niedziela, 7 maja 2017

Wiatr i drzwi, czyli tą razą o kinematografii

Żeby nie było cięgiem ino o płytach, z rzadka też o książkach, to uwzględnię parę filmów, które ostatnio widziałem – czy to w kinie, czy na DVD. Nie jestem filmoznawcą, to i nie będę się szczególnie rozpisywał.


Wiatr buszujący w jęczmieniu (The Wind that Shakes the Barley, reż. Ken Loach, 2006)
Ken Loach to brytyjski reżyser o poglądach zdecydowanie lewicowych, które bez skrupułów wyraża w swych dziełach. Kilka lat temu oglądałem film Ziemia i wolność, poświęcony wojnie domowej w Hiszpanii; striggerował mnie on na parę lat, ale mniejsza o to. Jako miłośnik Irlandii, w tym jej XX-wiecznej historii, nie mogłem sobie odpuścić oglądania późniejszej produkcji Loacha, która zdobyła Złotą Palmę w 2007.
O czem to właściwie jest? Akcja toczy się w roku 1920, w okresie wojny o niepodległość. Główni bohaterowie to bracia z irlandzkiej prowincji: Teddy jest komendantem IRA, młodszy Damien wolałby być lekarzem, ale rozwój wypadków zmusza i jego, by chwycił za broń. Ogólnie rzecz biorąc – nie będzie łatwo.
Tytuł pochodzi od słynnej pieśni Roberta Dwyera Joyce’a z początku XIX wieku, wspominającej powstanie Theobalda Wolfe’a Tone’a. Słyszymy ją również w samym filmie, a później, w jednej z najbardziej charakterystycznych scen, wymaszerowujący z gęstej mgły pododdział IRA śpiewa Óró, sé do bheatha ‘bhaile, pieśń patriotyczną, której melodię zapożyczyła popularna szanta Drunken Sailor (u nas – Morskie opowieści). Współczesny tekst Óró, sé do bheatha ‘bhaile, mówiący zasadniczo o tym, że Irlandczycy sami pogonią najeźdźców, bez konieczności interwencji z zagranicy (na którą liczył autor oryginalnej, XVIII-wiecznej wersji), napisał gaelicki poeta Patrick Pearse, premier z Poczty Głównej, stracony po powstaniu wielkanocnym.
Jest sporo obyczajówki, jest batalistyka na szczeblu drużyny, są też dyskusje o poważnych sprawach. Jak to u Loacha, nie mogło zabraknąć wątków społecznych: daje się do zrozumienia, że nie może być wolnej Irlandii bez rozwiązania problemów socjalnych, a jedną z ważniejszych postaci jest przyjaciel Damiena, kolejarz-związkowiec. Reżyser wraca nie tylko do swoich ulubionych tematów, ale i pewne sceny budzą określone skojarzenia. Kilkakrotnie łapałem się na tym, że w Ziemi i wolności widziałem już coś podobnego. Przykładowo, rozprawa w republikańskim sądzie kojarzy się z improwizowaną sceną dyskusji o reformie rolnej. Kiedy indziej bohaterowie rozstrzeliwują obszarnika za to, że wydał ich kolegów Anglikom. Sir John przyjmuje śmierć z godnością. Przychodzi tu znów na myśl scena egzekucji księdza-donosiciela.
I jak to u Loacha, męczą się. Okrucieństwo Anglików i ich niemal rasistowska nienawiść do Irlandczyków przedstawione są tu bez osłonek. Scena torturowania Teddy’ego przez “Black and Tans” idzie w zawody z tak bolesnymi scenami kina jak Bruce Willis wyciągający sobie ze stopy tłuczone szkło w Szklanej pułapce albo Jerzy Bińczycki naprawiający nogi Arturu Barcisiu w Znachorze.
Jeśli chodzi o aktorstwo, to większość obsady stanowią Irlandczycy, szerzej u nas nieznani. Damiena gra Cillian Murphy, który nazbierał dzięki tej roli sporo nominacji, Teddy’ego – Pádraic Delaney. Warto też wymienić Liama Cunninghama w roli kolejarza i główną rolę żeńską, Sinéad, w którą wcieliła się Orla Fitzgerald. Jedyna twarz, którą dotąd kojarzyłem, to sir John, grany przez Rogera Allama (telewizyjny propagandzista Lewis Prothero w V jak Vendetta).
Podsumowując – film jest dołujący, ale wart obejrzenia.

PS. Pomyliło mi się i pierwotnie napisałem tytuł Wiatr buszujący w zbożu, a to bardzo istotne, że chodziło o jęczmień: powstańcy z 1798 r. nosili po kieszeniach ziarno jęczmienia jako szybką przekąskę, i tam, gdzie pochowano ich w nieoznaczonych grobach, wyrastały później kępy jęczmienia.


A tera czas na kontrowersyjny film, w którym spada samolot i wszyscy umierają.

Ostatnia rodzina (reż. Jan A. Matuszyński, 2016)

Obrodziło ostatnio w Polsce filmami biograficznymi. Ponieważ od dawna faunem Beksińskich żem jest, po prostu musiałem wybrać się na poświęcony im bijak. Zdzisława, Zofię i Tomasza odtwarzają w tym filmie odpowiednio: Andrzej Seweryn, Aleksandra Konieczna i Dawid Ogrodnik.
Reżyser wcześniej zajmował się filmami dokumentalnymi i to widać. Większość fabuły wypełnia tzw. zwyczajne życie. Ponieważ zaś Zdzisław Beksiński uwielbiał je dokumentować, to część metrażu stanowi materiał nagrany przez niego in-universe kamerą wydeo (prawdziwe nagrania prawdziwej rodziny Beksińskich z prawdziwego archiwum artysty wjeżdżają jako bonus na napisach końcowych). Momentami, przez swe niespieszne tempo, film nabiera charakteru wręcz kontemplacyjnego, ale nie jest to jeszcze level Andrzej Rublow (choć też o malarzu).
Ogólnie rzecz biorąc, scenariusz trzyma się ciągu zdarzeń, które znawcy tematu zdadzą się znajome. Niektóre wypowiedzi Beksińskiego pamiętam z lektury jego dzienników. W pierwszej chronologicznie scenie rodzice odwiedzają zaś Nosferatu w jego nowym, ledwo oddanym do użytku mieszkaniu na Moccarta (sic!), gdzie czekały go takie atrakcje jak zlewozmywak pod oknem i “podpis klasy robotniczej” w toalecie: pisał o tym Tomasz w fejletonie na łamach “Tylko Rocka” w 1999.
Akcja toczy się od późnych lat 70. do połowy lat zerowych, ekipa włożyła więc dużo pracy w oddanie zmieniających się realiów: w dziedzinie mody, wystroju wnętrz, sprzętu RTV… Do takich symptomów należą również zmiany fryzury Zofii. Ponieważ miejsce akcji większości filmu stanowi mieszkanie Beksińskich (albo Tomasza), mamy do czynienia z kameralnym nastrojem i ograniczonymi przestrzeniami. Dużą rolę odgrywa światłocień. Uderzyło mnie też, że bardzo często centralne miejsce w kadrze zajmują drzwi, a czasami dla odmiany korytarz. Na pewno ma to jakąś symbolikę, tym bardziej, że…
SPOILER: wszyscy umierają. Nie jednocześnie, tylko po kolei i stopniowo. I właśnie o tym opowiada przede wszystkim ten film: o odchodzeniu, które jest długotrwałe, rozłożone w czasie, lecz nieuniknione. Wiadomo, że Tomasz za którymś razem w końcu odbierze sobie życie, wiadomo, że Zofia długo z tętniakiem nie pociągnie, widać, jak mieszkanie na Sonaty stopniowo się wyludnia. Ale jest to zarazem też, również przede wszystkim, film o rodzinie: nic dziwnego, że im mniej ludzi w domu, tym szybciej zaczyna biec akcja, bo już nie ma z czego budować relacji. Jest to opowieść o tym, że rodzina, ta “podstawowa komórka”, rzadko kiedy bywa idealna, ale w zasadzie nie ma takiego obowiązku, a poza tym co to w ogóle znaczy “idealna” i czy na pewno relacje rodzinne Beksińskich były be, czy może jednak niekoniecznie.
Największe kontrowersje wśród widzów wzbudził oczywiście wizerunek Tomka. Wielu ma za złe reżyserowi, scenarzyście oraz Dawidowi Ogrodnikowi, że choć przeprowadzili staranny riszersz, to jednak z inteligentnego, kulturalnego i tajemniczego Nosferatu zrobili pajaca, orangutana i rozdyźdane emo, nie mające nic wspólnego z prawdziwym Tomaszem. Do najgłośniejszych krytyków należy, nie szczędząc filmowi gorzkich słów, Wiesław Weiss, rednacz “Teraz Rocka” (w tamtych czasach – “Tylko Rocka”), a ostatnio autor biografii Tomasza. Znał go przez wiele lat, z pewnością wizja, którą sobie wyrobił, ma pokrycie w tym, co sam widział (i zresztą jego książkę zamierzam przeczytać), lecz jeśli chodzi o stosunek Weissa do filmu, to odnoszę wrażenie, że powtarza się scenariusz z S&M, koncertówką Metalliki z orkiestrą: nie dość, że zmiażdżył ją w recenzji, to potem jeszcze przez kilka miesięcy butował przy każdej okazji, kiedy mu przyszła na myśl. Recenzując album z muzyką z filmu (“Teraz Rock” 1/2017), redaktor uczepił się nawet tego, że na koncercie Marillion w 1987 roku Fish zaśpiewał Lavender z dedykacją dla Tomasza i Anki, A WE FILMIE NIC O TYM NI MA!!!!!1! No, nie pokazano również, jak Tadeusz Nyczek uczył Nosferatu jeść jajka sadzone (mało tego, sam Nyczek się nie pojawia, podobnie jak Banach, choć ten ostatni robił za konsultanta), ani jak Tomasz zagłuszał wiertarkę sąsiada słuchanym na cały regulator Rammsteinem. No i co z tego? To miał być film fabularny, nie encyklopedia i nie księga z biblioteczki Śmierci! Równie dobrze można się czepiać, że w chwili, gdy Zofia umarła, Zdzisław mierzył sobie ciśnienie, podczas gdy naprawdę poprawiał ortografię w swym komputerowym pamiętniku. Wracając jednak do kreacji Tomasza – jest wiedzą powszechnie znaną, że ludzie przy rodzinie zachowują się nieco inaczej niż publicznie, albo szerzej – zachowują się różnie w różnych środowiskach, wliczając nawet różne kręgi znajomych i przyjaciół. Gdzieś w internetach stanowisko przeciwne do Weissa prezentowała przyjaciółka Tomasza, Anja Orthodox, która bywała w mieszkaniu na Sonaty i na podstawie własnych obserwacji twierdzi, że kreacja Ogrodnika jest dość bliska oryginału. Co do mnie – przeszkadzał mi, zwłaszcza w pierwszej połowie, jego sposób podawania tekstu: niektóre kwestie zrozumiałem dopiero na DVD, oglądając z napisami.
Ale starczy o Tomaszu, bo film mówi także o jego rodzicach. Co do Andrzeja Seweryna w roli malarza, to trudno cokolwiek dodać, klasa sama dla siebie w tej charakterystycznej kombinacji inteligencji, przyziemności i swoistego poczucia humoru, którą można wyczytać z dzienników, tak odległej od (dla niektórych) mrocznych płócien. Czarną klaczką obsady okazała się zaś Aleksandra Konieczna. Zofia w jej interpretacji to zwornik trzymający w całości całą rodzinę, poświęcający się dla tych dwóch nieogarów, a przy tym głos serca i głos rozumu jednocześnie, o czym świadczy pojawiająca się mniej więcej w połowie filmu długa scena kamerowanej rozmowy “o gławnom” pomiędzy Zofią a Tomkiem. Do innych ważniejszych postaci należą Dmochowski (Andrzej Chyra), matka Zdzisława (Zofia Perczyńska) i matka Zofii (Danuta Nagórna), a reszta to w zasadzie epizody.
Ogrodnik Ogrodnikiem, ale z całą pewnością Tomasz nie ma powodów do przewracania się w grobie, jeżeli chodzi o angielskie napisy. Może tylko ze dwa razy tłumaczowi się kontekst obsunął, poza tym jest bardzo dobrze.
Warto wspomnieć o kwestiach muzycznych. Obaj Beksińscy byli melomanami, choć każdy słuchał czego innego. W przypadku Zdzisława była to muzyka poważna, a u Tomasza – wiadomo. Słyszymy więc Pressure Points Camel, From Her to Eternity Nicka Cave’a, Nights in White Satin Moody Blues, coś z Marillionu czy też, brzmiący wyjątkowo znacząco w kontekście całego filmu, Parents Budgie (do tekstu co prawda nie dochodzi, ale ja wiem, że on tam jest).
Mimo wszelkich kontrowersji film jest jazdą obowiązkową dla każdego posiadacza i mrocznie wyuzdanej posiadaczki czarnych pańczoch.


PS. A skąd ten samolot? W filmie jest scena, w której Tomasz leci z Warszawy do Rzeszowa i spada w Białobrzegach. Przeżywa… na razie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz