Od czasów
licealnych co roku na początku listopada urządzam sobie sesję słuchania nagrań
muzyków, których nie ma już wśród nas.
Początkowo
obejmowała ona wszystkich nieżyjących rockmanów, których mam w płytotece,
jednak ze względu na fakt, że w miarę upływu czasu zbiór ten dąży do
nieskończoności, w późniejszym okresie muzyczne obchody Wszystkich Świętych
zaczęły u mnie obejmować jedynie tych, którzy odeszli w ciągu ostatniego roku
(z 1 listopada jako datą graniczną).
Tydzień temu,
25 października, zmarł Jack Bruce,
człowiek, który w latach 60. stworzył archetyp rockowego basisty-wirtuoza.
Oprócz basu grał również na innych instrumentach, a w dziedzinie wiolonczeli
miał nawet za sobą studia na Royal Scottish Academy of Music and Drama – co
prawda nieukończone; Wikipedia podaje za jednym wywiadem, że rzucił je dlatego,
że szacowna uczelnia krzywo patrzyła na jazz, który Bruce grywał w wolnym
czasie, a z kolei w rozmowie z Wiesławem Weissem muzyk twierdził, że odszedł z
powodu, hm… zbyt obcesowego zachowania jednego z nauczycieli. Jak by nie było,
Jack Bruce wykuwał podstawy brytyjskiego bluesrocka m.in. w Graham Bond
Organization, aby w 1966 r., wraz z Erikiem Claptonem i Gingerem Bakerem,
założyć Cream, pierwszą rockową supergrupę.
Wkrótce całe
Wyspy Brytyjskie chciały grać jak Cream i jak grzyby po deszczu zaczęły
powstawać tzw. power tria, wymiatające w podstawowej konfiguracji
gitara-bas-perkusja. Można tu wymienić irlandzkie kapele Taste i Skid Row (nie
mylić z o wiele popularniejszą – i późniejszą – grupą amerykańską), a pod
wpływem Cream był nawet wczesny Jethro Tull. W Ameryce silnie inspirowała się
nimi grupa Mountain z potężnym Leslie Westem, który w Westeros mógłby zyskać
przydomek „Góra, Która Gra Na Gitarze” (do dzisiaj zdążył znacznie schudnąć,
lecz to, niestety, nie rozwiązało jego problemów zdrowotnych). Być może z tym
podobieństwem miał coś wspólnego fakt, że drugim z istotnych członków Mountain
był Felix Pappalardi, producent Cream.
Dziś co
niektórzy ignoranci piszą „Eric Clapton and the Cream”, nieświadomi faktu, że
to nie miał być „mistrzu i paru śmieciarzy”, tylko spotkanie trzech
równorzędnych osobistości. Bruce zaś był w zespole głównym wokalistą,
kompozytorem większości autorskiego materiału, a nawet na okładkach płyt
przedstawiany był w centrum.
Po rozpadzie
Cream przewinął się Bruce między innymi przez niemal zapomniany dziś zespół
West, Bruce and Laing (współpraca ze wspomnianym Westem i kolejnym członkiem
Mountain) oraz nagrał kilka płyt solowych, z których najsłynniejsza nosi tytuł Songs for a Tailor. W latach 90. wszedł
w skład kolejnej supergrupy, BBM (Bruce-Baker-Moore, czyli coś jakby Cream z
Garym Moore’em zamiast Claptona). Ostatnią płytę, Silver Rails, wydał całkiem niedawno. Jej pozytywna recenzja znalazła
się w najnowszym „Teraz Rocku”. „Choć jest schorowany, artystycznie nie daje
tego po sobie poznać” – przeczytałem już po jego odejściu. Smutne.
Lou Reed, człowiek, który odsłonił
mroczną i niesforną stronę rocka, zarówno pod względem tekstowym, jak i
muzycznym, zalicza się właściwie do poprzedniego okresu (zmarł 27 października
2013), ale uwzględnię go tutaj, choćby dlatego, że w zeszłym roku nie
publikowałem takiej notki. Ten „kompozytor żydowskiego pochodzenia” (jako
rzecze Wiki) i najbardziej nowojorski wykonawca ever, oprócz Simona i
Garfunkela, zaczynał jako protegowany Andy’ego Warhola w kapeli Velvet
Underground, gdzie jako jeden z pierwszych pisał bez ogródek m.in. o
narkotykach. Pod względem wpływu na tekściarstwo rockowe Reeda można porównać chyba
tylko z Bobem Dylanem, a chociaż nie da się go tak w stu procentach nazwać
bezkompromisowym, bo kilka razy na kompromis artystyczny ewidentnie musiał
pójść (vide tak kuriozalne, że aż fajne podejście do rapu w The Original Wrapper, łącznie z idyotycznym
teledyskiem – szczególną uwagę zwraca jamnik!), to kiedy tylko miał okazję,
rekompensował to czymś zupełnie odlotowym (Metal
Machine Music jako najbardziej dosadny przykład); jego twórczość ma zaś w
sobie odpowiednią dawkę zarówno ordynarności, jak i liryzmu. Ostatnio #lubieseczasem,
przedzierając się przez mroczną puszczę tłumaczeń korporacyjno-finansowych,
słuchać utworu Like A Possum –
piękna, osiemnastominutowa porcja hipnotyzującej monotonii z udziałem gitary
brzmiącej, jakby podłączono ją nie do wzmacniacza, a do starego, zardzewiałego
motocykla.
Niniejszym
linkuję zatem do utworu Sweet Jane w
wersji koncertowej z albumu Rock ’n’ Roll
Animal – jednym z gitarzystów był tu Dick
Wagner, zmarły 30 lipca; po współpracy z Reedem należał przez dłuższy czas
do zespołu Alice’a Coopera.
Wspomniany był wcześniej mój
ulubiony zespół, Jethro Tull, sądząc po ostatnich wypowiedziach Iana Andersona
– już nieistniejący. 28 września zmarł basista pierwszego składu, Glenn Cornick („ten w opasce i
okularach”). Grał na pierwszych trzech płytach Jethro (właśnie tych, gdzie
najbardziej widać inspirację Cream), później zastąpił go ekscentryczny Jeffrey
Hammond-Hammond. Później Cornick założył grupę Wild Turkey. Jego partie basu
odgrywają znaczącą rolę np. w Bourée,
jethrotullowym kowerze Jana Sebastiana Bacha, ale nie tylko. Jak słychać - były to czasy, kiedy muzycy lubili se czasem poimprowizować.
11 lipca zmarł Tommy Ramone, pierwszy perkusista
Ramones (prawdziwe nazwisko – Erdelyi, czyli Transylwańczyk) i być może
najlepszy technicznie spośród czterech „braci”. Nie tylko grał na perkusji, ale
był również producentem nagrań. Był również ostatnim spośród członków
oryginalnego składu zespołu – Joey, Dee Dee i Johnny zmarli na raka w latach
2001-2004. Poniżej - nagranie w prawdziwie punkowej jakości.
Mój zaduszkowy przegląd nie
obejmuje, ze względu na brak jego nagrań w płytotece, Johnny’ego Wintera (zm. 16 lipca), ale pominąć go w tym zestawieniu
byłoby nieprzyzwoitością. Ten amerykański bluesrockowiec należał do grupy
gitarzystów, których tytułuje się „białym Hendrixem”, ale nad pozostałymi miał
tę przewagę, że był jeszcze bielszy – podobnie jak jego brat Edgar, był
albinosem. Krzysztof Cugowski w jednym z wywiadów uśmiercił go już ładnych parę
lat temu, mówiąc o nim „świętej pamięci Johnny Winter”, co daje pewne pojęcie o
byciu na bieżąco wśród polskich luminarzy kultury. W każdym razie –
zapamiętajta sobie, że Johnny Winter wielkim gitarzystą był.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz