W ciągu roku pozyskałem 91 albumów muzycznych, czyli 7,6
miesięcznie, a średnio 1,75 tygodniowo. W porównaniu z rokiem poprzednim plon urus
o 10 pozycji.
W liczbie tej dominowały
płyty używane, a nowych znalazło się tylko 25 (27%). Około połowy zdobyczy (46
pozycji) przyciągnąłem z comiesięcznego targu staroci na Faradaguła – przy czym
były wśród nich też świeże, zafoliowane. W jednym miesiącu trafił się jarmark w
Bielsku-Białej. Płytę grupy Gomez znalazłem nieoczekiwanie w antykwariacie w
Suwałkach. 19 albumów (21%) kupiłem przez internet. 9 (9,8%) były to rzeczy,
które już dawniej miałem na kasetach.
Wydań
stricte dwupłytowych było 4 (4,4%): dwa albumy w oryginale podwójne (Led
Zeppelin i Jeff Buckley), album z płytą bonusową (Primal Scream) oraz
kompilacja przebojów z bonusową płytą koncertową (Crowded House). Do tego
dochodzi album niegdyś dwupłytowy, ale
obecnie mieszczący się na jednym dysku (Can) oraz kompilacja Beatlesów w dwóch
częściach, ale wydanych osobno. Płyty Ala Stewarta nabyłem za to w formie
pięciopaku.
Prawie
skompletowałem dyskografię studyjną Maanamu, natomiast 2 albumy (Buckleya i
Simply Red) miałem na celowniku od czasu audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”,
czyli od 23 lat.
Jak co roku, były to w przytłaczającej
większości (82 – a zatem 89%) albumy studyjne, z czego 1 liczy się jako
minialbum, 1 miał charakter ścieżki dźwiękowej, a 2 stanowiły pośmiertne
rekonstrukcje albumów niedokończonych przez artystów. Na resztę złożyło się 5
albumów koncertowych i 4 kompilacje. Na okładkach nie odnotowano tym razem
czaszek (chociaż na 2 pojawiały się coś jakby zwłoki) ani ikonografii
średniowiecza.
Jeśli chodzi o podział
gatunkowy, to na heavy rock przypadło 20 płyt (22%), z czego 2 ekstremalne, 1
grunge’owa i 1 z pogranicza metalu i j-popu. Wyjątkowo dużo było latoś albumów
folkrockowych (głównie za sprawą Runrig i Ala Stewarta), czyli 15 (16%). Rock progresywny
reprezentowany był dość szeroko przez 5 albumów. Po stronie punkowej znalazło
się 6 płyt, natomiast na inne odmiany rocka alternatywnego, łącznie z
britpopem, przypadło albumów 22 (24%). W mniejszych ilościach reprezentowane
były czarne brzmienia soulowo-funkowe oraz elektronika. Płytą najbardziej w bok
było Kind of Blue Milesa Davisa.
Na wszystkich tych
wydawnictwach znalazły się 1104 utwory, w tym 49 bonusowych. Najwięcej liczyła
dwupłytowa kompilacja/koncertówka Crowded House (34). Przy okazji było to
wydawnictwo o największej liczbie bonusów – cały 15-utworowy dysk. Jeśli liczyć
bez bonusów, najwięcej znalazło się na The Blood Is Strong Capercaillie
(25). Najmniej utworów zawierały Love Chronicles Stewarta, Meddle Pink
Floyd i Kind of Blue Milesa – po 6, przy czym na dwóch dwa pierwszych znalazło
się po jednym utworze bardzo długim. Floydowe Echoes pobiło chyba rekord
długości przy 23 minutach. Tago Mago grupy Can charakteryzował się
największym nagromadzeniem długich utworów (jeden 18-minutowy, jeden
17-minutowy, jeden 11-minutowy oraz trzy w okolicach 7 minut). Tytuły 65
piosenek zawierały imiona, przy czym na It’s a Shame about Ray grupy The
Lemonheads były takie aż cztery.
Kind of
Blue stał się najstarszą pozycją w mojej płytotece – pochodzi z
roku 1959. Najnowsze były Sand grupy
Balthazar oraz Let the Bad Times Roll The Offspring – oba z 2021. Wedle dekad
najbardziej reprezentowane były lata 90.: 37 pozycji (41%). Pierwsza dekada XXI
wieku – 15 (16%), lata 80. – 13 (14%), okres po 2010 – 10 (11%), lata 70. – 8
(9%), lata 60. – 7 (8%). Kompilacje i archiwalia zaliczyłem według lat powstania
materiału, a nie roku wydania. Najwięcej wydawnictw przyniósł rok 1998, co
można zapewne powiązać z moim niedawnym studium „Tylko Rocka” z tego rocznika.
Pod względem językowym
dominowały oczywiście płyty anglojęzyczne (73, czyli 80%). Spośród nich 35 (38%
całości) było dziełem artystów z Wielkiej Brytanii, przy czym jeden we
współpracy z twórcami południowoafrykańskimi i pojawia się tam również język
xhosa. Z tej liczby na Szkocję przypadło 7 płyt, a na 6 z nich pojawił się
również tamtejszy język celtycki. Kolejne 25 płyt (27%) nagrali Amerykanie, z
czego na jednej wystąpił język norweski. Pozostałe wydawnictwa anglojęzyczne
pochodziły z Niemiec (4), Australii, Belgii, Finlandii, Kanady i Szwecji. Z
Polski pochodziło 20 albumów (22%), w tym 15 wykonanych w większości w języku
polskim. Trzy polskie płyty były anglojęzyczne, a jedną wyryczano w języku najprawdopodobniej
starocerkiewnym. Wyróżniają się Babymetal z językiem japońskim (ale i częściowo
angielskim). Po niemiecku śpiewali enerdowscy Puhdys, dwie piosenki zaliczyli
też Beatlesi, a jedną erefeński Warlock. Trudno sklasyfikować Can – niemiecką
grupę z angielsko-japońsko-niewiadomojakim wokalem.
Istotny udział kobiet
wystąpił na 20 płytach (22%), w tym wokalistek na 18. Z udziałem rodzeństw,
niekoniecznie w głównych rolach, powstało 14 albumów (15%). Aż 17 płyt (19%)
było dziełem wykonawców na literę B.
Artysta
roku: Odkryciem jest Runrig, którego zgromadziłem 5 albumów.
Tyle samo zdobyłem płyt Ala Stewarta, chociaż za jednym zamachem, a nie w
dłuższym okresie, co miało wpływ na jego słuchalność na przestrzeni czasu.
Większy natomiast wpływ wywarł John Cougar.
Płyty roku: Było
na tyle równo i na tyle dużo, że trudno mi wskazać coś pojedynczego. Pierwsza
dziesiątka to Sam’s Town The Killers, Fire Electric Six, American
Fool Johna Cougara (Mellencampa), Levelling the Land The Levellers, The
Gravel Walk Tempest, Year of the Cat Stewarta, Stars Simply
Red, Kwiaty na żywopłocie Kobranocki, Bez limitu 2+1 i Tetris Ziyo.
Największe rozczarowanie to Enklawa Ełk, którą kupiłem w zasadzie
tylko jako pamiątkę z podróży. Dość rozczarowująca była też 5 Kasi
Kowalskiej, zwłaszcza w zestawieniu z poprzednią jej płytą. Poza tym Out of
Exile Audioslave wyraźnie słabsze od debiutu. Nie są też dobrą płytą Znaki
szczególne Maanamu, ale należało się tego spodziewać – kupiłem dla kompletu
i z patriotyzmu lokalnego (Yanina w składzie). Najbardziej niedoceniona: Daisies
of the Galaxy Eels – gdybym ją zdobył wcześniej niż w grudniu, miałbym
więcej czasu się wsłuchać. Niespodziewanym jokerem okazał się Wypas zespołu
Fliper, płyta tyleż żenująca co chwytliwa.
Piosenka
roku: biorąc pod uwagę wyłącznie albumowe, należałoby
zaliczyć Zataczówkę Kobranocki, The Cutter Runrig, She’s White
Electric Six, Go Out Blur oraz Dziesięć przykazań Bajmu. Wyjątkowo
bezlitosnym earwormem było też Tramazi Parti Black Grape. Najbardziej
obleśna piosenka to z pewnością coś z repertuaru Flipera, zapewne Dobrze
jest.
W dziedzinę hitów ze
streamingu wkroczyła z przytupem Azja Południowo-Wschodnia w postaci Pelangi
indonezyjskiej grupy Boomerang oraz Rage filipińskich The Jerks (z
refrenem ściągniętym z Dylana Thomasa). Niemcy tradycyjnie grają tak
obciachowo, że aż fajnie, vide Bonfire i Proud of My Country. Z południa
USA zwróciło moją uwagę Rockin’ into the Night grupy 38 Special,
dowodzonej przez Donniego Van Zanta, brata obydwu wokalistów Lynyrd Skynyrd.
Jeżeli chodzi o odkrycia
jutubowe, to zamiast orientacji w nowych artystach kontynuuję poszukiwania historyczne;
prócz wspomnianych wyżej Azjatów moją uwagę zwrócił słowacki zespół hardrockowy
Tublatanka, w którego wykonaniu kolęd słuchałem przez całe święta. Przekonałem
się także do traktowanego dotąd pobieżnie duetu Eurythmics.
Kurioz ze
streamingu to Futbolówka zespołu Golden Life, napisana na
mundial w 2002 („Teraz Włosi i Anglicy to już nie są przeciwnicy / Nawet sam
Olisadebe rzuci ich na glebę”, a dalej: „Zaświeci słońce na stadionie w Pusan /
Niestraszna Portugalia i niestraszne Usa”). Później przerobili ją pod tytułem Mundialówka,
zmieniając tekst, żeby pasował do dowolnej okazji piłkarskiej.
Pozostało jeszcze omówić ostatnie
kilka płyt, pozyskanych z okazji świąteczno-mikołajowych.
Edguy, Rocket Ride,
2006
„Edguy”
wydaje się dość głupawą nazwą jak dla zespołu metalowego, ale niemiecki kwintet
na czele z wokalistą Tobiasem Sammettem mało się tym przejmował. Jest to
swoisty hołd dla nauczyciela imieniem Edgar, który, w odróżnieniu od niejakiego
Leonarda Skinnera, będącego inspiracją dla nazwy innego zespołu, był ponoć fajnym
gościem.
Mamy
tu do czynienia z niemieckim power metalem w tradycji Helloween: dużo melodii,
wysoki głos wokalisty, tematyka fantasy, przygarść humoru. Edguy jednak na siódmym
bodajże albumie nieco złagodził brzmienie (muzycy sami określają swój styl
jako „happy metal”). Zespół ma w składzie klawiszowca i ogólnie słychać w tle sporo
elektroniki. Całą płytę rozpoczyna dramatyczny pasaż fortepianu, do którego
dołączają zgrzyty gitary, a kiedy ośmiominutowy, epicki Sacrifice rusza
z kopyta, to główny riff podszyty jest syntezatorem. W dalszym ciągu kompozycji
występują kontrasty dynamiczne, ale ogólnie mieści się toto w powermetalowym
paradygmacie.
Edguy
nie odkrywa Ameryki ani tym bardziej Beleriandu, ale słucha się całkiem sympatycznie.
Utwór tytułowy kosi trochę pod Deep Purple. Refreny bywają często chóralne, jak
w Wasted Time. Mocno przebojowy potencjał ma Super Heroes z
refrenem a la „młodszy brat Iron Maiden”. Balladową chwilę wytchnienia daje Save
Me, chociaż wolę słuchać tego utworu w wersjach koncertowych, bez
elektronicznego stukania. Od nastrojowego gitarowego pasażu zaczyna się też The
Asylum, ale to kolejna epicka powermetalowa jazda ze zmianami tempa. Najbardziej
krotochwilny jest Trinidad, łączący heavy metal z muzyką karaibską,
łącznie z wykorzystaniem bębnów stalowych. Wybija się także sam finał płyty – zadziorny
kawałek hard rocka pod mało parlamentarnym tytułem Fucking with Fire (Hair
Force One), budzący skojarzenia z Kiss.
Eels,
Daisies of the Galaxy, 2000
Eels
jest to de facto projekt Marka Olivera Everetta, znanego po prostu jako E. W
nagraniu trzeciego albumu, Daisies of the Galaxy, towarzyszył mu
perkusista Butch, gościnnie zaś pojawili się Peter Buck z R.E.M. i Grant Lee
Philips z Grant Lee Buffalo.
Twórczość
Węgorzy stanowi pogranicze rocka alternatywnego i ballad bardowskich, o
nastrojowym, neurotycznym charakterze. Materiał jest dość urozmaicony i
ciekawie zaaranżowany, z nawiązaniami do muzyki lat 60. Otwierający Grace
Kelly Blues to nie żaden blues, tylko łagodna piosenka z gitarą akustyczną…
wzbogacona brzmieniem orkiestry dętej w podobie późnych Beatlesów. Wiele
dalszych fragmentów to również zasadniczo akustyczne piosenki obudowane
dodatkowymi brzmieniami, przykładowo orkiestry dla odmiany smyczkowej (vide
utwór tytułowy czy jeden z moich ulubionych tutaj Wooden Nickels). Kto
by np. pomyślał, że utwór zatytułowany It’s a Motherfucker to łagodna ballada
o tęsknocie, fortepianowa ze smyczkami – choć przypomina co bardziej liryczne
utwory Lou Reeda, a tu już podobnie ordynarny tytuł by pasował (dla potrzeb
radiowych zmienili na It’s a Monster Trucker). Z inspiracji można
jeszcze wymienić Beach Boys w najbardziej rozpasanym aranżacyjnie wydaniu. Buck
był zaś współkompozytorem onirycznego, praktycznie instrumentalnego przerywnika
Estate Sale.
Nie
wszystkie piosenki są smutne, bo mamy np. pogodnie mizantropiczne I Like
Birds, jak też rzeczy bardziej motoryczne, to znaczy w średnim tempie, jak The
Sound of Fear z organami, fortepianem elektrycznym i solówką czegoś dętego.
Takie utwory jak Flyswatter z wibrafonem czy Tiger in My Tank mają
niemalże potencjał na przebój. Na singlu, prócz ballady Jeannie’s Diary,
wyszedł także dynamiczny Mr. E’s
Beautiful Blues, który na albumie pojawia się jako utwór ukryty –
nieuwzględniony w opisie, ale przynajmniej wyodrębniony jako osobna ścieżka
(informuje o nim nalepka na okładce).
Jest to jedna z najciekawszych płyt, które zdobyłem w 2023, ale porządnie ją doceniłem dopiero po Nowym Roku.
Genesis, Nursery Cryme,
1971
Trzecia
płyta Genesis, a pierwsza w składzie z Philem Collinsem i Steve’em Hackettem, po
pierwszym okresie poszukiwań zawiera już wszystkie elementy ich klasycznego stylu.
Charakterystyczna elegancja, oniryczny nastrój, wykorzystanie gitar
dwunastostrunnych (grają na nich aż trzej członkowie zespołu), a także
skłonność do długich, wielowątkowych form. Całą płytę otwiera
dziesięcioipółminutowy The Musical Box. W centrum pojawia się dramatyczny,
najbardziej rockowy z całego zestawu The Return of Giant Hogweed – historia
niczym z Dnia tryfidów, w której główną rolę odgrywa krewniak barszczu
Sosnowskiego. Całą płytę wieńczy trzecia dłuższa forma – nawiązująca do
mitologii The Fountain of Salmacis. Pomiędzy nimi znajdują się krótsze
utwory: typowa genesisowa ballada Seven Stones, nieco wodewilowy Harold
the Barrel czy folkowo-akustyczny Harlequin.
Tony’ego Banksa od zawsze uważam za duszę Genesis; na Nursery Cryme sięga to po syntezator (The Musical Box), to znów po melotron (The Fountain of Salmacis), nie mówiąc o standardowym fortepianie i organach. Peter Gabriel zaś nie tylko śpiewa, ale w co bardziej bukolicznych momentach gra na flecie. Collins realizuje się głównie jako perkusista, ale głos jego raz jednak słychać – w krótkim, akustycznym utworze For Absent Friends.
Cytrus, Raj utracony, 2020
Cytrus
był zespołem z lat 70./80., któremu nigdy w okresie istnienia nie udało się
nagrać płyty. Pod koniec lat 80. przekształcił się w kiczowatą grupę
softmetalową Korba, która – jak tłumaczy w książeczce gitarzysta Andrzej Kaźmierczak
– miała być prostszym, komercyjnym przedsięwzięciem, finansującym
ambitniejszego Cytrusa, ale skończyło się na dwóch płytach i hicie Biały
rower. Dopiero w XXI wieku zaczęły się ukazywać różne kompilacje materiałów
archiwalnych pierwotnego zespołu. Raj utracony jest składakiem piosenek
nagranych w latach 1981-83 (kilka różnych sesji radiowych, zespół z dwiema
różnymi sekcjami rytmicznymi), wcześniej ukazała się Trzecia łza od słońca z
utworami instrumentalnymi, a jeszcze w pierwszej dekadzie stulecia wyszły dwie
płyty o charakterze mieszanym. Niektóre utwory z tamtych się powtarzają – orientalizujące
Aby dalej, hej pamiętam z audycji śp. Andrzeja Kukuczki w Radiu Kraków.
Grupa
deklarowała się jako zespół jazzrockowy, czy raczej rockjazzowy. Tego rodzaju
historie pozostawiała chyba jednak na utwory instrumentalne, podczas gdy
piosenki to zasadniczo hard rock z lekkim progresywnym podkręceniem. Brzmi toto
nieco ramotkowo, jeśli ktoś nie jest fanem stylistyki; hard rock nie za bardzo
hard (mniej więcej na poziomie Banku), jazzu nie za dużo, głos Kazimierza Barlasza
dość standardowy, do tego teksty ciut grafomańskie, z rymami częstochowskimi
(„Wierzył w ciebie starszy brat / Udzielając kilku rad / Mówił, szanuj własny
czas / Bo za krótki życia pas” – to fragment Układów). Marian Narkiewicz,
wraz z Kaźmierczakiem współlider (obaj już nie żyją), odpowiadał za flet i
skrzypce. Partie tego pierwszego budzą automatyczne skojarzenia z Jethro Tull (Dokąd,
solówka w Popiół i diament), a tam, gdzie słychać skrzypkę, na myśl
przychodzi Kansas (W cieniu życia czy utwór tytułowy). Najbardziej
podobał mi się dynamiczny protest song Bycza krew, pomimo
minimalistycznego tekstu. Natomiast Kangur czy Casanova to przeróbka Are
You Ready Cienkiego Jaszczura.
Nalepka
na okładce głosi, że płyta „spokojnie mogłaby się ukazać w latach 80. i sporo
namieszać w polskim rocku”. Podejrzewam, że wątpię, bo w latach 80. czołowi
wykonawcy i publiczność byli już przyzwyczajeni do innej stylistyki, podczas
gdy Cytrus, którego całkiem jakby ominęło doświadczenie nowofalowe, mógłby
ewentualnie zdobyć pewną popularność parę lat wcześniej, w okresie Muzyki
Młodej Generacji.
Def
Leppard, High ‘n’ Dry, 1981
Def
Leppard pojawiał się tu już kilka razy. Teraz przyszła pora uzupełnić lukę w
dyskografii – drugi album, nagrany jeszcze w składzie z gitarzystą Pete’em
Willisem, który przy powstawaniu kolejnej płyty już tak tankował, że właściwie
na niej nie grał i tylko przez grzeczność został umieszczony w opisie (na
drugiej gitarze grał Steve Clark, którego dziesięć lat później spotkało to
samo, ale ze skutkiem śmiertelnym). Okładka, ze zdjęciem pływaka skaczącego do
basenu, jest projektem agencji Hipgnosis, powstałym ponad dekadę wcześniej z
myślą o Pink Floyd, ale wówczas niewykorzystanym.
High
‘n’ Dry nie
jest już tak surowa jak debiut, a jeszcze nie tak wypolerowana jak płyty
późniejsze, ale jeśli już, to mieści się bliżej debiutu. Znalazł się na niej
nawet utwór, który tam byłby tytułowy: On Through the Night. Generalnie
jest to szorstki hard rock o dość sporej melodyjności. Joe Elliott ma głos
wysoki i zachrypnięty, koledzy wspomagają go wokalnie w refrenach. You Got
Me Runnin’ trochę przypomina Kiss. Pojawia się jedna power-ballada z
prawdziwego zdarzenia – Bringin’ On the Heartbreak – ale w paru utworach
występują kontrasty dynamiczne. Najbardziej odpowiadają mi utwory z samego
centrum albumu: Lady Strange oraz instrumental Switch 625.
Wydanie zawiera dwa remiksy: Bringin’ on the Heartbreak z wyeksponowaną partią syntezatora oraz Me and My Wine, utwór pierwotnie opublikowany na stronie B singla.
Banda i Wanda, Mamy czas,
1985
Moim
pierwszym kontaktem z grupą Banda i Wanda był serial Siedem życzeń, do
którego nagrali piosenkę tytułową i sami też wystąpili. Na Mamy czas,
drugiej płycie tego ansamblu, brakuje wprawdzie przebojów na miarę Hi-Fi czy
Nie będę Julią, ale mamy tu przyzwoitą drugą ligę „polskiego rocka jako
gatunku”. Skład grupy jest wprost gwiazdorski: na gitarach Marek Raduli
(później trafił do Budki Suflera) i Jacek Krzaklewski (później trafił do
Perfectu), na basie Henryk Baron vel Baran (później w Lombardzie). Na perkusji
Andrzeja Tylca (ex-Breakout) zastąpił Marek Kapłon (ex-TSA). No i na wokalu –
Wanda Kwietniewska (ex-Lombard).
Muzyka
to zasadniczo komercyjny hard rock z zadziorną wokalistką, lekko kiczowaty. Widać,
że zespół porusza się szlakiem przetartym przez Lady Pank i paru innych. Także
inspiracje zagraniczne bywają wyraźne – riff z Para goni parę to
ewidentnie uproszczona wersja Ain’t Talking ‘Bout Love Van Halen. Kwietniewska
nie ma może zjawiskowego głosu, ale potrafi ekscentrycznie podciągnąć w górę (Nie
bój się, nie bój). Teksty Jacka Cygana, Antoniego Sobczaka i M.
Wojtaszewskiej cechują się charakterystyczną dla epoki dawką cynizmu (Para
goni parę, Znowu paskuda) albo dla odmiany mają dodawać ducha (Nie
bój się, nie bój albo Hej, heja, hej). Najbardziej podobają mi się
utwory dynamiczne, natomiast ballada Podróżni bez biletu (Mamy czas) już
ciut przynudza.
W latach dwutysięcznych Kwietniewska wznowiła działalność pod starym szyldem, lecz odwróconym: Wanda i Banda. Gdyby ktoś miał problem z zapamiętaniem: starsza wersja zespołu była pierwsza alfabetycznie.
Can, Tago Mago, 1971
Niemieckimi
awangardzistami z grupy Can (a jeden, basista Holger Czukay, urodził się nawet w
Wolnym Mieście Gdańsku) zainteresowałem się jeszcze w liceum. Do mojej kolekcji
trafił wówczas drugi album zespołu – Soundtracks, zawierający utwory skomponowane
do filmów (m.in. Na samym dnie Skolimowskiego). Przy swoim składankowym
charakterze płyta była świadectwem okresu przejściowego: w dwóch utworach
śpiewał jeszcze czarny Amerykanin Malcolm Mooney, który wkrótce opuścił zespół
po załamaniu nerwowym. W pozostałych występował Damo Suzuki, którego
członkowie Can zaangażowali, napotkawszy na ulicy jako grajka z gitarą. Na Tago
Mago Suzuki był już pełnoetatowym wokalistą zespołu, a słaby akcent w
języku angielskim maskował mamrotliwym śpiewaniem.
Album
uchodzi za największe osiągnięcie Can, także pod względem objętościowym – w
wersji analogowej był dwupłytowy. W kompaktowej mieści się na jednym dysku, ale
czasy trwania utworów budzą respekt. Widać, że dwa (Halleluhwah i Aumgn)
musiały zajmować całą stronę winyla.
Za
wzorcowy utwór zespołu uznałbym Oh Yeah – siedem i pół minuty
dynamicznej jazdy opartej na powtarzanej w kółko figurze rytmicznej i jednym motywie
wiodącym, ulegającym rozmaitym wariacjom. Suzuki śpiewa trzy zwrotki: pierwszą
po angielsku, ale puszczoną wspak; drugą też po angielsku, przy czym (jak
zwykle) tak bełkotliwie, że nie sposób go zrozumieć; trzecią wreszcie po
japońsku. Między tym rozbrzmiewają solówki i różne inne dźwięki. Otwieracz Paperhouse
zbliżony jest pod względem długości, ale skontrastowany dynamicznie, fragmenty
refleksyjne i podniosłe przeplatają się z gęstszą i bardziej motoryczną
materią. Pomiędzy tymi dwoma mieści się Mushroom z Suzukim pokrzykującym
na tle oszczędnego podkładu. Halleluhwah również polega na transowym
powtarzaniu jednej struktury, tyle że w spokojnym, średnim tempie. Perkusista
Jaki Liebezeit wciąż zasługuje na miano „żywego metronomu”, ale na tym albumie
bardziej doceniam partie gitarowe Michaela Karoliego.
Aumgn
i Peking
O to już amorficzne odloty z rejonów pokrewnych Pink Floyd z okresu Spodka
czy Ummagummy. Czukay, Schmidt et consortes wykorzystali tu zapewne
umiejętności uzyskane na studiach pod kierunkiem Karlheinza Stockhausena. Aumgn
przypomina pejzaż dźwiękowy, można by to odtwarzać jako ścieżkę dźwiękową w
galerii sztuki współczesnej: jakieś echa, dźwięk być może kontrabasu,
wielokrotnie intonowana tytułowa sylaba, niemiłosiernie rozciągnięta, w końcu
długie solo perkusji. W „zaledwie” jedenastominutowym Peking O Suzuki uskutecznia
lamenty do wtóru podniosłego brzmienia organów, a po dołączeniu wreszcie
regularnego rytmu bełkoce na tle freejazzowych partii fortepianu. Dziwnie jest
zresztą do samego końca utworu. Finał płyty stanowi Bring Me Coffee or Tea,
pod dość zwyczajnym tytułem kryjący psychodeliczną treść.
Książeczka wydania z 2007 zawiera, oprócz zdjęć, krótki artykuł Davida Stubbsa na temat albumu oraz opinię Bobby’ego Gillespiego, lidera Primal Scream, który wysamplował perkusję z Halleluhwah do swojego utworu Kowalski.
The
Beatles, Past Masters. Volume One oraz Past Masters. Volume 2, 1988
Znajomość
z Beatlesami rozpoczynałem w podstawówce od tego podwójnego zestawu. Nie miałem
wtedy pojęcia o ich dyskografii i myślałem, że Past Masters to składanka
największych przebojów. Tymczasem jest to kompilacja utworów, które w okresie
istnienia zespołu zostały wydane, ale nie na regularnych albumach. Niektóre z
nich, owszem, były przebojami, i to całkiem dużymi.
Powtarza
się tu co prawda parę piosenek z longplayów – dlatego, że wersje singlowe się
różniły. Przykładem Love Me Do, pierwszy przebój Beatlesów (1962), prosta
piosenka z harmonijką ustną. Jak dowiadujemy się z książeczki – na wersji
singlowej bębni osobiście Ringo Starr, podczas gdy na albumowej zagrał tylko na
tamburynie, a miejsce za perkusją zajął muzyk sesyjny. Nie było za to na dużych
płytach tak wielkich hitów jak She Loves You czy I Want to Hold Your
Hand. Swoją drogą, te dwie piosenki pojawiają się także w wersji
niemieckiej – jako Sie liebt dich i Komm gib mir deine Hand. Po
tej ekskursji na rynek niemiecki Beatlesi już nie próbowali śpiewać w językach
obcych.
Na
płycie pierwszej, z czarną okładką, zgromadzono utwory z lat 1962-1965. Był to
oczywiście okres beatlemanii, kiedy to liverpoolską czwórkę pokochały miliony
dziewcząt i innych osób na całym świecie. Poza wyżej wymienionymi hitami uwagę
zwraca trzeci singiel From Me to You, także z wykorzystaniem harmonijki.
Mniejsze wrażenie robią utwory opublikowane na stronach B, jak I’ll Get You czy
This Boy – bardziej cukierkowe niż zasadnicze przeboje. Z B-stron
najbardziej podoba mi się nieco countrowaty, zaśpiewany przez Ringo She’s a
Woman. Był to rewers świątecznego singla I Feel Fine, którego
aranżacja – rozpoczęta sprzężeniem – zapowiadała już artystyczne dojrzewanie
zespołu. Zestaw kończy I’m Down, siarczysty rokendrol McCartneya, po
latach zaadaptowany przez Aerosmith.
Pierwsza
płyta zawiera też przeróbki hitów rockandrollowych z lat 50. Bad Boy Larry’ego
Williamsa powstał na potrzeby jednej z amerykańskich płyt Beatlesów (w tamtych
czasach nie praktykowano jednolitej formy albumu dla całego świata). Czwórka Long
Tall Sally z 1964, prócz tytułowego utworu Małego Ryśka, zawierała Matchbox
Carla Perkinsa i Slow Down Larry’ego Williamsa, a do tego utwór
autorski – I Call Your Name, który Lennon i McCartney napisali
pierwotnie dla zespołu Billy J. Kramer and the Dakotas, ale zdecydowali się
sami wykorzystać.
Druga,
„biała” płyta, jest ciekawsza, bo bardziej urozmaicona. Reprezentuje okres
1966-1970, czyli lata poszukiwań i zapuszczenia bród. Na początku mamy
klasyczny beatlesowski riffowiec Day Tripper. Towarzysząca mu nastrojowa
We Can Work It Out była na tyle udana, że również została wyznaczona do
promocji – singiel miał „dwie strony A”. Poza tym zestaw zawiera dynamiczny Paperback
Writer, nieco groteskowy Lady Madonna i ostry Revolution. Największym
hitem był ten, którego tytuł nie spodobałby się Brązowemu Grzegorzowi: Hey
Jude. Zaczyna się od ballady napisanej przez Paula dla pocieszenia
małego Juliana Lennona po rozpadzie małżeństwa Johna, a przechodzi w czterominutowy
chóralny zaśpiew, wielokrotnie później naśladowany przez różnych artystów.
Na stronach B do głosu dochodzą odloty orientalne: Rain z pionierskim wykorzystaniem taśmy odtwarzanej wspak, a także pierwsza kompozycja Harrisona, jaką wydano na singlu – The Inner Light, raga z udziałem muzyków z Bombaju. Harrison wypuścił też pozbawiony już elementów hinduskich Old Brown Shoe jako B-stronę do zagranego wyłącznie przez Lennona i McCartneya The Ballad of John and Yoko. Te dwa utwory z kolei pochodziły z czasów Let It Be. Droga do nagrania tej płyty była długa i kręta, nic więc dziwnego, że powstały wówczas aż trzy wersje alternatywne, które Beatlesi zdecydowali się pokazać światu oprócz albumowych: Get Back, Across the Universe w wersji dla WWF (wzbogaconej o odgłosy przyrody) i samo Let It Be. Płytę kończy krotochwilny You Know My Name (Look Up the Number): wodewilowy nastrój, cały tekst mieszczący się w tytule, śpiew mniej lub bardziej poważnymi głosami, do tego solo saksofonowe Briana Jonesa ze Stonesów, który nie dożył ukończenia tego utworu, powstającego na raty przez prawie trzy lata.
Led Zeppelin, Physical
Graffiti, 1975
Jedyny
dwupłytowy album studyjny Led Zeppelin – a zarazem pierwszy wydany przez jego
własną wytwórnię Swan Song – miałem niegdyś na kasecie. Jest to potężna
hardrockowa kobyła i poniekąd szczyt możliwości Zeppelinów – dwie późniejsze płyty
studyjne były już nierówne. Materiał całkiem nowy został przemieszany z
niewykorzystanymi utworami z sesji nagraniowych do poprzednich trzech albumów. Na
okładce znalazła się grafika przedstawiająca jedną z brooklyńskich kamienic;
oryginalne wydanie wyposażone było w wymienne wkładki pozwalające oglądać w jej
oknach rozmaite widoki. W wersji kompaktowej okna zawierają tytuł płyty, a
pierwotny efekt można zobaczyć na czarno-białych reprodukcjach w książeczce.
Przede
wszystkim na tym wydawnictwie znalazł się Kashmir ze słynnym
majestatycznym riffem, naśladowanym później przez wielu. Osiem i pół minuty,
udział orkiestry smyczkowej, orientalne inspiracje (tyle że nie Kaszmirem, a
Marokiem, gdzie panowie Page i Plant chętnie bywali i zostało im tak jeszcze w
latach 90.) – to był chyba ostatni tak przełomowy utwór Zeppelinów. W cieniu
tych Himalajów pozostaje jedenastominutowy „blues eschatologiczny” In My
Time of Dying z licznymi kontrastami dynamicznymi i wykorzystaniem gitary
slide. Trzeci utwór po byku (8:44) to rozpoczynający pierwszą płytę In the
Light – zaczyna się wprawdzie od niby-orientalnego dudlenia, ale potem
porządnie się rozwija do melodyjnego finału.
Zeppelini
zapewnili słuchaczom tradycyjną dawkę samczości – w której dużą rolę odgrywa obleśnie
zachrypnięty głos Roberta Planta – i to już w pierwszym Custard Pie,
ostrym, riffowym bluesie na bazie Shake ‘Em on Down Bukki White’a. Podobną,
napędzaną testosteronem energię niesie funkowy Trampled Underfoot, z
brzmieniem klawinetu, inspirowany Superstition Steviego Wondera, ale
dużo dzikszy i ordynarniejszy. W tej sonicznej rozpuście brak jednak rockandrollowej
beztroski znanej z pierwszych płyt i ciemniejsza kolorystyka okładki jest
bardzo na miejscu. Najcięższe utwory przełamuje jakaś melancholia: jest tak w The
Rover z melodyjnym refrenem w „apokaliptycznej” tonacji, dociążonej
balladzie Ten Years Gone czy finałowym Sick Again (choć dwa
ostatnie nawiązywały do niefajnego romansu Page’a). Z kolei The
Wanton Song przetacza się po słuchaczu jak walec drogowy – alternatywną
wizualizacją jest lot wielosilnikowego bombowca – ale przełamuje go nastrojowe
solo gitarowe.
Dla odmiany Houses of the Holy (tytułowy utwór poprzedniej płyty, który… na nią nie wszedł), Down by the Seaside oraz Night Flight byłyby zwykłymi, dość łagodnymi piosenkami, kiejby nie szorstkie brzmienie gitar. Lekko brzmi też Boogie with Stu z udziałem Iana Stewarta, pianisty z pierwszego składu Rolling Stonesów, oraz z solówką na mandolinie. Swoją drogą, cała ta lżejsza czwórka należy do odrzutów, które nie pasowały do poprzednich płyt, a tu dają wśród całej riffowni chwilę oddechu. Podobnie Black Country Woman – nie jestem pewien, czy chodzi o „czarną wieśniaczkę”, czy o „kobietę z Black Country” (rejonu górniczego na północy Anglii), ale w każdym razie reprezentuje pierwiastek folkowy i też zawiera mandolinę. Najstarszym (i najkrótszym) utworem jest zaś Bron-Yr-Aur – dwuminutowa miniatura na gitarę akustyczną, powstała w starym walijskim domu o tej samej nazwie w czasie prac nad trzecim albumem zespołu. Na mojej starej kasecie kończyła pierwszą stronę, a tu wypada jako drugi utwór na drugiej płycie, po In the Light, i nie mogę się przyzwyczaić do tej zmiany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz