W czerwcu do mojej kolekcji trafiły tylko trzy albumy
muzyczne – wszystkie z Faradaguła, od jeszcze innych sprzedawców niż poprzednio.
Wszystkie też zostały wydane w latach 90., ale – w dwóch przypadkach –
zawierają nagrania sporo wcześniejsze.
Steely
Dan, Then and Now: The Best of Steely Dan, 1993
Zespół Steely Dan, w Ameryce
zaliczany do klasyki, u nas jest stosunkowo mało znany, choć lansowało go kilka
osobistości z Markiem Niedźwieckim na czele. Taki np. „Tylko/Teraz Rock” pisał
o nim ciepło, ale rzadko. W moje ręce wpadł wybór z siedmiu płyt z lat
1972-1980 (czyli wszystko, co wydali, zanim się rozpadli; dopiero w latach 90.
doszło do reaktywacji). Składanka zawiera wszystkie singlowe utwory zespołu
oprócz pięciu oraz jeszcze parę piosenek niepromowanych, acz popularnych. Okładka,
z nowoczesnym krojem pisma i zdjęciem instalacji Carhenge (jak
Stonehenge, tylko zrobione z samochodów), nie sugeruje muzyki z lat siedemdziesiątych.
Początkowo Steely Dan był
kwintetem, ale od czwartego albumu zostali z niej dwaj śpiewający
multiinstrumentaliści – Donald Fagen (głównie klawiszowiec) i zmarły kilka lat
temu Walter Becker (głównie basista). Twórczość zespołu mieści się w pojemnej kategorii
„soft rocka”. Często pojawiają się elementa jazzu i czarnej muzyki. Funkowy
rytm, fortepian elektryczny, harmonijka chromatyczna, nawet wokale inspirowane
soulem – usłyszeć to można w takich utworach jak Peg, Hey Nineteen czy
umieszczona na końcu Josie, która przycina niezłym groovem. Utrzymany w
podobnym nastroju FM ze ścieżki filmu pod tym samym tytułem ozdabia np. przeciągła
solówka saksofonu.
Dużo też elementów
jazzowych, wspartych sekcją dętą (Deacon Blue, My Old School). Bodhisattva
to, jak sama nazwa wskazuje, szybki, swingujący blues, w którego aranżacji
jakoś się jednak mieszczą gitarowe unisona. Jeśli ktoś się spodziewał sitaru,
to jego długiej solówki nie znajdzie w tej piosence, tylko w opartym na
latynoskiej rytmice Do It Again.
Z utworów bardziej rockowych
mamy otwierający zestaw Reelin’ in the Years: gitarowe unisona i
harmonie w refrenie wydają się momentami podjeżdżać aż pod Wishbone Ash.
Jazzujący Rikki Don’t Lose That Number ma natomiast pogodną atmosferę,
kojarzącą się nieco z Eagles. Dla odmiany Black
Friday to kawałek motorycznego blues rocka, zmiękczonego przez fortepian
elektryczny. W Haitian Divorce pojawia się rytmika reggae i solo mocno
przetworzonej (fuzz + wah-wah) gitary. Mój ulubiony jest natomiast niesinglowy Dirty
Work – ballada z organami, dęciakami i bogatymi harmoniami w refrenie.
Składanka zachęca do dalszego zapoznania się z twórczością zespołu.
Mike
& The Mechanics, Beggar on a Beach of Gold, 1995
Spośród członków Genesis największy sukces na własny
rachunek odniósł oczywiście Phil Collins. Kariera solowa Petera Gabriela była
mniej udana komercyjnie, ale bardziej artystycznie, Ray Wilson stał się raczej
gwiazdą formatu lokalnego, a gitarzyści Steve Hackett i Anthony Philips
siedzieli w artrockowej niszy. Na temat basisty, Mike’a Rutherforda, można
powiedzieć, że osiągnął sukcesik – nie tak wielki jak u Collinsa, ale
wystarczający, żeby parę jego piosenek przeszło do stałego repertuaru stacji
radiowych. Uczynił to w ramach grupy Mike & The Mechanics, którą w
klasycznym okresie współtworzyli dwaj wokaliści, Carrack i Young. Obaj o
imieniu Paul, co prowadziło nieraz do zabawnych qui pro quo.
Grzegorz Czyż, "Tylko Rock" 7/1999 |
Krytycy
najbardziej cenią pierwsze trzy płyty Mechaników, ale kiedy myślę o tym
zespole, automatycznie przychodzą mi do głowy dwie melodie i obie właśnie z Beggara,
obie zresztą oparte na brzmieniu gitar akustycznych. Nastrojowy Another
Cup of Coffee stosunkowo przypomina styl Collinsa, natomiast Over My
Shoulder, z udziałem żeńskiego chórku – Tessy Niles i Katie Cassoon (chyba
Kissoon?) – plasuje się bliżej amerykańskiej
alternatywy. Na listach przebojów dobrze sobie też radził utwór tytułowy,
równie pogodny jak ten drugi.
Zasadnicze trio uzupełnił tu
perkusista Peter Van Hooke, a wśród akompaniatorów pojawiło się parę znanych
nazwisk: Gary Wallis (też perkusja), Clem Clempson (gitara, kiedyś w Colosseum)
i Andy Newmark. Wszystko jest skrojone bardzo elegancko, zgodnie z kanonami
epoki – w aranżacjach główną rolę odgrywają syntezatory. O dziwo, nawet utwory
oparte na syntetycznej mgle i automatycznej perkusji – które tak mnie odrzucały
na piątej płycie Kasi Kowalskiej czy Pilgrimie Claptona – da się zrobić
umiejętnie. Świadczy o tym przeróbka You’ve Really Got a Hold of Me –
przeboju Smokeya Robinsona z 1962 r., który Beatlesi skowerowali na swojej
drugiej płycie; partie wokalne Mechaników uwydatniają tu element soulowy. Podobnie dobre wrażenie robi wielki finał albumu, tandem ballad I
Believe (When I Fall in Love It Will Be Forever) oraz Going, Going … Home – obie nieco
soulowate, a w tej drugiej pojawia się nawet sekcja dęta.
Ciekawiej jednak się robi,
gdy lepiej słychać gitary, nawet akustyczne. Poza wspomnianymi przebojami
należy tu Web of Lies z funkowym podcinaniem na syntetycznym odkładzie.
Ostrzejszy gitarowy riff można znaleźć w Plain & Simple – nie jakiś
straszny czad, lecz raczej coś ze szkoły I Can’t Dance. Przy tym
w utworze pojawia się klawiszowa wstawka, na której mogłoby być po prostu
napisane „Genesis”.
W ogóle Mike Rutherford nie
mógłby zaprzeczyć, że jest członkiem Genesis: wiele z utworów z płyty
wyglądałoby całkiem na miejscu z wokalem Collinsa… albo nawet Raya Wilsona. Z
tym ostatnim kojarzą mi się utwory bardziej melancholijne, wręcz mroczne: Mea
Culpa, a zwłaszcza The Ghost of Sex and You. Genesisowe skojarzenia
budzi też „afrykański” motyw gitary w A House of Many Rooms, a nawet
syntezatory w spokojnym, zelektronizowanym Someone Always Hates Someone,
chociaż Tony Banks nie miał nic wspólnego z powstaniem tego albumu.
The Doors, In Concert,
1991
Czy
Jim Morrison był symbolem seksu, to mnie niespecjalnie obchodzi, ale faktem
jest, że miał jucha sporą charyzmę. Objawiała się ona nie tylko w studiu
nagraniowym, ale i na scenie. Koncerty The Doors zbliżały się nieraz do
misterium, muzyka przeplatała się z recytacją poezji, a Jim wiedział, jak
podejść do słuchacza. Według Raya Manzarka, na niesławnym koncercie w Miami,
który zakończył się aresztowaniem wokalisty, Morrison wcale nie pokazał
juwenaliów, tylko udawał, że pokazuje, a publiczność uwierzyła.
Do
1991 r. The Doors mieli w dorobku trzy albumy koncertowe: wydany za życia Jima
w 1970, klasyczny Absolutely Live, niezły Alive She Cried z 1983
oraz oceniany znacznie niżej Live at the Hollywood Bowl z 1987.
Dwupłytowy zestaw In Concert zawiera cały materiał z dwóch pierwszych
oraz pojedyncze utwory z trzeciego. Nagrania pochodzą z kilku miast
amerykańskich (na samym początku Morrison pozdrawia Filadelfię) i z Kopenhagi. Oprócz
powszechnie znanych przebojów znalazły się na nich piosenki Doorsów nieznane z
płyt studyjnych, a także opracowania cudzych utworów.
Pierwsza płyta (którą miałem
dawniej jako kasetę, bo sprzedawca chyba nie poniał, że całość trzeba
sprzedawać razem i część drugą ktoś zgarnął najpierw, bo tam było Light My
Fire) jest zasadniczo tożsama z Absolutely Live. Otwiera ją sześciominutowa
wersja Who Do You Love Bo Diddleya. Manzarek nie tylko w swoim
charakterystycznym stylu gra na fortepianie i organach, ale zapewnia klawiszowe
partie basu – grupa nie miała bowiem stałego basisty. John Densmore bębni
niestrudzenie, a gitarzysta Robbie Krieger trzyma się z tyłu i tylko w
refrenach robi hałas techniką slide.
Dalej następuje wiązanka: Alabama
Song Weilla i Brechta połączone z Backdoor Man Williego Dixona
(w którym Jim wreszcie ma okazję wrzasnąć prosto z trzewi, a Robbie – zagrać
dłuższe solo) przechodzą w autorskie utwory Doorsów – krótki Love Hides
oraz dramatyczny protest song Five to One.
Bluesrockowy, niepublikowany
wcześniej Build Me a Woman stanowi chwilę oddechu przed jednym z
najbardziej emocjonalnych fragmentów albumu. Chodzi o czternastominutowe When
the Music’s Over: publiczność żywiołowo reaguje, a około dziesiątej minuty nadchodzi
kulminacja z rozdzierającym wrzaskiem Morrisona i hałaśliwymi organami. Potem
znów odpoczynek w postaci nastrojowego Universal Mind (z pokaźnym
cytatem z Afro-Blue Mongo Santamarii). Z kolejnej dłuższej formy, The
Soft Parade, Morrison wygłasza jedynie krótką recytację, po której grupa
przechodzi w znajomy rytm i motyw, ale… nieznajomy tekst. Niezbyt przyjemnie
zatytułowany Dead Cats, Dead Rats okazuje się swoistym wstępem do
starego, dobrego Break on Through.
Punktem kulminacyjnym
koncertu jest suita Celebration of the Lizard – jakoś tak się złożyło,
że grupa nigdy nie zdołała nagrać jej w studiu, z wyjątkiem jednego z
fragmentów, niepokojącego Not to Touch the Earth. Tu mamy ją w pełnym
wymiarze, z recytacjami (Lions in the Street), sekcją
kakofoniczną (Wake Up), jazzującą (The Hill Dwellers) i
monumentalną (Names of the Kingdom). Po takim katharsis zagrany na bis
Soul Kitchen brzmi zaskakująco zwyczajnie i stanowi mocne zwieńczenie
koncertu.
Druga płyta, poskładana z kawałków
kilku albumów, robi mniejsze wrażenie niż pierwsza, ale też ma niezłą
atmosferę, szczególnie, że to właśnie tu trafiło Light My Fire, do
którego wpleciony został Graveyard Poem – łącznie prawie 10 minut. Znalazły
się tu również trzy spośród pogodniejszych przebojów The Doors: rozpoczynający
całość Roadhouse Blues (z solówką), Love Me Two Times (poprzedzony
melorecytacją na oszczędnym bluesowym podkładzie – Texas Radio and the Big
Beat), i Moonlight Drive – do szczęścia brakuje tylko Touch Me.
Z cudzych utworów Jim wykonał
Glorię swojego irlandzkiego imiennika, Vana Morrisona, do której chyba
dołożył sporo od siebie (z tej zaś wersji korzystał obficie – i obleśnie –
Marcin Świetlicki). Są też dwa kolejne standardy Williego Dixona: Little Red Rooster z gościnnym udziałem Johna Sebastiana z
zespołu The Loving Spoonful, który zagrał tu na harmonijce, oraz Close to You (przeszczepiony z Absolutely
Live), zaśpiewany dla odmiany
przez Manzarka. Krieger najwyraźniej lubi ślizganie się po strunach kawałkiem
metalu, bo charakterystyczne glissanda słychać w Roosterze i paru innych.
Druga
płyta nie jest jednak całkiem pozbawiona elementów „misteryjnych”. Pojawia się
więc Unknown Soldier z zainscenizowaną „egzekucją” Morrisona (tego, co się
dzieje na scenie, kiedy werbel gra tusz, można się jedynie domyślać). Na finał zaprezentowany został, oczywiście, The End – majestatyczny, orientalizujący zapis złego
snu, i to w wykonaniu wcześniej niepublikowanym: rozciągnięty do kwadransa, z
partiami tekstu, których nie pamiętam z oryginału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz