Żeby
nie było cięgiem ino o płytach, z rzadka też o książkach, to
uwzględnię parę filmów, które ostatnio widziałem – czy to w
kinie, czy na DVD. Nie jestem filmoznawcą, to i nie będę się
szczególnie rozpisywał.
Wiatr buszujący w jęczmieniu (The Wind that Shakes the
Barley, reż. Ken Loach, 2006)
Ken Loach to brytyjski reżyser o poglądach zdecydowanie lewicowych,
które bez skrupułów wyraża w swych dziełach. Kilka lat temu
oglądałem film Ziemia i wolność, poświęcony
wojnie domowej w Hiszpanii; striggerował mnie on na parę lat, ale
mniejsza o to. Jako miłośnik Irlandii, w tym jej XX-wiecznej
historii, nie mogłem sobie odpuścić oglądania późniejszej
produkcji Loacha, która zdobyła Złotą Palmę w 2007.
O czem to właściwie jest? Akcja toczy się w roku 1920, w okresie
wojny o niepodległość. Główni bohaterowie to bracia z
irlandzkiej prowincji: Teddy jest komendantem IRA, młodszy Damien
wolałby być lekarzem, ale rozwój wypadków zmusza i jego, by
chwycił za broń. Ogólnie rzecz biorąc – nie będzie łatwo.
Tytuł pochodzi od słynnej pieśni Roberta Dwyera
Joyce’a z początku XIX wieku, wspominającej powstanie Theobalda
Wolfe’a Tone’a. Słyszymy ją również w samym filmie, a
później, w jednej z najbardziej charakterystycznych scen,
wymaszerowujący z gęstej mgły pododdział IRA śpiewa Óró, sé
do bheatha ‘bhaile, pieśń patriotyczną, której melodię
zapożyczyła popularna szanta Drunken Sailor (u nas –
Morskie opowieści). Współczesny tekst Óró, sé do
bheatha ‘bhaile, mówiący zasadniczo o tym, że Irlandczycy
sami pogonią najeźdźców, bez konieczności interwencji z
zagranicy (na którą liczył autor oryginalnej, XVIII-wiecznej
wersji), napisał gaelicki poeta Patrick Pearse, premier z Poczty
Głównej, stracony po powstaniu wielkanocnym.
Jest sporo obyczajówki, jest batalistyka na szczeblu
drużyny, są też dyskusje o poważnych sprawach. Jak to u Loacha,
nie mogło zabraknąć wątków społecznych: daje się do
zrozumienia, że nie może być wolnej Irlandii bez rozwiązania
problemów socjalnych, a jedną z ważniejszych postaci jest
przyjaciel Damiena, kolejarz-związkowiec. Reżyser wraca nie tylko
do swoich ulubionych tematów, ale i pewne sceny budzą określone
skojarzenia. Kilkakrotnie łapałem się na tym, że w Ziemi i
wolności widziałem już coś podobnego. Przykładowo, rozprawa
w republikańskim sądzie kojarzy się z improwizowaną sceną
dyskusji o reformie rolnej. Kiedy indziej bohaterowie rozstrzeliwują
obszarnika za to, że wydał ich kolegów Anglikom. Sir John
przyjmuje śmierć z godnością. Przychodzi tu znów na myśl scena
egzekucji księdza-donosiciela.
I jak to u Loacha, męczą się. Okrucieństwo Anglików i ich niemal
rasistowska nienawiść do Irlandczyków przedstawione są tu bez
osłonek. Scena torturowania Teddy’ego przez “Black and Tans”
idzie w zawody z tak bolesnymi scenami kina jak Bruce Willis
wyciągający sobie ze stopy tłuczone szkło w Szklanej pułapce
albo Jerzy Bińczycki naprawiający nogi Arturu Barcisiu w
Znachorze.
Jeśli chodzi o aktorstwo, to większość obsady
stanowią Irlandczycy, szerzej u nas nieznani. Damiena gra Cillian
Murphy, który nazbierał dzięki tej roli sporo nominacji, Teddy’ego
– Pádraic Delaney. Warto też wymienić Liama Cunninghama w roli
kolejarza i główną rolę żeńską, Sinéad, w którą wcieliła
się Orla Fitzgerald. Jedyna twarz, którą dotąd kojarzyłem, to
sir John, grany przez Rogera Allama (telewizyjny propagandzista Lewis
Prothero w V jak Vendetta).
Podsumowując – film jest dołujący, ale wart
obejrzenia.
PS. Pomyliło mi się i pierwotnie napisałem tytuł Wiatr buszujący w zbożu, a to bardzo istotne, że chodziło o jęczmień: powstańcy z 1798 r. nosili po kieszeniach ziarno jęczmienia jako szybką przekąskę, i tam, gdzie pochowano ich w nieoznaczonych grobach, wyrastały później kępy jęczmienia.
PS. Pomyliło mi się i pierwotnie napisałem tytuł Wiatr buszujący w zbożu, a to bardzo istotne, że chodziło o jęczmień: powstańcy z 1798 r. nosili po kieszeniach ziarno jęczmienia jako szybką przekąskę, i tam, gdzie pochowano ich w nieoznaczonych grobach, wyrastały później kępy jęczmienia.
A tera czas na kontrowersyjny film, w którym spada samolot i wszyscy
umierają.
Ostatnia rodzina (reż. Jan A. Matuszyński, 2016)
Obrodziło ostatnio w Polsce filmami biograficznymi.
Ponieważ od dawna faunem Beksińskich żem jest, po prostu musiałem
wybrać się na poświęcony im bijak. Zdzisława, Zofię i Tomasza
odtwarzają w tym filmie odpowiednio: Andrzej Seweryn, Aleksandra
Konieczna i Dawid Ogrodnik.
Reżyser wcześniej zajmował się filmami
dokumentalnymi i to widać. Większość fabuły wypełnia tzw.
zwyczajne życie. Ponieważ zaś Zdzisław Beksiński uwielbiał je
dokumentować, to część metrażu stanowi materiał nagrany przez
niego in-universe kamerą wydeo (prawdziwe nagrania prawdziwej
rodziny Beksińskich z prawdziwego archiwum artysty wjeżdżają jako
bonus na napisach końcowych). Momentami, przez swe niespieszne
tempo, film nabiera charakteru wręcz kontemplacyjnego, ale nie jest
to jeszcze level Andrzej Rublow (choć też o malarzu).
Ogólnie rzecz biorąc, scenariusz trzyma się ciągu
zdarzeń, które znawcy tematu zdadzą się znajome. Niektóre
wypowiedzi Beksińskiego pamiętam z lektury jego dzienników. W
pierwszej chronologicznie scenie rodzice odwiedzają zaś Nosferatu w
jego nowym, ledwo oddanym do użytku mieszkaniu na Moccarta (sic!),
gdzie czekały go takie atrakcje jak zlewozmywak pod oknem i “podpis
klasy robotniczej” w toalecie: pisał o tym Tomasz w fejletonie na
łamach “Tylko Rocka” w 1999.
Akcja toczy się od późnych lat 70. do połowy lat
zerowych, ekipa włożyła więc dużo pracy w oddanie zmieniających
się realiów: w dziedzinie mody, wystroju wnętrz, sprzętu RTV…
Do takich symptomów należą również zmiany fryzury Zofii.
Ponieważ miejsce akcji większości filmu stanowi mieszkanie
Beksińskich (albo Tomasza), mamy do czynienia z kameralnym
nastrojem i ograniczonymi przestrzeniami. Dużą rolę odgrywa
światłocień. Uderzyło mnie też, że bardzo często centralne
miejsce w kadrze zajmują drzwi, a czasami dla odmiany korytarz. Na
pewno ma to jakąś symbolikę, tym bardziej, że…
SPOILER: wszyscy umierają. Nie jednocześnie, tylko po kolei i stopniowo. I właśnie o tym opowiada
przede wszystkim ten film: o odchodzeniu, które jest długotrwałe,
rozłożone w czasie, lecz nieuniknione. Wiadomo, że Tomasz za
którymś razem w końcu odbierze sobie życie, wiadomo, że Zofia
długo z tętniakiem nie pociągnie, widać, jak mieszkanie na Sonaty
stopniowo się wyludnia. Ale jest to zarazem też, również przede
wszystkim, film o rodzinie: nic dziwnego, że im mniej ludzi w domu,
tym szybciej zaczyna biec akcja, bo już nie ma z czego budować
relacji. Jest to opowieść o tym, że rodzina, ta “podstawowa
komórka”, rzadko kiedy bywa idealna, ale w zasadzie nie ma takiego
obowiązku, a poza tym co to w ogóle znaczy “idealna” i czy na
pewno relacje rodzinne Beksińskich były be, czy może jednak
niekoniecznie.
Największe kontrowersje wśród widzów wzbudził
oczywiście wizerunek Tomka. Wielu ma za złe reżyserowi,
scenarzyście oraz Dawidowi Ogrodnikowi, że choć przeprowadzili
staranny riszersz, to jednak z inteligentnego, kulturalnego i
tajemniczego Nosferatu zrobili pajaca, orangutana i rozdyźdane emo,
nie mające nic wspólnego z prawdziwym Tomaszem. Do
najgłośniejszych krytyków należy, nie szczędząc filmowi
gorzkich słów, Wiesław Weiss, rednacz “Teraz Rocka” (w tamtych
czasach – “Tylko Rocka”), a ostatnio autor biografii Tomasza.
Znał go przez wiele lat, z pewnością wizja, którą sobie wyrobił,
ma pokrycie w tym, co sam widział (i zresztą jego książkę
zamierzam przeczytać), lecz jeśli chodzi o stosunek Weissa do
filmu, to odnoszę wrażenie, że powtarza się scenariusz z S&M,
koncertówką Metalliki z orkiestrą: nie dość, że
zmiażdżył ją w recenzji, to potem jeszcze przez kilka miesięcy
butował przy każdej okazji, kiedy mu przyszła na myśl. Recenzując
album z muzyką z filmu (“Teraz Rock” 1/2017), redaktor uczepił
się nawet tego, że na koncercie Marillion w 1987 roku Fish
zaśpiewał Lavender z dedykacją dla Tomasza i Anki, A WE
FILMIE NIC O TYM NI MA!!!!!1! No, nie pokazano również, jak Tadeusz
Nyczek uczył Nosferatu jeść jajka sadzone (mało tego, sam Nyczek
się nie pojawia, podobnie jak Banach, choć ten ostatni robił za
konsultanta), ani jak Tomasz zagłuszał wiertarkę sąsiada
słuchanym na cały regulator Rammsteinem. No i co z tego? To miał
być film fabularny, nie encyklopedia i nie księga z biblioteczki
Śmierci! Równie dobrze można się czepiać, że w chwili, gdy
Zofia umarła, Zdzisław mierzył sobie ciśnienie, podczas gdy
naprawdę poprawiał ortografię w swym komputerowym pamiętniku.
Wracając jednak do kreacji Tomasza – jest wiedzą powszechnie
znaną, że ludzie przy rodzinie zachowują się nieco inaczej niż
publicznie, albo szerzej – zachowują się różnie w różnych
środowiskach, wliczając nawet różne kręgi znajomych i
przyjaciół. Gdzieś w internetach stanowisko przeciwne do Weissa
prezentowała przyjaciółka Tomasza, Anja Orthodox, która bywała w
mieszkaniu na Sonaty i na podstawie własnych obserwacji twierdzi, że
kreacja Ogrodnika jest dość bliska oryginału. Co do mnie –
przeszkadzał mi, zwłaszcza w pierwszej połowie, jego sposób
podawania tekstu: niektóre kwestie zrozumiałem dopiero na DVD,
oglądając z napisami.
Ale starczy o Tomaszu, bo film mówi także o jego
rodzicach. Co do Andrzeja Seweryna w roli malarza, to trudno
cokolwiek dodać, klasa sama dla siebie w tej charakterystycznej
kombinacji inteligencji, przyziemności i swoistego poczucia humoru,
którą można wyczytać z dzienników, tak odległej od (dla
niektórych) mrocznych płócien. Czarną klaczką obsady okazała
się zaś Aleksandra Konieczna. Zofia w jej interpretacji to zwornik
trzymający w całości całą rodzinę, poświęcający się dla
tych dwóch nieogarów, a przy tym głos serca i głos rozumu
jednocześnie, o czym świadczy pojawiająca się mniej więcej w
połowie filmu długa scena kamerowanej rozmowy “o gławnom”
pomiędzy Zofią a Tomkiem. Do innych ważniejszych postaci należą
Dmochowski (Andrzej Chyra), matka Zdzisława (Zofia Perczyńska) i
matka Zofii (Danuta Nagórna), a reszta to w zasadzie epizody.
Ogrodnik Ogrodnikiem, ale z całą pewnością Tomasz
nie ma powodów do przewracania się w grobie, jeżeli chodzi o
angielskie napisy. Może tylko ze dwa razy tłumaczowi się kontekst
obsunął, poza tym jest bardzo dobrze.
Warto wspomnieć o kwestiach muzycznych. Obaj Beksińscy
byli melomanami, choć każdy słuchał czego innego. W przypadku
Zdzisława była to muzyka poważna, a u Tomasza – wiadomo.
Słyszymy więc Pressure Points Camel, From Her to
Eternity Nicka Cave’a, Nights in White Satin Moody
Blues, coś z Marillionu czy też, brzmiący wyjątkowo
znacząco w kontekście całego filmu, Parents Budgie (do
tekstu co prawda nie dochodzi, ale ja wiem, że on tam jest).
Mimo wszelkich kontrowersji film jest jazdą obowiązkową
dla każdego posiadacza i mrocznie wyuzdanej posiadaczki czarnych
pańczoch.
PS. A skąd ten samolot? W filmie jest
scena, w której Tomasz leci z Warszawy do Rzeszowa i spada w
Białobrzegach. Przeżywa… na razie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz