Przyciągnąłem
sobie z Faradaguła wydanie pięciu płyt Ala Stewarta, brytyjskiego barda
folkowego popularnego w latach 70. Wydany w ramach edycji „Original Album
Series”, pakiet zawiera płyty w tekturowych kopertkach przypominających
zminiaturyzowane okładki winylowych longplayów, podobnie jak opisywany tu już
kiedyś zestaw Manfreda Manna.
Płyty,
powstałe na przestrzeni 11 lat, różnią się aranżacyjnie, ale ten sam pozostaje
Al Stewart i jego interpretacja wokalna – łagodna, kojarząca się z takimi
pieśniarzami jak Donovan czy Cat Stevens, przy czym z lekkim seplenieniem.
Wobec tego nie zaleca się słuchać całego zestawu hurtem, bo sam śpiew może
sprawiać wrażenie monotonii.
Bedsitter Images, 1967
Na
debiutanckiej płycie Stewart jawi się jako typowy bard z gitarą, z tym drobnym
szczegółem, że akompaniuje mu cała orkiestra (nie tylko kwartet smyczkowy) pod
batutą Alexandra Farisa. Piosenki bywają czasem ciut bardziej żwawe (Bedsitter
Images, The Carmichaels), przeważnie jednak są to nastrojowe ballady
(Swiss Cottage Manoeuvres z bukolicznymi smyczkami i majestatycznymi
trąbami albo Samuel, Oh How You’ve Changed!). Aranżacje nie są monotonne: Scandinavian
Girl bliższa folku, Pretty Golden Hair znowu brzmi sielankowo, ale
ktoś tam wycina solo na saksofonie. A Long Way Down from Stephanie,
dzięki wykorzystaniu klawikordu, przynosi wycieczkę w stronę baroku. Tego zaś,
że gitara nie służy Stewartowi tylko do akompaniamentu, dowodzi on w dwóch
utworach instrumentalnych: Denise at 16 oraz Ivich. Największą
styczność z rockiem ma finałowe Beleeka Doodle Day: epickie 7
minut z organami i perkusją w tle.
Love Chronicles, 1969
Drugi
album Stewarta powstał w konwencji folkrockowej. W nagraniu wzięli udział
członkowie Fairport Convention: basista Ashley Hutchings pod własnym
nazwiskiem, a gitarzyści Richard Thompson i Simon Nicol oraz perkusista Martin
Lamble (nie dożył wydania płyty) – pod pseudonimami. Trzecim z gitarzystów był Jimmy
Page.
Otwierający
In Brooklyn ma w sobie coś z atmosfery ballad Simona i Garfunkla, w czym
nic dziwnego, skoro, po pierwsze, tekst mówi o Nowym Jorku, a po drugie,
Stewart znał obu amerykańskich balladzistów i nawet mieszkał z nimi jakiś czas
(o czym wiadomo z tekstu na rewersie okładki debiutu). Po nim następuje
podniosła pieśń Old Compton Street Blues, wbrew tytułowi mało bluesowa,
za to pięknie narastająca. Folkrockowe brzmienie (z udziałem organów i zagrywek
gitary elektrycznej) mamy również w Life and Life Only i w pogodniej
brzmiącym You Should Have Listened to Al. Gdyby zaś ktoś był
bardziej przyzwyczajony do Ala Stewarta jako barda z gitarą, to powinna go
usatysfakcjonować The Ballad of Mary Foster: niby tylko gitara
akustyczna i głos, a przez osiem minut sporo się dzieje.
Kulminacją
albumu jest utwór tytułowy. Trwa on osiemnaście minut i w dodatku dzierży
wątpliwy zaszczyt pierwszego wykorzystania słowa „fucking” w nagraniu
nieundergroundowym. Nie jest to jednak nic agresywnego muzycznie, lecz kolejna
folkowa ballada z rockowymi ornamentami, bardzo epicka.
Zero She Flies, 1970
Trzecia
pozycja ma nie najciekawszą okładkę – niewielka twarz Stewarta wkomponowana z
rogu w jakieś chabazie. W dodatku nazwisko artysty i tytuł płyty zlewają się z
tłem. Muzycznie Zero She Flies również trochę się wtapia w resztę
zestawu. Więcej tu gitary akustycznej bez dodatkowego akompaniamentu. Z
piosenek najbardziej zapamiętuje się dylanowatą balladę Gethsemane, Again
oraz otwierający My Enemies Have Sweet Voices – o charakterze bluesa, z harmonijką i dyskretnymi
organami. Mamy też wizję początku I wojny światowej w Manuscript (z
organami i smyczkami). Do tego dochodzą utwory instrumentalne na gitarę: Burbling
i Room of Roots, a także dwie miniatury Small Fruit Song i Black
Hill, liczące w sumie trzy i pół minuty, z czego minuta przypada na śpiew.
Skład
rockowy (na perkusji Gerry Conway, kolejna znana postać brytyjskiej sceny
folkrockowej; przewinął się nawet przez Jethro Tull) pojawia się tylko w dwóch
utworach: słusznie nazwanym Electric Los Angeles Sunset oraz finałowym
utworze tytułowym, który, mimo tytułu zaczerpniętego z żargonu lotniczego (w
którym oznacza lot według przyrządów bez widoczności ziemi), opowiada o
kobiecie.
Year of the Cat, 1976
Dalej
w zestawie następuje przeskok o trzy albumy, do siódmej i najpopularniejszej płyty
Ala Stewarta. Year of the Cat wyprodukowany został przez Alana Parsonsa
i wpisuje się w konwencję „soft rocka” późnych lat 70. – brzmienie i atmosfera
podobne jak na powstałych tego samego czasu płytach Chrisa de Burgha, Kate Bush
czy oczywiście Alan Parsons Project. Nawet w składzie powtarzają się nazwiska z
tamtych nagrań – Stuart Elliott na perkusji i Andrew Powell na
klawiszach. Gdzie trzeba, aranżację wspiera orkiestra prawdziwa albo z
syntezatora, a i saksofon gdzieniegdzie się odezwie. Okładkę – tym razem
najciekawszą z całej piątki – zaprojektowała agencja Hipgnosis. Widzimy na niej
toaletkę kobiety-kota, wypełnioną przedmiotami z kocim motywem.
Tu
się znalazł największy hit Stewarta – melancholijna, „jesienna” ballada Year
of the Cat. Trwa ona prawie 7 minut i przypada na finał. Moim drugim
ulubionym utworem jest pogodny i bardziej żwawy Sand in Your Shoes. Poza
tym druga dynamiczna piosenka to If It Doesn’t Come Naturally, Leave It,
a tak repertuar składa się z ballad. On the Border nastrojem zadumanego
niepokoju przywołuje echa trochę de Burgha, a trochę Billy’ego Joela (w
międzyczasie Stewart wyprowadził się do USA). One Stage Before ma
względnie rockową aranżację, nawet z solówkami gitarowymi. Otwieracz Lord
Grenville – kolejna marynistyczna ekspedycja Stewarta po Old Admirals z
poprzedniego, nieuwzględnionego w tym zestawie albumu – kojarzy mi się z co
bardziej nastrojowymi utworami Davida Bowiego. Nieco jazzującego klimatu
zawiera Midas Shadow, oparta na stylowym brzmieniu fortepianu
elektrycznego. Broadway Hotel z kolei bardziej dramatyczny, a wyróżnia
się w nim udział skrzypka. Zabrakło natomiast akustycznych utworów, w którym
Stewart śpiewałby z samą gitarą albo i tylko na niej grał.
Time Passages, 1978
Kolejna
płyta, też w produkcji Parsonsa, nie zmienia w porównaniu jakoś szczególnie
wizerunku Stewarta. Okładka wyszła niespecjalnie udana, z efektem pikselozy,
muzycznie natomiast brakuje takich mocnych momentów jak na Year of the Cat.
Określenie
„soft rock” jak ulał pasuje do kilku utworów, które byłyby łagodnymi,
fortepianowymi balladami jak z repertuaru Billy’ego Joela, gdyby nie dodawała
im dynamiki rockowa sekcja rytmiczna. Jest tak już w utworze nie tylko
pierwszym, ale w dodatku tytułowym, z fortepianem elektrycznym i orkiestrą
smyczkową, a w dodatku solo wycina saksofon sopranowy. Mój ulubiony fragment z
tego bochenka to Valentina Way, pod względem rytmicznym wręcz
rozpędzony. Na perkusji gra w nim wyjątkowo nie Stuart Elliott, lecz słynny
Jeff Porcaro, wzięty muzyk sesyjny i przedwcześnie zgasły perkusista grupy
Toto. Nieźle też wypada A Man for All Seasons.
Dominują aranżacje oparta na fortepianie. W ramach odmiany pojawiają się syntezatory – w niepokojąco podniosłej Life in Dark Water i bardziej sentymentalnej The Palace of Versailles. W finałowym End of the Day ton nadają smyczki, ale jest on jak na mój gust już zbyt wygładzony. Gitara akustyczna główną rolę odgrywa w Almost Lucy o latynoskiej rytmice oraz w Timeless Skies, lecz nawet ona nie przypomina już folkowych początków kariery wokalisty.
Za
najlepsze fragmenty pięciopaku uważam Year of the Cat i Love
Chronicles, natomiast Time Passages bez większego żalu zamieniłbym
na Past, Present and Future z 1973, zawierający „marynarską” balladę Old
Admirals. Zawarto go zresztą wcześniej w trójpaku The Originals z
1998, razem z dwiema ostatnimi płytami z niniejszego zestawu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz