W maju moja kolekcja powiększyła się o sześć płyt –
pół na pół z internetów i z targu staroci.
The
Hu, Rumble of Thunder, 2022
Po wizycie w Legnicy
postanowiłem sobie kupić płytę pamiątkową. Nie kojarzę żadnej kapeli z tego
miasta, ale z czym się kojarzy Legnica? Z Mongołami.
Od kiedy w roku bodajże 1997
usłyszałem w Trójkowej audycji folkowej tradycyjną muzykę z tamtych stron,
doszedłem do wniosku, że aż się prosi o wzbogacenie elementami rockowymi. Po
niemal ćwierćwieczu przekonałem się, że scena folk-metalowa prężnie działa
zarówno w Republice Mongolii, jak i w Mongolii Wewnętrznej. Do prekursorów
należał Hurd, pierwsza na Zachodzie przebiła się bodajże grupa Tengger
Cavalry, w Polsce pewną popularność zdobył zespół Nine Treasures dzięki
występom na Przystanku Woodstock, obił mi się też o uszy Uuhai, a globalnie
najsłynniejsza jest ostatnio formacja The Hu. Rumble of Thunder to jej
druga płyta.
Zdjęcie w książeczce
pokazuje aż ośmiu ordyńców. Oprócz standardowej gitary, basu, perkusji i innych
instrumentów perkusyjnych, jądro zespołu stanowią tradycyjne mongolskie
narzędzia muzyczne. Enkush i Gala wyposażeni są w morin-chuur, instrument
smyczkowy o trapezoidalnym pudle, który trzyma się przed sobą jak
wiolonczelę czy basetlę, Temka gra na instrumencie szarpanym znanym jako topszur,
a Jaya – na fujarce i drumli. Pod względem wokalnym króluje tradycyjny
mongolski śpiew krtaniowy, dzięki któremu człowiek może wydawać dwa dźwięki
jednocześnie. Brzmi to nie mniej groźnie od deathmetalowego growlu (np. w Sell
the World, gdzie wokalista groźnie chrypi na granicy dźwięczności),
za to bardziej „korzennie” i dużo bardziej przyswajalnie, a jak już się trafi
kilku wokalistów (w zespole jest ich trzech), to można udawać nisko lecącą
eskadrę ciężkich bombowców albo stosować jeszcze bogatsze aranżacje wokalne. Często
też śpiew alikwotyczny pełni funkcję dodatkowego instrumentu.
Jaki jest ogólny effekt?
Bardzo czadowy i zarazem tradycyjny, aż się chce przypasać kołczan i wsiadać
na koń. Są utwory szybkie (This Is Mongol), są też powolne,
majestatycznie sunące (Yut Hövende, Upright Destined Mongol,
ośmiominutowy Black Thunder). Morin-chuur służą do grania riffów, jak i
do solówek. Płytę wcześniejszą, The Gereg, znam tylko w przelocie, ale
mam wrażenie, że dominował tam spory ciężar. Na Rumble of Thunder zespół
wpuścił jednak trochę zwinnego stepowego wiatru, pojawiły się utwory lżejsze i
przystępniejsze. Mój ulubiony to wysoce chwytliwy Triangle. W Teach
Me pojawia się budząca wręcz kibicowskie skojarzenia partia chóralna. Jest
też akustyczny Mother Nature, który zaczyna się nastrojowo, a potem,
mimo ciągłego crescenda ku monumentalnemu finałowi, nie traci solennej
atmosfery.
Można by trochę tę płytę odchudzić, np. o parę utworów z końca, jednak ciężki, groźnie brzmiący Tatar Warrior jest satysfakcjonującym finałem.
Chickenfoot, Chickenfoot,
2010
Czasami zespoły określane
jako supergrupy powstają celowo, ale Chickenfoot zrodził się spontanicznie. Sammy
Hagar, były wokalista zespołów Montrose i Van Halen, od dawna posiada klub Cabo
Wabo w meksykańskiej części Kalifornii (w miasteczku Cabo San Lucas na samym
czubku półwyspu). Później kupił tam sobie dom Chad Smith, perkusista Red Hot
Chili Peppers. Z kontaktów towarzyskich wypłynęły muzyczne, Hagar ściągnął
drugiego kolegę z Van Halen – basistę Michaela Anthony’ego (właśc. Michael A.
Sobolewski), a kiedy uznał, że sam jest za słabym gitarzystą, na czwartego
zaangażowany został łysy wirtuoz – Joe Satriani.
Mamy do czynienia, co tu
dużo mówić, z hard rockiem – mniej przebojowym i wypolerowanym niż
twórczość „Iwana Charina”, o korzeniach sięgających do bluesa, na które
wskazuje zachrypnięty wokal. Muzycy żartowali, że chcieli nazwać grupę „Geniusz
i trzech idiotów”, ale Satch nie zdominował materiału, chociaż jest słyszalny.
Jego kosmiczna zagrywka rozpoczyna całą płytę i w ogóle riffowe opracowanie
utworu Avenida ma w sobie sporo z jego stylu. Także sterylne brzmienie
riffów w Oh Yeah czy Turnin’ Left brzmi charakterystycznie dla
Satrianiego. Solówki nie ciągną się w nieskończoność; najbardziej udana pojawia
się w Runnin’ Out. Wprowadzany przez Smitha pierwiastek funkowy słychać
w rytmice Soap on a Rope z rwanym riffem, który jednak potem odlatuje od
zasadniczej struktury. Do stylu Van Halen najbardziej chyba nawiązuje szybki,
testosteronowy Sexy Little Thing.
Dobrze grają, ale jednak
mało to jest melodyjne. Wspomniana Avenida dobrze dudni, ale ma za mało siły
nośnej, żeby od razu wciągnąć słuchacza. Soap on a Rope lepiej by
pasowało na początek, gdyby grupa miała ambicję trafić do mniej cierpliwych
odbiorców. Z najbardziej czadowego Get It Up w głowie zostaje
głównie „Arriba!” Sammy’ego oraz kolejny popis Satcha. Z drugiej strony – za utwór
najbardziej niepotrzebny uznaję dość męczący Down the Drain. Przynudza
też nieco Learning to Fall, jedyna ballada z prawdziwego zdarzenia,
chociaż z czasem się rozkręca. Lepiej wypada utwór ostatni, Future in the
Past – nastrojowy początek, z harmoniami kojarzącymi się odlegle z gunsowym
Sweet Child O’Mine, po nieco ponad minucie przechodzi w funkomat, a
jeszcze potem rozwija się w hardrockowy wielki finał.
Na plus zapisuję za to Oh Yeah ze sprężynującym riffem i chóralnym okrzykiem w refrenie, a przede wszystkim mój ulubiony My Kinda Girl, stuprocentowo melodyjny i dynamiczny. Grupa nagrała potem jeszcze ze dwa albumy, ale ten mi na razie wystarczy.
Większy Obciach, Ludzie
bez dowodu, 2009
To dla odmiany ciekawostka
za pięć złotych. Z nazwą Większy Obciach zetknąłem się po raz pierwszy w
czasach studenckich, gdy Kraków oblepiony był plakatami reklamującymi ich
wspólny koncert z Zacierem i TPN 25. Wspólnym elementem całej trójki jest
Krzysztof Radzimski alias Dr Yry, koryfeusz polskiej sceny muzyki żenującej –
czy też, jak ja to określam, nikiforcore – znany przede wszystkim jako lider
formacji El Dupa i członek Zespołu Filmowego „Skórcz” (sic). W Większym
Obciachu zadowolił się rolą basisty, śpiewa natomiast głównie gitarzysta Krzychu
Zieliński. Innym charakterystycznym członkiem grupy jest puzonista Jarosław
Ważny, później znany z Kulcich.
Jeśli sama obecność Doktora
Yry nie jest jeszcze dość wymowna, to już po okładce z menelami-ludzikami Lego
i tytule piosenki Piwo chlej, wódę chlej łatwo się domyślić, jakiego
rodzaju to będzie twórczość. Mamy do czynienia z przaśnym, na wpół amatorskim
punk rockiem z nie do końca poważnymi tekstami, poświęconymi m.in. pijackiemu
życiu, zaśpiewanymi groteskowo zachrypniętym głosem. Niektórym kawałkom nie
sposób odmówić chwytliwości (za którą odpowiada przede wszystkim puzon) – vide
utwór tytułowy, Jestem gwiazdą czy zaśpiewany w duecie Sklep. Bardziej
na poważnie zrobione są takie rzeczy jak „zaangażowany” To przecież jest najważniejsze
czy O włos – nieco melancholijne reggae, brzmiące jak krzyżówka Big
Cyca ze Sztywnym Palem Azji (wiem, to niekoniecznie komplement). O dziwo,
gdzieniegdzie zdarzają się nawet solówki gitarowe.
Cztery ostatnie utwory
pochodzą z koncertu. Oprócz powtórki Ludzi bez dowodu znajduje się tam ska
Czeluść, wspomniane reggae Piwo chlej, wódę chlej oraz Radiowy
przebój o wojsku, brzmiący jak standardowa antywojskowa piosenka polskiego
punku (a la podróba KSU), śpiewana zdaje się na poważnie.
Płyta zawiera ścieżkę multimedialną w postaci wideoklipów Ludzie bez dowodu i Sklep. Pierwszy to animacja poklatkowa z klocków lego, a drugi opiera się na amatorskich nagraniach kamerą z ręki.
Joy Division, Still,
1981
Teraz pora na płyty z Faradaguła.
Still zanabyłem okazyjnie za dychę; sprzedawca wołał 25 zł, ale mu
pokazałem, że dysk jest od spodu zatłuszczony i będę go musiał osobiście umyć.
Połowa tej pośmiertnej płyty
to kompilacja niepublikowanych wcześniej utworów, głównie odrzutów z sesji do Unknown
Pleasures. Jakie jest Joy Division, wiadomo: mroczny nastrój, mroczny
baryton Iana Curtisa, mechaniczny rytm, suche, zdehumanizowane brzmienie.
Melodię dźwiga dudniąca gitara basowa Petera Hooka, wysunięta na pierwszy plan.
Gitara prowadząca za to trzyma się w tle; Bernard Sumner czasami generuje
przerażające dźwięki (Exercise One, Glass), czasem już brzmi w
sposób, który potem będzie naśladować The Cure. Zdarza się, że muzyka brzmi
brzydko, zgrzytliwie i kanciasto (Glass), zresztą nawet
bezpretensjonalny tytuł The Sound of Music kryje pod sobą dźwięki dość
ponure. Większość utworów utrzymana jest w refleksyjnych, średnich tempach, ale
najbardziej zapadają w pamięć te rozpędzone na punkową modłę: Ice Age i
zwłaszcza Walked In Line (oj, Siekiera musiała tego dużo słuchać). Na koniec dorzucono koncertowe (z Londynu)
wykonanie Sister Ray z repertuaru Velvet Underground – monotonne
siedem i pół minuty.
Druga połowa to nagranie
ostatniego koncertu Joy Division, zarejestrowanego na Uniwersytecie w Birmingham
2 maja 1980 r., 16 dni przed śmiercią Curtisa. Grupa zaprezentowała utwory z obydwu
regularnych albumów, jednak specjalnie nie zaskakuje zmianami aranżacji czy
jakimś większym czadem, a nagranie ma słabą jakość. Najgorsze fragmenty to
pierwszy z kolei Ceremony z prawie niesłyszalnym głosem Curtisa
oraz Decades – jeden z najbardziej przejmujących utworów Joy Division
został położony przez beznadziejnie fałszujący, jakby rozstrojony syntezator. Nie
było to najlepsze pożegnanie z publicznością, ale też nikt nie
przewidywał, że się nim stanie.
W wersji winylowej album był
dwupłytowy; w kompaktowej mieści się na jednym dysku, kosztem usunięcia Twenty
Four Hours z części koncertowej.
Carole King, Tapestry,
1971
Ten album pojawił się w
Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”, ale nie byłem wtedy wystarczająco
dojrzały, żeby go docenić.
Podobnie jak Wojciech
Młynarski, Carole King wyrobiła sobie renomę jako dostarczycielka piosenek dla
innych artystów, zanim sama zaczęła śpiewać. W latach 60. wraz z ówczesnym
mężem, Gerrym Goffinem, pisywała np. dla Arethy Franklin czy Dusty Springfield.
Tapestry, jej drugi i przełomowy album, bywa
zaliczany do tzw. soft rocka, ale najogólniej są to po prostu melodyjne, ze
smakiem zaaranżowane piosenki z dużymi wpływami soulu, ewokujące łagodniejsze
oblicze lat siedemdziesiątych (por. Billy Joel, Al Stewart, Cat Stevens itp.). Album
okazał się sporym bestsellerem, a za utwór You’ve Got a Friend King,
jako pierwsza kobieta, otrzymała nagrodę Grammy w kategorii „Piosenka roku”
Płytę, na której okładce
widzimy artystkę siedzącą na parapecie z kiziakiem, otwiera motoryczny,
bazujący na fortepianie I Feel the Earth Move. Fortepian zresztą, na
którym gra sama King, na całej płycie odgrywa dużą rolę i często dźwiga na
sobie cała aranżację. Np. Home Again to
właściwie sam fortepian plus sekcja rytmiczna, za to w It’s Too Late słychać
nawet dwa, bo jeszcze jazzujący fortepian elektryczny (Ralph Schuckett). Ten
ostatni odgrywa dużą rolę w żwawym Smackwater Jack. Z bardziej
nastrojowych piosenek zwraca uwagę So Far Away z partią fletu i ładnym
brzmieniem basu (utwór ten odtworzono na pogrzebie Amy Winehouse), rozlewna
bluesowo-soulowa pościelówa ze smyczkami Way Over Yonder i utwór
tytułowy.
Ponadto King zrecyklowała dwa starsze przeboje swojego autorstwa: Will You Love Me Tomorrow?, kiedyś wykonywane przez The Shirelles, oraz finałowe (You Make Me Feel) Like a Natural Woman, które to właśnie napisała dla Arethy Franklin.
King
Crimson, In the Court of the Crimson King, 1969
Jest to jedna z tych płyt, o
których przez lata napisano już tyle, że niewiele więcej można wymyślić. Już
okładka, bez tytułu i nazwy zespołu, za to z otwartą w przerażeniu groteskową gębą
(reprodukcja obrazu przedwcześnie zmarłego Barry’ego Godbera), należy do
klasyki, a co dopiero zawartość. Przed płytowym debiutem King Crimson był już
cenioną grupą na brytyjskiej scenie rockowej i Dworu Karmazynowego Króla (czy
też Rumianego, jak pisał polski dziennikarz na łamach „Jazzu”) z
ciekawością wyczekiwano. Zreprodukowane w książeczce tej reedycji recenzje
prasowe wskazują, że oczekujący się nie zawiedli.
Płyta rozpoczyna się od
ciosu między oczy w postaci 21st Century Schizoid Man – utworu wręcz
heavymetalowego z czasów, kiedy jeszcze ciężkiego rocka nie nazywano metalem, a
równocześnie zaskakująco jazzowego: ciężki riff grany unisono przez gitarę i
saksofon, brutalny tekst śpiewany zniekształconym elektronicznie głosem, długa
i skomplikowana zespołowa partia instrumentalna – wydaje się, że to nie ludzie
grają, lecz dzikie zwierzęta, albo też instrumenty grają same, napędzane
energią pierwotnego chaosu. Jest to bodaj jedyny utwór, który zespół Roberta
Frippa wykonywał w każdym ze swoich wcieleń, nawet za pontyfikatu Adriana
Belew, który kategorycznie odmawiał śpiewania starszego materiału.
Po tak wstrząsającym wstępie
nadchodzi chwila wyciszenia – zwiewny, jazzujący, ale zaśpiewany jakby
obojętnym głosem I Talk to the Wind. Wyróżniają się partie solowe fletu
(Ian McDonald). Dawną pierwszą stronę kończy jeden z najbardziej
charakterystycznych utworów (trudno powiedzieć „największych przebojów”) Crimso
– apokaliptyczna pieśń Epitaph, oparta na podniosłym,
pseudoorkiestrowym brzmieniu melotronu. Wokalistą był wówczas Greg Lake, który
potem podjął współpracę z Emersonem i Palmerem, i daje tu prawdziwie
dramatyczne wykonanie, McDonald sięga zaś w pewnym momencie po klarnet basowy.
Zdaniem większości słuchaczy
najsłabszym punktem jest rozpoczynający drugą stronę Moonchild. Przez
pierwsze dwie minuty to oniryczna, pełna tajemniczości ballada, ale potem rozmywa
się w dźwiękowej amorfii, która mogłaby trwać trochę krócej niż kolejne 10
minut. W obu częściach sporą rolę odgrywa Mike Giles i jego blachy perkusyjne –
zresztą charakterystyczne, dość suche brzmienie perkusji to też część uroku
tego albumu. Jeśli chodzi o Roberta Frippa, to już wówczas miał wypracowany
swój charakterystyczny gitarowy skowyt, ale też skłonność do pozostawania na
drugim planie – co w Moonchild również słychać. Drugą połowę strony B
stanowi podniosły, pełen kontrastów utwór tytułowy, liczący 9 minut.
Większość utworów (poza I
Talk to the Wind) zawiera w opisie osobno zatytułowane sekcje, ale
był to wybieg mający na celu uzyskanie godziwej wypłaty, gdyż wytwórnia płaciła
zespołowi od sztuki utworu, bez względu na jego długość.
Jak wynika z wycinków
prasowych w książeczce, grupa okazała się nieprzygotowana na sukces: album
ukazał się w październiku 1969, a już w grudniu, po pierwszych koncertach w
USA, dwaj członkowie odeszli z zespołu. Od tej pory zmienność składu miała
towarzyszyć King Crimson aż do lat osiemdziesiątych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz