W roku 2018 czytanie coś wolno mi idzie, ale mimo to do przodu. No to czas na pierwszy odcinek: kontynuuję cykl kryminałów, który zacząłem pod koniec roku poprzedniego.
1. Robert van Gulik, Sędzia Di i
nawiedzony klasztor, przełożyła Ewa
Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006
Ta powieść o sędzi Di ukazała się jako siódma, ale
chronologicznie jest czwarta. Na polskim rynku została za to
najwyraźniej wydana jako pierwsza, dlatego poprzedza ją przedmowa
przybliżająca czytelnikowi zarówno postać Roberta van Gulika, jak
i konwencję, w której tworzył. Okazuje się, że przypadek
holenderskiego sinologa przypomina nieco Tolkiena – literaturą
piękną zajął się niejako przy okazji, mając już za sobą wiele
lat kariery naukowej, w ciągu której poznał sporo języków (także
japoński – anonimowa XVIII-wieczna powieść o sędzi Di, od
której zaczęło się jego zainteresowanie chińskimi kryminałami,
wpadła mu w ręce, gdy pracował w poselstwie holenderskim w Tokio).
Orientalistą był van Gulik z zawodu i zamiłowania, rozwijając swe
pasje nawet w czasie II wojny światowej, gdy pracował jako
dyplomata w Chongqingu, tymczasowej stolicy Czang Kaj-szeka.
Co się tyczy samej powieści – ponownie zastajemy sędziego Di w
podróży, kiedy to zmuszony jest schronić się przed burzą w
tytułowym taoistycznym klasztorze w okręgu Han-yuan. Tym razem
spośród czwórki asystentów towarzyszy mu jedynie Tao Gan. Jest to
zarazem pierwsza chronologicznie powieść, w której pojawiają się
osobiście trzy żony sędziego, do tej pory tylko wspominane. Co
prawda nie poznajemy ich imion – występują jako „pierwsza
żona”, „druga żona” i „trzecia żona”. Sądząc po
omawianej tu już kiedyś powieści Ting Ling Słońce nad rzeką Sanghan, może to być element konwencji właściwej dla
literatury chińskiej (choć tam wieśniacy mieli tylko po jednej
żonie, a zatem niektóre postacie żeńskie funkcjonowały
w narracji jako „żona X”). Małżonki nie odgrywają
zresztą większej roli w fabule, pomijając mały drobiazg, dzięki
któremu sędzia uchodzi potem z życiem.
Ale na czym polega tu zagadka kryminalna? Wkrótce po przybyciu do
klasztoru sędzia dostrzega przelotnie przez okno mężczyznę
znęcającego się nad jednoręką kobietą. Potem staje się widzem
misterium religijnego, w którym jeden z aktorów dość dziwnie się
zachowuje. Do tego sam klasztor ma nie najlepszą sławę: w ciągu
ostatniego roku zginęły tam w tajemniczych okolicznościach trzy
dziewczyny pobierające nauki taoistyczne.
Trzeba przyznać, że największą wadą powieści jest jej
konstrukcja. Brakuje wyrazistego zawiązania akcji, czyli, mówiąc
po prostu, trupa na wczesnym etapie. Pierwsza połowa książki to
budowanie nastroju i tła, dopiero w drugiej akcja się rozkręca i
zaczyna trzymać w napięciu.
Ale pomijając zagadkę kryminalną,
warstwa obyczajowa robi swoje. Tym razem pobyt w klasztorze stał się
pretekstem do ukazania kwestii religijnych w dawnych Chinach. Sędzia
Di, jako wyznawca konfucjanizmu, ma sceptyczny stosunek do taoizmu i
buddyzmu, uważając je za zabobony i generalnie zawracanie głowy,
lecz wobec przełożonych klasztoru zachowuje przewidziane obyczajem
normy savoir-vivre. Co się zaś tyczy mnichów taoistycznych, to
podobnie jak w poprzednich tomach buddyjscy, są oni z reguły bardzo
dalecy od świętości. Przy okazji książka skłoniła mnie do
reszerszu w temacie: dowiedziałem się, że w taoizmie monastycyzm
jest zjawiskiem charakterystycznym dla Chin północnych.
Tłumaczenie wyszło na ogół udane, pomijając potworną formę
„sędzim”, która z miejscownika rozlała się już na narzędnik
– wynikałoby z tego, że mianownik powinien brzmieć “sędzi”!
Mam zresztą wrażenie, że skoro była to pierwsza wydana u nas
powieść cyklu, to Ewa Westwalewicz-Mogilska jeszcze nie była
całkiem wyrobiona, stąd i Di Jen-djieh, i „na Boga”/„Bóg wie
gdzie”. Wszyscy ogrzewają pomieszczenia koksownikami albo parzą
na nich herbatę, a włócznia ma czubek, szpikulec, szpic albo
koniec, ale nie grot.
Co ciekawe, Nawiedzony klasztor doczekał się w 1974 r.
ekranizacji, w której co prawda większość obsady stanowią
aktorzy azjatyccy, lecz samego sędziego Di zagrał Khigh Dhiegh,
amerykański aktor pochodzenia sudańskiego, za to przynajmniej
wyznawca taoizmu.
Cytat: „Ryby, mój drogi panie, zatykają organizm.
Krążenie krwi staje się powolne, co ma wpływ na nerwy. Oto, co
sprawia, że widzi pan i słyszy nieistniejące rzeczy!” – oto
„tradycyjna medycyna chińska”.
2. Robert van Gulik, Sędzia Di i wielki
dzwon, przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska,
Warszawa 2006
W powieści kolejnej, a napisanej już jako druga, spotykamy
sędziego Di pierwszego dnia po objęciu jeszcze kolejnego
stanowiska. Trafia mianowicie do Poo-yang, miasta (znów fikcyjnego)
w Jiangxi nad Wielkim Kanałem. Jego poprzednik pozostawił
nierozwiązaną tylko jedną sprawę: gwałtu i morderstwa na córce
rzeźnika. Najoczywistszym podejrzanym wydaje się jej kochanek,
student literatury, ale nie przyznał się do winy, a poprzedni
sędzia został odwołany, zanim zdołał go do tego zmusić.
Jakkolwiek Di Renjie jest oburzony i zniesmaczony faktem uwiedzenia
przez przyszłego inteligenta dziewczyny z niższego stanu
społecznego, dostrzega jednak, że dowody morderstwa są w
najlepszym razie poszlakowe, więc stawia tezę, że to nie student
Wang jest sprawcą. Tymczasem Tao Gan, rozejrzawszy się w mieście,
nabiera wątpliwości co do uczciwości miejscowych mnichów, którzy
pod hasłem cudownego leczenia bezpłodności przekształcili
klasztor w maszynkę do ściągania kapusty. Do tego pojawia się
starsza pani z Kantonu z opowieścią o ogromnej niesprawiedliwości,
jaką jej wyrządzono, zaś mieszkańcy Poo-yang, nie wyłączając
konstabli, są dość sceptycznie nastawieni do nowego sędziego.
Jak do tej pory ten tom podobał mi
się najmniej z całego cyklu, między innymi ze względu na
stosunkowo mniejszą charakterystyczność spraw, nad którymi
pracuje sędzia i jego towarzysze, ale też z niejasnego poczucia, że
główny bohater czasami zachowuje się out of character. Jak
tu się nie zdziwić, kiedy najwyraźniej sędzia Di najpierw
przyjmuje łapówkę, a potem, bez porozumienia z pierwszą żoną,
sprowadza do domu dwie nowe konkubiny? SPOILER: to wszystko zmyłka
dla uśpienia czujności złoczyńców. Poza tym zwraca uwagę, że
nie zawsze zagadką jest odkrycie mordercy – czasami już dość
wcześnie staje się oczywiste, kto zabił, trzeba teraz tylko jakoś
to udowodnić.
Poza tym pojawiają się stałe
fragmenty gry. Jak zwykle nie zawodzą wątki z zabijaką Ma Joongiem
wtapiającym się w półświatek przestępczy, choć z drugiej
strony tym razem Chiao Tai wydaje się nie w pełni wykorzystany. Nie
obyło się bez dawki konfucjańskiego antyklerykalizmu: mnisi, tym
razem buddyjscy, przedstawieni są tradycyjnie jako łobuzy, z
którymi w dodatku trzeba ostrożnie, bo mają znajomości w stolicy.
Autor wyjaśnia nam również zjawisko, z którym mieliśmy do
czynienia w poprzednich tomach: żebracy i różni drobni przestępcy
chętnie nosili stroje i atrybuty żebrzących mnichów, bo dawały
im odpowiednie alibi do łazęgowania. Przy okazji warto wspomnieć, że Guanyin, bogini miłosierdzia, którą czczono w wyżej wymienionej świątyni, jest to zasadniczo gender-flipnięta wersja Awalokiteśwary.
Wyjaśnienia autorskie na końcu książki nieco mnie rozczarowały:
okazuje się bowiem, że stroje i meble, które widać na
ilustracjach, zostały świadomie przedstawione przez van Gulika w
sposób anachroniczny, podobnie jak to się działo w oryginalnych
kryminałach z epoki Ming – ich autorzy nie mieli przecież wiedzy
w dziedzinie historii ubioru (por. europejskie obrazy, na których
postacie w scenach biblijnych noszą ubrania współczesne
malarzowi). Można też się dopatrywać anachronizmu w fakcie, że w
opuszczonej świątyni taoistycznej znajdują się rzeźby Ośmiu
Nieśmiertelnych – których kult pojawił się chyba dopiero
później, a niektórzy z nich w czasach sędziego Di jeszcze się
nawet nie urodzili. Przy czym w kontekście tych anachronizmów na
właściwym miejscu zdaje się prolog z pewną dawką fantastyki –
wiele wieków po opisywanych zdarzeniach, w epoce Ming, kolekcjoner
zdobywa przedmiot należący ongiś do sędziego Di i dotknąwszy go,
przeżywa zdarzenia z przeszłości.
Tłumaczenie jest na poziomie, do
którego tłumaczka nas już przyzwyczaiła, choć gdzieś tam się
pojawiają „duchy zza światów”, a wśród narzędzi, jakie
trzymają w ręku konstable podczas sesji trybunału, wymieniane są
„wkręty”. Na pewno?
3. Robert van Gulik, Sędzia Di i
czerwony pawilon, przełożyła Ewa
Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008
No i jedziemy dalej. W kolejnym tomie, napisanym jako szósty,
mamy sytuację podobną jak w Nawiedzonym klasztorze: sędzia
Di wraca do domu ze stolicy (dokąd pojechał składać wyjaśnienia
w jednej ze spraw, o których mówił Wielki dzwon) i ze
względu na duże opóźnienie postanawia spędzić noc gdzieś po
drodze. Tytułowy pawilon to luksusowy apartament w jednym z zajazdów
miejscowości wypoczynkowej zwanej Rajską Wyspą – ostatni, który
w momencie przyjazdu sędziego był jeszcze wolny. Przy okazji
Di natrafia w mieście na swego kolegę z sąsiedniego okręgu,
sędziego Lo – bon vivanta, który wystąpił w poprzedniej
powieści. Ten stwierdza, że jest bardzo zarobiony, więc prosi
„starszego brata”, żeby go wyręczył w prostym śledztwie
w sprawie samobójstwa, po czym kurzgalopkiem wraca do domu,
pozostawiając sędziego Di z całym bałaganem. Rychło przekonuje
się, że chodzi o młodego naukowca, który odebrał sobie życie za
sprawą lokalnej femme fatale, i to w dodatku w tym samym
apartamencie, w którym teraz zakwaterowano sędziego. Co gorsza, ta
właśnie femme fatale już po paru godzinach zostaje zamordowana,
też w tym samym pawilonie, a wkrótce sędzia dowiaduje się się,
że trzydzieści lat wcześniej też tam popełniono morderstwo.
Tym razem akcja skupia się wokół środowiska kobiet pracujących
„w rozrywce” oraz lokalnych układów. Sędziemu towarzyszy tylko
Ma Joong, który jak zwykle stara się zakręcić z kimś romans i
nawiązuje przyjaźń z dwoma miejscowymi gliniarzami o wysokiej
sprawności w sztukach walki. Książka podobała mi się nieco mniej
od poprzednich, może ze względu na zmęczenie tematem (potrzebuję
płodozmianu) oraz nawał roboty, przez który czytałem ją bardzo
długo na raty, ale generalnie wszystkie stałe fragmenty gry zostały
zachowane: jest trochę dramatyzmu, trochę humoru i parę plot
twistów, z których jednego dość wcześnie się domyśliłem.
Sposób przedstawienia kobiet i przestępstw wobec nich w cyklu van
Gulika właściwie zasługiwałby na osobną notkę. W tym przypadku
można z pewnym niesmakiem kręcić głową nad tym, że bohaterowie
znów zachwycają się urodą napotkanych dziewczyn, oglądając ich
zwłoki albo przynajmniej udzielając im pierwszej pomocy; z drugiej
strony dowiadujemy się, że w przypadku próby gwałtu zabicie
napastnika jak najbardziej wchodziło w dawnych Chinach w zakres
obrony koniecznej. Natomiast jeśli idzie o tłumaczenie, to można
się zdziwić, że niektórzy piją wino ze słojów, zamiast z
dzbanów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz