Od dawna nie miałem tak dobrego przerobu
książkowego jak w minionym roku. Norma wynosiła 15 książek, a ja przeczytał 33,
realizując 220% planu. Średnio jest to 2,73 książki miesięcznie (nie
licząc tych, które musiałem przeczytać ze względów zawodowych). Pieśni lodu
i ognia GRR Martina jednak nie skontynuowałem.
·
Prawie połowę (48%) stanowiły
opracowania naukowe, głównie z zakresu historii, choć i etnologia się trafiła.
Było wśród nich 10 (30%) pozycji z serii Historyczne bitwy. 5 (15%
całości) z tych opracowań dotyczyło wojen światowych, zaś 7 (21%) – Cesarstwa
Bizantyjskiego. Literatura piękna liczyła 9 pozycji (27%). Na tę liczbę złożyło się 7 powieści – jedna
fantastyczna, jedna historyczna, a reszta współczesne – a ponadto zbiór
opowiadań opartych na podaniach ludowych i antologia poezji. Był także zbiór
felietonów na temat literatury brzydkiej. Szeroko pojęta literatura faktu
objęła 7 książek: 4 dzienniki oraz po jednym: wydanie korespondencji, wywiad i
zbiór esejów.
·
Jeśli chodzi o kryterium
geograficzne, dominowało wspomniane już Bizancjum. Tyle samo, czyli 7 książek
dotyczyło Polski, przy czym głównie Warmii i Mazur; w 4 (12%) pojawiała się
tematyka krzyżacka. 5 pozycji związanych było z Ukrainą. 4 lektury dotyczyły
Finlandii oraz ludu Saamów, zwanych ordynarnie Lapończykami. W 3 (9%) książkach
powtarzały się Włochy, a po 2 zaliczyły Francja i USA. Kolejny raz nie pojawiło się nic chińskiego
ani japońskiego.
·
Wszystkie książki
przeczytałem w języku polskim. Dla ponad 17 (51%) z nich był to język
oryginalny. Przekłady pochodziły głównie z języka angielskiego (5),
ukraińskiego (5), fińskiego (3), pojawił się też szwedzki, norweski i
francuski.
·
Za najstarszą pozycję można uznać
Siedem strun Łesi Ukrainki; antologia ta ukazała się wprawdzie w 1980,
ale najstarszy w niej wiersz był równo sto lat wcześniejszy. Jako całościowy
utwór najwcześniej ukazała się powieść Zuzanny Morawskiej Na zgliszczach
Zakonu z 1911, czytana przeze mnie w wydaniu z 1989. Najnowszy, bo z
minionego roku, był Necrovet Joanny Winifredy Gajzler.
·
Wszystkie te pozycje liczyły
w sumie 8106 stron (licząc z bibliografiami, ale bez indeksów). Należy dodać,
że egzemplarz Nocnych cieni tunturi Samuliego Paulaharju miałem wadliwy,
pozbawiony 16 stron – w przeciwnym razie suma wyniosłaby 8122. Najcieńsza
była minipowieść Paavo Haavikko Lata (80 stron), najgrubsze – Zmagania
o Beksińskiego Piotra Dmochowskiego (647). Największa grupa (15
książek) mieściła się w przedziale 200-300 stron.
·
Najbardziej podobały mi się Moscoviada
Jurija Andruchowycza, Kopernik. Rewolucje Wojciecha
Orlińskiego oraz Necrovet. Największą gugułą był Konstantynopol 1453 Mariana
Witaska, bo w większości nie na temat.
Czas podsumować ostatnią partię lektur minionego roku.
29. Carson McCullers, Gość
weselny, przeł. Agnieszka Glinczanka,
Warszawa 1964
A teraz z innej beczki: powieść reprezentująca nurt
literatury amerykańskiej zwany „południowym gotykiem”, przez specjalistów
uważana za jedną z najważniejszych tamtejszych powieści o dojrzewaniu, obok Łapiącego
w życie.
Główną bohaterką jest
Frankie z małego miasteczka na Południu USA. Pewnego sierpniowego dnia, kiedy z
dalekiego świata dochodzą wieści, że Francuzi wypędzają Niemców z Paryża,
dowiaduje się nagle, że jej starszy brat Jarvis przyjechał z Alaski i będzie się
żenił. Perspektywa ta napełnia ją poczuciem nowego sensu w życiu. Choć dawno
nie widziała brata, a jego narzeczoną Janice w ogóle spotkała pierwszy raz,
czuje z nimi niespodziewaną więź i zamierza pójść w świat razem z nimi.
Autorka zaprezentowała
wiarygodny obraz wczesnonastoletniego rozklekotania duszy. Frankie ma ponad
dwanaście lat i z dziecięcych rozrywek już wyrosła, ale jeszcze nie do końca
wie, czego chce dalej – poza jedną rzeczą: wyrwać się stąd. Można ją uznać za
outsiderkę; już w trzecim zdaniu czytamy: „Nie należała do żadnego klubu, nie
była członkiem niczego na świecie”. Widzi niejakie pokrewieństwo z dziwolągami
z cyrku. Rozpaczliwie próbuje nawiązać z kimś kontakt, ale nikogo nie obchodzi,
co ma do powiedzenia. Na co dzień ma do czynienia głównie z czarną kucharką
Berenice i swoim kuzynem Johnem Henrym, którzy nic nie kumają i niespecjalnie
im zależy. To znaczy Berenice kuma więcej, niż się wydaje, ale ma zupełnie inną
perspektywę, prostopadłą do tego, czego potrzebuje Frankie. Również ludzie
napotkani na mieście – z nielicznymi wyjątkami – traktują dziewczynę jak
powietrze i nie nawiązują rozmowy.
Skoro akcja dzieje się na
południu, to mamy do czynienia z kwestią rasową. W mieście panuje segregacja,
czarni mają swoją dzielnicę Sugarville, oddzieloną „niewidzialną linią”.
Berenice uchyla przed Frankie rąbka „kolorowej” rzeczywistości: mowa jest więc
o wyzysku czarnych przez białych, ale z drugiej strony natrafiamy na sugestie,
że wśród czarnych panuje większa akceptacja dla – jakbyśmy to dziś powiedzieli –
queeru; mówi o chłopcach, którzy zakochują się w innych chłopcach, i o chłopcu,
który stał się dziewczyną. Kwestie transtożsamościowe są tu ważnym tematem.
Frankie chciałaby być nie sobą, tylko kimś innym, poczynając od zmiany imienia:
od pewnego momentu narracja (towarzysząca) nie nazywa jej już Frankie, tylko F.
Jasmine – przyjęła drugie imię, by się aliterować z Jarvisem i Janice. W
ostatniej, najkrótszej części, po weselu, bohaterka używa już pełnego imienia –
Frances, co z jednej strony świadczy o jej dojrzewaniu, a z drugiej, nie wiem,
o pogrzebaniu marzeń?
Powracającym symbolem jest
śnieg. Spędziwszy całe życie w południowym miasteczku, gdzie zimy bywają wprawdzie
zimne, ale bezśnieżne, Frankie nigdy nie widziała go na oczy. Tymczasem
Berenice była w Cincinnati i widziała śnieg, a brat w ogóle służył w wojsku na
Alasce. Śnieg staje się w oczach F. Jasmine czymś dalekim i egzotycznym. W tym
kontekście wymowny jest fakt, że miejscowość, gdzie ma się odbyć wesele, nazywa
się Winter Hill.
Gdzie właściwie akcja się
rozgrywa? Nazwa miasteczka nie pada, ale poznajemy nazwy miejscowości okolicznych:
Fairview, Selma, Renfroe, Opelika, Milledgeville. Wypadałoby, że to pogranicze
Georgii i Alabamy, ale bardziej Georgia. O Milledgeville mówią, że tam się
znajduje policja, co by wskazywało na siedzibę hrabstwa. Możliwe zresztą, że
autorka pozmieniała niektóre nazwy.
Spora część akcji polega na
tym, że Frankie łazi po kuchni i rozmawia z Berenice, a John Henry dorzuca
swoje trzy grosze. Czasem dla odmiany bohaterka snuje się po mieście. W takiej
sytuacji tekst nadawał się naturalnie do adaptacji dramatycznej, którą
przygotowała sama autorka. Na podstawie tejże nakręcono w 1952 r. film z Julie Harris
w roli głównej, a w 1997 powstała adaptacja telewizyjna z Anną Paquin, oparta jednak
bardziej na powieści niż na dramacie.
30. Sławomir Leśniewski, Konstantynopol 1204,
Warszawa 2012 (z serii Historyczne bitwy)
Spośród wszystkich krucjat czwarta wyróżniała się tym,
że w ogóle nie dotarła do Ziemi Świętej. Zamiast tego krzyżowcy splądrowali
Carogród i na kilkadziesiąt lat ustanowili tam Cesarstwo Łacińskie. Jak do tego
doszło, opisał w habełku Sławomir Leśniewski. Ma on opinię wyrobnika, który nie
jest od niczego specjalistą, tylko pisze to, na co akurat przyszło
zapotrzebowanie – ale w tej kategorii należy do lepszych.
Trzecia
wyprawa krzyżowa – z udziałem Fryderyka Barbarossy, Ryszarda Lwie Serce i
Filipa Augusta – była reakcją na sukcesy Saladyna i zdobycie przez niego
Jeruzalem. Zakończyła się wprawdzie kompletnym fiaskiem, ale (i może właśnie
dlatego) nie minęło wiele czasu, nim rycerstwo europejskie zaczęło się szykować
do kolejnej. Przywódcy nowej krucjaty – Bonifacy z Montferrat i inni – podjęli
brzemienną w skutki decyzję, żeby popłynąć do Palestyny morzem. W tym celu
potrzebowali statków. Tak oto do akcji wkroczyli Wenecjanie pod wodzą sędziwego
doży Dandolo. Mieli tylko wynająć Frankom flotę, ale, chciwi i bezwzględni,
zwietrzyli szansę zrobienia interesu jak nigdy. Oznaczało to, między innymi,
wyrównanie rachunków z Cesarstwem Wschodniorzymskim, z którym stosunki nie
układały się Najjaśniejszej dobrze.
Kiedy z krzyżowcami nawiązał
kontakt książę Aleksy, pretendent do cesarskiego tronu, pojawiła się koncepcja,
by „pielgrzymi” pomogli mu odzyskać władzę. Część uczestników była bardzo
niezadowolona z perspektywy walki z innymi chrześcijanami i wypisała się z tej
wycieczki, ale pozostało wystarczająco wielu, by podjąć próbę zdobycia
Carogrodu. Oblężenie, zakończone objęciem tronu przez Aleksego teraz już IV,
nie załatwiło jednak sprawy. Między Grekami a łacinnikami zaczęło dochodzić do
różnych tarć, a diadem cesarski w dramatycznych okolicznościach przeszedł kilka
razy z rąk do rąk, aż zatrzymał się na czole Aleksego V Murzuflosa (czyli
Krzaczastobrewego). Konflikt eskalował dalej, aż stanęło na tym, że Wenecjanie
i Frankowie – jak zbiorczo nazywano przybyszów z Europy Zachodniej – po raz
drugi oblegli Carogród i tym razem zdobyli go dla siebie, tworząc na terenach
Bizancjum Cesarstwo Łacińskie.
Na zdobyciu Stambułu
narracja się nie kończy, autor opisuje bowiem pokrótce ponad półwiecze
niepewnej egzystencji Cesarstwa Łacińskiego, stale zagrożonego przez władców
greckich, którzy usiłowali odzyskać dawną stolicę: z jednej strony Cesarstwo Nicejskie,
z drugiej strony Komnenów z Epiru, aż wreszcie całe panowanie łacinników
ograniczało się do samych murów stolicy, którą w końcu odbił w 1261 Michał
Paleolog.
Opisane jest to dość
sprawnie, w trakcie lektury prawie nie miałem ochoty rzucać niczym o ścianę. W
osobnych rozdziałach autor przedstawia tło zarówno po stronie weneckiej, jak i
bizantyjskiej, wojskowość obu stron, mury Konstantynopola itp. Jakkolwiek
wspomina o rabunkach, których dopuszczali się krzyżowcy po zdobyciu miasta, to
uważa ich straszliwość w przekazach kronikarzy za przesadzoną i znacznie
mniejszą niż w przypadku np. wcześniejszego o ponad wiek zdobycia Jerozolimy
czy nieco późniejszej krucjaty przeciw albigensom.
Bibliografia jest
przyzwoita: opiera się głównie na źródłach spisanych przez uczestników wyprawy
– Roberta de Clari i marszałka Szampanii Gotfryda de Villehardouin – a także
przez Greka Nikitę Choniatesa, mieszkańca Carogrodu w tym okresie. Opracowań
jest sporo i często pojawiają się z nich cytaty in extenso. Ikonografię
zapewniają trzy wkładki z ilustracjami (na ogół bez podania źródeł) oraz parę
map, a okładkę wykonał Łukasz Mieszkowski.
- Uważaj, jak machasz, oko byś mi wybił! |
Ponieważ jest to Bellona, od
czasu do czasu zdarzają się byki – ortograficzne („sztafarz”), jak i
merytoryczne (Durazzo to Durrës w dzisiejszej Albanii, a nie – jak chce
Leśniewski – Dubrownik, który wówczas nazywał się Raguza). Kulminacja polega na
tym, że Mikołaj Kanabos, sześciodniowy cesarz mimo woli z roku 1204, występuje całkiem
na serio, i to dwukrotnie, jako Mikołaj Kabanos.
31. Marian Witasek, Konstantynopol 1453, Warszawa 2008 (z serii Historyczne bitwy)
Ostateczny upadek Bizancjum
w roku 1453 był wydarzeniem prawdziwie epokowym, do tego stopnia, że niektórzy
to jego, a nie odkrycie Ameryki, widzą jako moment końca średniowiecza. Habełek
poświęcony oblężeniu Carogrodu przez Turków Osmańskich powinien zatem
wyczerpująco przedstawiać to zdarzenie. …Prawda?
Autorom książek z serii Historyczne bitwy zarzuca
się często, że poświęcają zbyt wiele miejsca tłu bitwy, a za mało jej samej.
Taki stan rzeczy określa się nawet mianem „syndromu habeka” (jeden autor o
krótkim loncie, akurat spoza tej serii, bardzo się wściekał, gdy zarzucono to
jego publikacji, przekonany, że wyrażenie to jest synonimem syndromu naprężenia
przedmiesiączkowego). Jednakże nawet na takim tle praca Mariana Witaska to
szczyt wszystkiego. Na 230 stron tekstu do rzeczy przechodzimy dopiero na stronie
174! Wszystko przedtem to po prostu skrót historii Cesarstwa Bizantyjskiego
praktycznie od Bazylego II, czyli prawie 500 lat wcześniej.
Krótko mówiąc, autor napisał książkę nie na
temat. Czytamy więc o kolejnych cesarzach, kolejnych intrygach pałacowych, narracja
leci na łeb na szyję jak Turek przez step, tylko czytelnik nie może się
doczekać, kiedy wreszcie Mehmed Zdobywca zacznie cokolwiek zdobywać. Tu się
pojawia skrót kariery Roberta Guiscarda, tam Manzikert, ówdzie czwarta krucjata,
restauracja panowania Greków… Ni z gruchy, ni z pietruchy zarys historii
Republiki Weneckiej i jej stosunków z Bizancjum, informacje, jakie to przywileje
miała w Carogrodzie Wenecja, a jakie Genua i Piza… O tym, jak bardzo
niepotrzebne było tak szerokie spojrzenie, świadczy fakt, że na kartach pracy
p. Witaska omówione zostały bitwy, o których mamy już osobne habełki: Manzikert
1071, Jerozolima 1099, Hattin 1187, Konstantynopol 1204, Aleksandria 1365,
Kosowe Pole 1389, Nikopolis 1396, Ankara 1402, Warna 1444. Dziewięć książek! Z
czego niektóre poprzedzają wydanie Konstantynopola 1453.
I żeby chociaż autor wyjaśnił, skąd takie ramy,
jaki w ogóle jest zamysł tej pracy i co ona wnosi. Gdzie tam! Nie raczył
zaszczycić czytelnika jakimkolwiek wstępem, tylko od razu wali: „Z chwilą
śmierci Bazylego II zakończył się pewien etap w historii Bizancjum”. No dobra,
panie W., ale co to ma wspólnego z rokiem 1453…?
Być może p. Witasek po prostu nie znalazł
wystarczająco dużo źródeł do samego oblężenia, żeby skupić się głównie na nim?
Co prawda wydaje się, że tak ważne wydarzenie w dziejach świata, które w
dodatku zaszło u progu renesansu, powinno być dość dokładnie opisane w
źródłach, a już na pewno w opracowaniach. Trudno jednak stwierdzić, czy dotychczasowy
stan badań pozwalał na szczegółowe omówienie tematu, zali nie, bo książka nie
ma bibliografii. Przynajmniej dobrze, że ma jakieś przypisy, chociaż tylko
niektóre bibliograficzne, inne zawierają dopowiedzenia, z których część mogłaby
spokojnie wejść do tekstu głównego. Z przypisów można wywnioskować, że autor
pracował wyłącznie na źródłach, bez opracowań.
No a jak to było z samym zdobyciem? O dziwo, oblężenie
Carogrodu opisane zostało nie najgorzej. Pomijając fakt, że jeden z
ważniejszych dowódców po stronie chrześcijańskiej, niejaki Giustiniani, pojawia
się bez żadnego wyjaśnienia, kto zacz ani nawet jak miał na imię. Gdyby wywalić
całą wcześniejszą część książki, a zamiast niej dać wstęp z przedstawieniem
literatury przedmiotu, ogólną charakterystykę sytuacji Bizancjum od początku XV
wieku, a przede wszystkim omówienie wojskowości obu stron, praca wyszłaby
całkiem zgrabna.
Wkładki z ilustracjami są dwie i tak samo nie
na temat jak cała książka. Wrzucono do nich również parę mapek, w tym Cesarstwo
Łacińskie prawie identyczne z tym, które 4 lata później trafiło do książki
Leśniewskiego. Na okładce Daniel Rudnicki przedstawił janczara strzelającego z
łuku. Sądząc po kolorystyce, ściągnął go z ilustracji Angusa McBride’a z
jednego z Ospreyów.
Wcześniej p. Witasek wypuścił w serii Civita
Castellana 1798, zawierający groteskowe frazy o braniu koni i dział do
niewoli, więc można się było obawiać, że i w Konstantynopolu stylistyka
będzie wyglądać dziwnie. Specjalnej iskry bożej tu nie widać, ale z drugiej
strony bywały gorsze habełki. Jak to zwykle bywa, stylistycznie tekst jest do
podczyszczenia, momentami kuleje, nie dba o jednolitość imion i nazw własnych. Gdzieś
tam jednorazowo, jak filip z konopi, pojawia się król bośniacki Twerk, a może
Twerek? Gdybym nie wiedział, tobym się nie domyślił, że chodzi o Tvrtka II. Natrafiamy
też na zdanie: „Michał VIII Paleolog nie miał zamiaru się temu bezkarnie
przyglądać”. Książce p. Witaska też nie można się przyglądać bezkarnie.
32. Elżbieta Jastrzębowska, Sztuka
wczesnochrześcijańska, Warszawa
1988
(z serii Style-Kierunki-Tendencje)
Wystarczy na razie tej całej wojaczki, czas na coś
bardziej kulturalnego. W popularnej małoformatowej serii Wydawnictw Artystycznych
i Filmowych ukazała się pozycja zahaczająca i o Bizancjum.
Już na pierwszych stronach
autorka daje do zrozumienia, że sztuka chrześcijańska nie powstawała w próżni,
lecz podobnie jak pierwsi chrześcijanie żyli w środowisku większością pogańskim
lub żydowskim, tak ich ekspresja artystyczna wykorzystywała formy znane z
otoczenia. Pierwszy rozdział obejmuje zatem ogólną charakterystykę sztuki
rzymskiej okresu Cesarstwa oraz sztuki żydowskiej – mowa zarówno o
architekturze, jak o mozaikach, malarstwie i rzeźbie, boć żydowski zakaz
wyobrażeń figuralnych nie był zbyt rygorystycznie przestrzegany, zwłaszcza w
diasporze. W dziedzinie architektury zapisało się mezopotamskie miasto Dura
Europos dzięki bogato zdobionej synagodze i nie tak spektakularnemu
chrześcijańskiemu domowi modlitwy. Samo zaś pojęcie bazyliki, zanim zaczęto go używać
dla typu kościoła, oznaczało rodzaj rzymskiego budynku użyteczności publicznej.
W sztuce pierwszych
chrześcijan najpierw wyróżnia się okres przedkonstantyński, z którego do
głównych zabytków należą malowidła w katakumbach i rzeźbione sarkofagi. Kiedy
natomiast za panowania Konstantyna Wielkiego chrześcijaństwo stało się religią
panującą, oznaczało to wprost eksplozję dotychczasowych form i powstawanie
legalnych budynków kultowych, w tym bazyliki laterańskiej i św. Piotra (w
zupełnie innym kształcie, niż znamy dzisiaj). Po omówieniu głównych zjawisk w
tej dziedzinie, autorka przechodzi do głównych zabytków w stolicach cesarskich
– prócz Rzymu i Carogrodu wchodzą tu w grę Trewir z Aulą Palatina i Mediolan z
fundacjami biskupa Ambrożego. Dalej następuje omówienie sztuki sakralnej
(przede wszystkim architektury) V-VI wieku w podziale na poszczególne regiony
imperium, a także najważniejszych zachowanych ośrodków pielgrzymkowych. W wielu
przypadkach zauważalny jest z jednej strony wpływ budownictwa synagogalnego w
postaci bimy, a właściwie podestu zwanego bemą, a z drugiej strony cancelli – przegroda
oddzielająca ołtarz od głównej nawy, która w Kościele zachodnim zmieni się w
balaski, a we wschodnim rozrośnie się do ikonostasu.
Przedostatni dział dotyczy
okresu Justyniana Wielkiego, który swoją wielkość podkreślał wznoszeniem wielkich
budowli. Najważniejszy to oczywiście Hagia Sophia, czyli Kościół Mądrości Bożej
(nie chodzi o św. Zofię jako osobę, lecz o aspekt B-ga, który w tamtych czasach
otaczano taką czcią, że mało z niego nie zrobiono czwartej osoby Trójcy).
Drugim klasycznym przykładem architektury i mozaiki justyniańskiej jest
bazylika św. Witalisa w Rawennie. Na koniec otrzymujemy charakterystykę
schyłkowego okresu starożytności chrześcijańskiej, zbiegającej się z kryzysem
Bizancjum w VII/VIII w., ikonoklazmem i
pontyfikatem Grzegorza Wielkiego.
Opracowanie ma przechył zdecydowanie większy na architekturę, w mniejszym stopniu poświęca autorka miejsce freskom, mozaikom i sztuce użytkowej, a rzeźba pojawia się incydentalnie (w zasadzie tylko jako ozdoby sarkofagów). Przy lekturze zaleca się znajomość terminologii architektonicznej, bo bez niej może być ciężko.
Jak przystało na publikację poświęconą sztuce, książka jest bogato ilustrowana: zawiera 130 ilustracji czarno-białych w całym tekście (zarówno zdjęcia, jak schematy architektoniczne budowli) i 8 kolorowych we wkładce. Co ciekawe, najstarsze zabytki sztuki wczesnochrześcijańskiej przedstawiają Jezusa gładko ogolonego! Brodaty Jezus pojawia się dopiero pod koniec IV wieku. Oczywiście, będąc Żydem, Jezus raczej nosił brodę niż nie, ale skoro pierwsze jego wizerunki zaczęli tworzyć Rzymianie, to dopasowali go do swojej mody.
32. Henri Stern, Sztuka bizantyńska, Warszawa 1975
(z serii Style-kierunki-tendencje)
Druga pozycja z tej samej serii została tym razem przetłumaczona
z francuskiego (pierwsze wydanie w 1966) i częściowo zbiega się tematycznie z
poprzednią.
Na wstępie autor przedstawia
ogólną charakterystykę sztuki Bizancjum, łącznie z periodyzacją na trzy okresy:
wczesny (do ikonoklazmu), wiek złoty (od ikonoklazmu do 1204) i schyłkowy (od
krzyżowców do Turków). Potem każdy z nich zostaje omówiony szczegółowo. W okresie
wczesnym powtarza się omówienie zabytków, o których pisała Jastrzębowska
(chociaż na dobrą sprawę to raczej ona powtarza, bo jej książka ukazała się
później), a więc Hagia Sophia i San Vitale muszą być. Autor zwraca uwagę przede
wszystkim na zabytki z centrum cesarstwa (Carogród, Tesaloniki, Efez),
omawiając dość sprawnie np. nowatorskie rozwiązania konstrukcyjne. Po
architekturze przechodzi do rzeźby, która w pierwszym okresie jeszcze jakoś się
rozwijała, aż ikonoklazm położył jej kres. W każdym razie było tak z rzeźbą
pełną, bo reliefy rozmaite jakoś sobie radziły, choćby na sarkofagach. Omówione
też zostaje rzemiosło artystyczne. Wśród ważniejszych ośrodków wybija się
Rawenna, stolica bizantyjskich posiadłości w Italii.
Okres ikonoklazmu także
został pokrótce scharakteryzowany. Co ciekawe, kiedy w samym cesarstwie obrazy
były zabronione, to rozwijały się poza jego granicami w Italii, m.in. w Rzymie.
Sami obrazoburcy (podobnie jak muzułmanie, którymi się inspirowali) nie byli
jednak ascetami wizualnymi i tworzyli własne dekoracje – jak się można
spodziewać, raczej geometryczne czy roślinne – które zostały potem w większości
zaorane przez ikonodulów. Proste wzory czerwoną farbą z tamtego okresu pamiętam
z jednego z kościółków wykutych w skale w Kapadocji.
W wieku złotym krzepnie
koncepcja kościoła na planie krzyża wpisanego z kopułami, za to dochodzi do rozkwitu
sztuki malarskiej i mozaikowej. Iluminacje i sztuka użytkowa też stały na
wysokim poziomie. Mówi się wręcz o „renesansie” za dynastii macedońskiej i Komnenów.
Z tego okresu Stern omawia zarówno zabytki samego Cesarstwa, jak i jego strefy
wpływów: Rusi, Bułgarii oraz normańskiej Sycylii. Trzeci etap to dwa i pół
wieku panowania dynastii Paleontologów Paleologów, kiedy malarstwo dalej
się rozwija, ale architektura już nie, a najciekawsze przykłady nie pochodzą z
samego Carogrodu, tylko z Tesalonik, a zwłaszcza z Serbii, która obejmowała wówczas
także Macedonię z Ochrydą. Należy dodać, że pod hasłem „malarstwo” rozumie się
głównie malarstwo monumentalne na ścianach budynków, a tak automatycznie
kojarzonej z chrześcijaństwem wschodnim sztuce ikony poświęconych zostało zaledwie
parę stron.
Podobnie jak w przypadku
wcześniejszej książki, łatwo się pogubić w nawale pojęć architektonicznych i
przytaczanych przykładów dzieł, zwłaszcza że nie wszystkie, siłą rzeczy,
zostały zilustrowane. Tak czy inaczej, praca zawiera 116 ilustracji czarno-białych
i 8 kolorowych, choć te drugie nie w osobnej wkładce, tylko rozsiane po tekście
podobnie jak te pierwsze. Tłumaczka poradziła sobie dość dobrze, chociaż nadmierny
wpływ języka oryginału można upatrywać w miejscach, gdzie znany carogrodzki
pałac określa nazwą „Blachernes”, używając francuskiej liczby mnogiej, podczas
gdy u nas przyjęło się mówić „Blacherny” albo z łacińska „Blachernae”. Gdzieś też
pojawia się św. Jan Klimaks, u nas częściej zwany Klimakiem, a na wschód od nas
– Lestwicznikiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz