poniedziałek, 12 lutego 2018

Trochę statystyki i potrójny sędzia (z frontu czytelniczego, cz. 5)




Ambitnie zaplanowałem, że w roku 2017 przeczytam 15 książek. Udało się tylko 12, czyli wykonałem 80% planu. Przynajmniej udało mi się zmieścić w formule jednej książki miesięcznie. Sytuacja nie wygląda jednakże tak znowu źle, jeśli dodać 6, które czytałem przy okazji tłumaczenia – co prawda pięć z nich było cienkich (objętościowo), ale za to szósta to cegła.       
·       Tym razem listę lektur zdominowały powieści, kierych było 6, czyli równo połowa. Poza nimi literaturę piękną reprezentowała gruba antologia poezji. Na resztę złożyły się 2 opracowania historyczne (w tym jedno z serii Historyczne bitwy), 1 biografia (czyli poniekąd też opracowanie historyczne), 1 publikacja bronioznawcza (niekoniecznie bardzo historyczna), 1 przewodnik po serialu telewizyjnym.
·       Nastąpił wyraźny powrót do tematyki chińskiej, której dotyczyło 5 książek (42%), podczas gdy 4 (33%), nie licząc części antologii poezji, osadzone były w USA.
·       Wśród powieści znalazły się 4 kryminały, 1 horror i 1 antyutopia.
·       Wszystkie książki przeczytałem w języku polskim, ale tylko dla trzech z nich (25%) był to język oryginalny. Reszta to przekłady: z języka angielskiego (8, czyli 66%) oraz francuskiego (1, czyli 8,3%).
·       Co do autorów anglojęzycznych, to w przypadku jednej pozycji mieliśmy 1 polskiego redaktora i 125 poetów z Anglii, Szkocji, Irlandii i USA. Prócz tego pojawiło się 3 Amerykanów (w tym 1 Chińczyk), 1 Kanadyjka i 1 Holender.
·       Za autora roku należy uznać tegoż Holendra, Roberta van Gulika, odpowiedzialnego za aż 3 książki (25%) przeczytane przeze mnie w tym roku.
·       Najlepszy był Tomek Beksiński. Portret prawdziwy Wiesława Weissa, zaś największa kicha to Imperium chińskie Pierre’a Picquarta.



10. Robert van Gulik, Sędzia Di i złote morderstwa,
przełożyła Maryna Ochab, Warszawa 2006
           
            Sędzia pokoju Di Renjie to postać autentyczna z VII wieku (między innymi z czasów panowania cesarzowej Wu Zetian), ale szczególną sławę zyskał jako bohater późniejszych powieści kryminalnych zwanych gong'an. Jedną z nich, osiemnastowieczną Di gong an (Sprawy sędziego Di), przełożył na angielski w 1949 r. holenderski orientalista i dyplomata Robert van Gulik. Praca ta zainspirzyła go na tyle, że zaczął pisać własne kryminały z tym samym bohaterem, w formie bardziej przystępnej dla zachodniego czytelnika. Opublikował tego kilkanaście tomów, które w 2006 r., na swoje sześćdziesięciolecie, Państwowy Instytut Wydawniczy (PIW) wydał po polsku.
            Będąc na Mazurach, chciałem sobie poczytać przygody sędziego Di w interpretacji holenderskiego autora, ale nie wiedziałem, od którego tomu zacząć. Kolejność wydawania w Polsce nie pokrywała się z oryginalną, a długość pobytu kazała mi wybrać coś cieńszego, nie pozwalając złapać najpierw za pierwszy spośród chińskich kryminałów van Gulika – Sędziego Di w labiryncie. Ostatecznie zdecydowałem się na Złote morderstwa, bo choć napisane zostały jako trzecie (w 1959 r.), to jednak przedstawiają sam początek kariery sędziego, w roku 663.
            Ugruntowują się tu znane z innych powieści elementy świata przedstawionego. Sędzia Di wyjeżdża ze stolicy (czyli z Chang’an, dziś Xi’an – pamiętajmy, że nie było jeszcze Pekinu), otrzymawszy swą pierwszą nominację na stanowisko naczelnika okręgu na głuchej prowincji, w szantuńskim mieście portowym Peng-lai ze sporą mniejszością koreańską. Towarzyszy mu wierny sługa Hoong, który po dotarciu na miejsce zostanie sierżantem trybunału. W podróży obaj napotykają dwóch janosików”, Ma Joonga i Chiao Taia, którzy jednak, oczarowani tyleż talentem szermierczym sędziego, co jego urokiem osobistym, postanawiają podjąć legalną pracę jako jego asystenci.
            W samym Peng-lai praca czeka już od samego przybycia: Di dobrowolnie zgłosił się na to właśnie stanowisko, gdyż jego poprzednik, sędzia Wang, został otruty. Ale to nie będzie jedyna zagadka do rozwiązania. U van Gulika, podobnie jak w klasycznych kryminałach chińskich, w każdym tomie śledczy pracuje nad trzema sprawami równolegle. Musi więc przy okazji zająć się zagadką zaginięcia młodej żony bogatego armatora, jak też tajemniczym zniknięciem jednego z pracowników trybunału. Na domiar złego w okolicy chodzą słuchy o tygrysie-ludojadzie, a może nawet tygrysołaku.
            Wiele lat przed zapoznaniem się z cyklem van Gulika czytałem parę recenzji, które stwierdzały, że kryminały te cokolwiek trącą myszką, mogą się wydawać wręcz archaiczne. Byłem więc na to przygotowan – i może dlatego nie przeżyłem rozczarowania. Fakt, język jest dość prosty, ale jak na moje potrzeby wystarczająco żywy, a konserwatyzm w konfucjańskich Chinach można uznać za element settingu. Przy okazji wspomnieć można o tłumaczeniu, które jest całkiem dobre, jeśli pominąć formę miejscownika sędzim”. Lekko mnie też rozstrajał fakt, że imiona wszystkich postaci podane są w transkrypcji anglosaskiej (ale to chyba nie jest Wade-Giles), poza samym głównym bohaterem, którego imię pisane jest w pinyinie.
Również postacie nakreślone zostały oszczędnie, za pomocą kilku głównych cech. Sam sędzia Di to konfucjański uczony i zawodowy urzędnik – obowiązkowy, momentami dość oschły i no-nonsense, ale potrafi docenić dobrą sztukę. Ma przy tym wiele ludzkich cech, czasami się myli, więc unika marysuizmu i suma sumarów budzi sympatię. Przyboczni, rubaszny siłacz Ma Joong i bardziej wyrafinowany były oficer Chiao Tai, często robią za element komiczny, zwłaszcza pierwszy z nich. Najbardziej blado wypada sierżant Hoong, o którym można powiedzieć przede wszystkim to, że lubi teatr. Postacie drugoplanowe – męskie i żeńskie – również są wystarczająco charakterystyczne.
Co do akcji – intryga kryminalna przeplata się z wątkami obyczajowymi przybliżającymi zachodniemu czytelnikowi chińskie życie codzienne, a pojawia się w niej wystarczająco dużo zmyłek, żeby czytelnik dał się zaskoczyć. Za kontrowersyjne należy uznać niektóre zabiegi autora, w zamierzeniu mające uczynić przygody sędziego Di bardziej przystępnymi dla czytelników z Zachodu. O ile obce Chińczykom wzruszanie ramionami można jeszcze darować, to wprowadzanie elementów chrześcijańskich do buddyzmu (np. woda święcona, mnich mówiący Amen”) jest… dziwne. Z drugiej strony, w oryginalnych opowieściach o Di Renjie pojawiały się elementy nadprzyrodzone, np. duch ofiary, zdradzający śledczemu tożsamość mordercy. Van Gulik trzyma się realizmu, ale w Złotych morderstwach duch i tak się pojawia.
Powieść, jak w całym cyklu, opatrzona jest posłowiem, w którym autor pokrótce omawia realia chińskie epoki Tang oraz inspiracje dla danego tomu, wymieniając nawet konkretną literaturę. Podkreśla na przykład, że nie całkiem anachroniczne są poglądy sędziego na sytuację kobiet w społeczeństwie – chiński patriarchalizm od zawsze miał przeciwników w środowisku uczonych, choć nigdy nie należeli oni do mainstreamu. Tekst wzbogacają ilustracje samego van Gulika, nawiązujące konwencją do sztuki chińskiej z epoki wprawdzie nieco późniejszej. Można dzięki nim uporządkować sobie nieco w głowie kwestie umeblowania pomieszczeń, w których toczy się akcja, a zwłaszcza ubrań i fryzur bohaterów. W tej dziedzinie uwagę zwraca obecność różnorodnych nakryć głowy, stanowiących znaki rozpoznawcze różnych grup zawodowych – czepiec sędziego różnił się, dajmy na to, od czepca doktora filozofii. Poza tym rzuca się w oczy, że bohaterowie wszystko noszą nie w kieszeniach, a w rękawach, rzadziej za pazuchą.

Cytat: Ale przysięgam na pamięć mego ojca, że nigdy nie zabiłem człowieka bez powodu, a pieniądze zabierałem tylko tym, którzy ich mieli za dużo!” – autoprezentacja Ma Joonga.


11. Robert van Gulik, Sędzia Di i parawan z laki,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Kolejna powieść o sędzi Di powstała w 1962 r. jako ósma z kolei, ale akcja rozgrywa się w rok po Złotych morderstwach, zatem według tej chronologii jest druga.
            Tym razem Di Renjie, w dalszym ciągu na stanowisku w Peng-lai, przyjeżdża na urlop do okręgu Wei-ping i zatrzymuje się incognito u swojego kolegi po fachu. Szybko się okazuje (a czytelnik widzi to jeszcze szybciej niż główny bohater), że sędzia Teng jest jakiś dziwny i nie w sosie, a jego pracownicy też nie do końca ogarniają. Zanim jeszcze sędzia Di z Chiao Taiem odkryją tragiczną przyczynę tak dziwnego zachowania Tenga, dojdą ich słuchy o pewnym nie całkiem jasnym samobójstwie, a w dodatku dwoma przybyszami spoza miasta zainteresuje się lokalny półświatek, będąc w mylnym błędzie co do ich profesji.
            Styl van Gulika wciąż pozostaje prosty, lecz zrozumiały i barwny. Pewną wadę książki stanowi brak Ma Joonga – sędzia Di wziął ze sobą w podróż tylko Chiao Taia. Pod względem łotrzykostwa jednak sytuację rekompensuje fakt, że tym razem Di i jego asystent działają incognito w obcym mieście, wykorzystując dla celów śledztwa znajomości zawarte wśród miejscowych przestępców. Potrójna zagadka kryminalna zawiera wystarczająco dużo twistów, żeby zaskoczyć czytelnika, ale nawet jeśli ktoś szybko domyśli się, kto zabił, to pozostaje jeszcze warstwa realioznawcza. Autor plastycznie przedstawia podłe speluny i luksusowe lupanary, po których tym razem przychodzi się poruszać sędziemu i Chiao Taiowi. W dalszym ciągu herbata i wino leją się litrami, a rękawy bohaterów są tak przepastne, że można by w nich schować drabinę.
Tłumaczka, inaczej niż Maryna Ochab, podaje imię sędziego w tej samej transkrypcji co resztę nazw chińskich w tej książce, a więc nie Di Renjie, a Di Jen-djieh, co mie sie nie podobuje, bo taka pisownia jest już zupełnie obca przyzwyczajeniom czytelnika polskojęzycznego. Co prawda w ciągu powieści imię sędziego pada tylko raz, więc trudniej było mi się przyzwyczaić do tego, że funkcjonariusze sądu nazywani są tutaj konstablami”, a w tamtej powieści pachołkami” – wolałem tę drugą wersję. Inny problem polega na tym, że niektóre postacie używają form w rodzaju na Boga!” – nie sądzę, aby był to jeszcze jeden z autorskich zabiegów mających uczynić realia bardziej znośnymi dla zachodniego czytelnika, raczej tłumaczka nawaliła, bo w Złotych morderstwach bohaterowie w takich wypadkach wzywali Nieba”, co i dla Chin wypada naturalnie, i dla Europejczyka nie brzmi obco. Poza tym bęcki należą się komuś z promocji za blurp na tylnej stronie okładki, stwierdzający, że powieść jest równie enigmatyczna i intrygująca jak sam Orient”. No kurcze, van Gulik właśnie po to pisał te powieści, żeby Orient był dla zachodniego człowieka mniej enigmatyczny!


12. Robert van Gulik, Sędzia Di i tajemnica jeziora,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Tym razem mamy do czynienia z powieścią napisaną jako czwarta, w 1960 r., ale trzecią chronologicznie, bo jej akcja rozgrywa się w roku 666.
W Chinach epoki Tang, dla utrudnienia korupcji, protekcji i tworzenia się lokalnych układów, co kilka lat przenoszono urzędników do innego okręgu. W Tajemnicy jeziora sędzia Di razem z sierżantem Hoongiem, Ma Joongiem i Chiao Taiem trafia ze znanego nam ze Złotych morderstw Peng-lai na nowe stanowisko, do okręgu Han-yuan. Jest to fikcyjne miasto w prowincji Shaanxi, około 80 km od stolicy – nie należy go mylić ze współczesnym miastem o tej samej nazwie w Syczuanie.
Han-yuan, w dużym stopniu odcięte od świata wysokimi górami, leży na brzegu tytułowego jeziora. Na cześć sędziego pokoju miejscowy establishment wydaje uroczystą ucztę na ukwieconej łodzi” – dżonce zaadaptowanej na dom schadzek. W czasie biesiady na środku jeziora jedna z kurtyzan ostrzega sędziego przed spiskiem, ale zanim Di zdąży na osobności zapytać ją o szczegóły, znajduje ją utopioną. Zapowiada to klasyczny whodunit” à la Agatha Christie, z małą grupą podejrzanych w zamkniętym środowisku, ale wkrótce potem, ze względu na pogodę, statek wraca jednak na ląd, a sędzia do trybunału. W każdym razie grupa podejrzanych pozostaje nieliczna. Zanim jednak sędzia zdoła ustalić podstawowe fakty, jeden z podejrzanych składa doniesienie, że jego córkę zamordowano w noc poślubną, lecz winnym na pewno nie jest pan młody, mimo że zniknął bez śladu.
W omawianym tomie dowiadujemy się, że sędzia Di pochodzi z Taiyuan w prowincji Shanxi (nie mylić z Shaanxi, choć te dwie sąsiadują ze sobą), natomiast Ma Joong – z nadmorskiego Jiangsu. Istotną rolę odgrywa też tradycyjna gra planszowa wei-qi, na Zachodzie powszechnie znana pod japońską nazwą go. A co najważniejsze, na scenę wchodzi czwarty przyboczny sędziego, Tao Gan – uratowany przez niego przed linczem drobny oszust, którego spryt oraz know-how w dziedzinie metod i zwyczajów środowisk przestępczych okazują się dla sędziego bardzo przydatne.
            Ogólnie autor trzyma poziom, więc nie ma co się powtarzać na temat jakości; jedyny zarzut miałbym do pierwszej połowy pierwszego rozdziału – majaczeń niezbyt zdrowego urzędnika, które nie bardzo wiadomo, jaki mają związek z resztą akcji. Podobnie jak w poprzednich tomach, powieść wzbogacają ryciny oraz posłowie wyjaśniające pewne sprawy. Tłumaczka natomiast zdradza wyraźny postęp, poprawiając niedociągnięcia, o których pisałem wyżej: m.in. zamiast odwołań do Boga w potocznych wyrażeniach są już do Niebios.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz