębnów. Sporą część albumu tworzą utwory będące zasadniczo spokojnymi piosenkami
na bazie gitary akustycznej, przez które przewijają się jednak różne dziwne,
podelektronizowane dźwięki, jak osobliwe przejście perkusyjne w Whippin’
Piccadilly, wokale z pogłosem czy inne gadki. Najbardziej z tej kategorii
podoba mi się Tijuana Lady. Drugi mocny punkt to Here Comes the
Breeze z udziałem gitary slide i od czasu do czasu odgłosami młota
pneumatycznego. Ten kojarzy mi się wręcz z rockiem alternatywnym z drugiej
strony Atlantyku, w rodzaju łagodniejszych momentów Pearl Jam.
Do typowego britpopu bardziej zbliżony jest Get Myself Arrested z najbardziej tu melodyjnym refrenem. Tytuł Love Is Better Than a Warm Trombone brzmi jak parodia Beatlesów, ale sam utwór nie jest szczególnie beatlesowski – ot, nieźle pompujący blues, tym razem w bardziej elektrycznej aranżacji. Bubble Gum Years wyróżnia się nastrojowym fortepianem elektrycznym, a finał płyty stanowi dziewięciominutowy Rie’s Wagon, gdzie na bluesowym szkielecie robi się momentami naprawdę dość amorficznie: trochę jakby początki Pink Floyd, a trochę młodsi bracia Radiohead, do tego harmonijka, długi skowyt sfuzzowanej gitary i co tam jeszcze.
Balthazar, Sand, 2021
Dla
odmiany zespół belgijski, którego czwartą płytę upolowałem na Faradaguła. Na
okładce widnieje dziwny stwór, przypominający humanoidalnego słonia morskiego.
Jest to rzeźba Margriet van Breevort Homunculus Loxodontus, stojąca
przed szpitalem uniwersyteckim w Lejdzie, a w rosyjskojęzycznych internetach
znana jako „Żdun”.
Balthazar
prezentuje spokojny rock alternatywny z bardziej niż wyraźnymi elementami soulu
(i odcieniami easy listening typu „muzyka z francuskiego filmu”). Niekoniecznie
znaczy to, że propozycja Balthazara jest stuprocentowo puchata; czasami, jak w I
Want You, pan wokalista trochę rzuca mięsem. Gdzieniegdzie pojawia się
sekcja dęta (jak w dość skocznym otwieraczu Moment), a perkusja sprawia nieco
syntetyczne wrażenie, ale mi to nie przeszkadza. Zresztą w szeregu utworów
pojawia się bogata faktura perkusjonaliów. Głównych wokalistów jest dwóch. Ten częściej
śpiewający – rudy Maarten Devoldere – ma głos wprawdzie niski, ale niezbyt
imponujący i śpiewa niekiedy blisko melorecytacji, ale może liczyć na chóralne wsparcie
bliskie falsetu. Tak to wygląda np. w You Won’t Come Around, gdzie artysta
mruczy w zwrotce, a chór dośpiewuje efektowny refren. Swoją drogą, bas w tej
piosence też nieźle pracuje. Leaving Antwerp tak słodzi grupowymi
wokalami, że trudno uwierzyć, że chodzi o Antwerpię, a nie Filadelfię, a w Halfway
melodia chóralna pełni wręcz funkcję riffu.
Moje
ulubione fragmenty to Losers z melodyjnym motywem gitarowym, On a
Roll i Linger On, gdzie z kolei drugi wokalista, Jinte Deprez,
śpiewa wysoko i zmysłowo. Oprócz sekcji dętej grupę wspiera tercet smyczkowy – Passing
Through dobre wrażenie robi zestawienie dramatycznych jego partii z
syntezatorowym bulgotem. Dla odmiany w Hourglass te smyczki brzmią jakby
już bardziej z syntezatora, a może nawet z melotronu.
Krótko
mówiąc – jedna z tych płyt w sam raz do słuchania wieczorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz