sobota, 12 września 2015

Generałowie, chłopi i Gary Stu (z frontu czytelniczego, cz. 3)

Na początku roku zapowiadałem, że moim celem na rok 2015 jest przeczytać co najmniej 10 książek. Później doszedłem do wniosku, że dziesiątkę przekroczę jeszcze przed końcem wakacji.  Nie udało się: pozycję numer 10 odłożyłem na półkę 1 września.
Podobnie jak w poprzednich częściach, kontynuuję tematykę chińską.

8. Jakub Polit, Chiny 1946-49, Warszawa 2010
(z serii Historyczne bitwy)

     Tego autoraśmy już czytali (cz. 1). Tym razem jednak z dwudziestowiecznej historii Chin poświęca uwagę konkretnemu wycinkowi.
      Niezależnie od zagrożenia huńskiego, mongolskiego, arabskiego, mandżurskiego, japońskiego, brytyjskiego i jakiego tam jeszcze, Chińczycy od zawsze mieli długą tradycję walk przeciw sobie nawzajem (o czym także niżej). Ostatni raz, pomijając transcieśninowe starcia pomiędzy ChRL a Tajwanem i sławetny ostrzał artyleryjski na przemian w kolejne dni tygodnia, wojna domowa toczyła się po zakończeniu II wojny światowej. Właściwie była to kontynuacja, po krótkiej przerwie, starego konfliktu między komunistami a Kuomintangiem, sięgającego lat 20. Najazd japoński na krótko go przyhamował, ale nie zakończył.
            Wojna, której wpływu na historię świata często się nie docenia – jak by dzisiaj wyglądała sytuacja międzynarodowa, gdyby Chiny nie stały się państwem komunistycznym? – jest u nas mało znana, a dodatkowo sprawę zaciemnia fakt, że historiografia Chińskiej Republiki Ludowej była zdominowana przez propagandę – poczynając od obrzucania Kuomintangu wagonami błota, a kończąc na przypisaniu sobie całej zasługi przez Mao Zedonga.
Przeglądając bibliografię, czuję się tak, jakbym wszedł na szczyt wzgórza, z którego widać rozległe, wspaniałe lądy – niestety, za daleko, żebym tam dotarł w przewidywalnej przyszłości (wiele publikacji amerykańskich, także z lat 50.) Nie brakuje wspomnień, np. komunistycznego marszałka Peng Dehuaia (tego, który dowodził „ochotnikami” w Korei, a potem został wykończony w czasie rewolucji kulturalnej) czy generała Claire’a Chennaulta, dawnego dowódcy „Latających Tygrysów”, który w omawianym okresie pomagał Kuomintangowi organizować lotnictwo transportowe.
Podobnie jak w książce omawianej poprzednio, Polit jest ściśle antykomunistyczny i sympatyzuje z Czangiem (acz ze sporą dozą krytycyzmu). Interesuje go też burzenie mitów, na przykład takich, że wojna „wyzwoleńcza” w Chinach była przykładem strategicznego geniuszu towarzysza Mao, wiernego ucznia i spadkobiercy Sun Zi, oraz koncepcji partyzanckiej wojny ludowej – podczas gdy Mao sam bez żenady przyznawał, że Sztuki wojny Suncjusza nie czytał, a w kwestii partyzantki pisał, że owszem, jest spoko, ale tylko jako dopełnienie działań regularnych. W ogóle „geniusz militarny” Mao Zedonga polegał w dużej mierze na – skądinąd zgodnej z jednym z głównych założeń konfucjanizmu – umiejętności doboru zdolnych współpracowników, takich jak Lin Biao, Liu Bocheng czy Chen Yi, których zasługi później, już nie tak konfucjańsko, przypisywał sobie.
Często mówi się, że alianci „sprzedali” Polskę Stalinowi w Jałcie. Mało kto u nas kojarzy, że znacznie bardziej takie sformułowanie pasuje do Chin – w Europie Środkowo-Wschodniej Sowieci już wtedy siedzieli, a w Kraju Środka niekoniecznie i jeszcze dało się go uratować. Czang Kaj-szeka można spokojnie postawić na równi z rządem RP jako najbardziej oszukanego spośród zwycięzców II wojny światowej. Przywódcy zachodni Chin nie rozumieli i co gorsza, nie chcieli zrozumieć. W czasie wojny z Japonią prezydent Roosevelt przysłał Czangowi, w charakterze szefa sztabu, gen. Josepha Stilwella, znanego jako „Octowy Joe”. Był to ordynus pierwszej wody, który nawet nie ukrywał, jak gardzi Chińczykami i ich generalissimusem. Swoją drogą, Generał Stilwell to również nazwa zespołu, który w latach 90. tworzył podwaliny mysłowickiej sceny rockowej, ale to już inna historia… Kiedy po długich staraniach Czang w końcu doprowadził do odwołania Stilwella, ten zdążył napsuć tyle, że jego następca, gen. Wedemeyer, mimo dobrych chęci niewiele mógł zdziałać. W 1946 roku natomiast, próbując ostatniej szansy na zażegnanie wojny domowej, Harry Truman wysłał do Państwa Środka z misją specjalną słynnego George'a „Kotleta” Marshalla (tego od planu Marshalla). On co prawda spędził dawniej trochę czasu w Chinach, ale i tak słabo je kumał, podzielając poglądy swego kolesia Stilwella. Powierzone zadanie wykonywał jak słoń w składzie porcelany i bez trudu dawał się manipulować Zhou Enlaiowi.
Kuomintang wyglądał na skazany na klęskę: wycieńczony wojną, z gospodarką w strzępach i osłabioną armią, bezskutecznie dobijający się o pomoc amerykańską, podczas gdy komuniści otrzymywali tłuste wsparcie od ZSRR, korzystając ze zdobycznej broni japońskiej oraz bezpiecznych baz w okupowanej przez Armię Czerwoną Mandżurii. Nacjonaliści mieli wprawdzie trochę samochodów i czołgów, ale brakowało im dróg wystarczającej jakości. Lotnictwo KMT było niezłe, ale nieliczne, poza tym podczas kluczowych operacji nie dopisywała pogoda; w łączności trwał zaś straszliwy chaos. Wojska Mao były o wiele prymitywniejsze, ale braki w łączności nadrabiały większą autonomią dowódców. Komuniści byli też karni i zdyscyplinowani w porównaniu z bardzo zróżnicowaną jakościowo armią Kuomintangu, w której co prawda nie brakowało jednostek bijących Armię Ludowo-Wyzwoleńczą na głowę pod względem wartości bojowej, lecz za to na innych odcinkach frontu bywało, że jeden generał drugiemu nie przyszedł na pomoc w trudnej sytuacji, bo go nie lubił, a nasycenie komunistyczną agenturą sięgało poziomu rodem z marzeń sennych jednego Antoniego.
Kluczem do zwycięstwa była Mandżuria ze względu na swe zasoby naturalne i najlepiej rozwinięty przemysł w całych Chinach, ale ludzie Czanga nie byli w stanie jej wykorzystać – komuniści właśnie tam trzymali się mocno (swoją drogą, wierchuszka  KMT to byli Chińczycy z Południa, dla których Mandżuria jawiła się niemal jak inna planeta). W rezultacie wojska Kuomintangu polazły na Północny Wschód jak w paszczę lwa, bo Mandżurię podbić trudno, a bez jej zasobów walczyć było niepodobieństwem. Trzeba wszak przyznać, że mimo wszystko w 1946 r. Armia Narodowo-Rewolucyjna łoiła komunistów równo i gdyby nie wymuszone przez Marshalla czerwcowe zawieszenie broni, z Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej nie byłoby co zbierać. Drugim oprócz USA zbawcą komunizmu chińskiego okazał się jednooki okularnik Liu Bocheng wraz ze swym nieodłącznym komisarzem politycznym Deng Xiaopingiem, wykonując zwrot zaczepny na Równiny Centralne. Chcieli tylko zamarkować działanie, by odciążyć znajdujące się w poważnych tarapatach oddziały w Mandżurii, ale przypadkiem trafili na słabszą część wojsk KMT i rozbili je w puch – nie żeby bez strat. Później Liu, jako jeden z kilku komunistycznych dowódców, jesienią i zimą 1948 r. zadał armiom Czanga decydujący cios w czasie ofensywy „Huai-Hai”, a po wojnie został jednym z dziesięciu marszałków ChRL – notabene Polit uważa za niesprawiedliwość, że godności tej nie otrzymał inny zasłużony dowódca w tej kampanii, Su Yu.
W wojnie domowej występowało zjawisko typowe dla wojskowości chińskiej, a trochę niepojęte z euroatlantyckiego punktu widzenia, jakim było masowe wcielanie nieprzyjacielskich jeńców do własnych szeregów. Mało znany jest np. fakt, że obie strony wykorzystywały skapitulowanych Japończyków z Armii Kwantuńskiej. Przy tym komuniści, ze względów propagandowych, nie pchali ich na pierwszą linię, korzystając za to obficie z ich wiedzy praktycznej (podobnie zresztą czynili z japońskimi specjalistami przemysłowymi w Mandżurii) i w ogóle ukrywali ich udział, nie zapominając za to przy każdej okazji wytknąć Kuomintangowi posługiwanie się Japończykami. Dawna marionetkowa armia cesarstwa Mandżukuo niemal in extenso weszła w skład ChALW.
Książka zawiera co prawda pewne potknięcia – z nieznanych przyczyn Polit dwukrotnie nazywa tommy-guna „karabinem” – ale ogólnie warta jest uwagi. Za największy mankament uważam tu stałą bolączkę serii Historyczne bitwy w ostatnich latach (oprócz bezczynności korekty) – brak porządnych map. Przydałaby się jakaś ogólna mapa Chin albo chociaż obszaru, na którym toczyła się wojna, z zaznaczonymi prowincjami; tymczasem nie ma ani Mandżurii, ani Szantungu, a tylko mapka ofensywy „Huai-Hai”, i to też dosyć marna, nawet nie podpisana. Wszelako czytając to opracowanie, łatwo popaść w przygnębienie z innego powodu, narracja Polita wskazuje bowiem, że komuniści jednak mogliby mimo wszystko przegrać tę wojnę, gdyby wśród dowódców Kuomintangu nie nastąpiła istna kaskada błędnych decyzji.

Cytat: „…Stalin, kończąc swą operację w Chinach, pozostawił nożyczki w brzuchu pacjenta”.


9. Ting-Ling, Słońce nad rzeką Sanghan,
tłum. Tadeusz Żeromski na podstawie L. Pozdniejewej, Warszawa 1950

       Od zawsze fascynowała mnie literatura socrealizmu, i to pomimo faktu, że w 95 procentach była potwornie wprost sztampowa i nudna, nie mówiąc już o tym, że zideologizowana.
W tym przypadku nie mamy jednak do czynienia z wytworem pracy umysłowej kogoś, kto całe życie zajmował się jedynie pracą fizyczną. Nie jest to również, na szczęście, dziełko całkowicie oddane tendencji „lakierowania rzeczywistości”, z fabułą kompletnie pozbawioną jakichkolwiek konfliktów, gdzie jedyną przeszkodą dzielnych przodowników na drodze do socjalizmu są „trudności obiektywne”. Autorka, w pinyinie zapisywana jako Ding Ling, w latach 40. była już pisarką uznaną. Słynęła z prezentowanych w swoich utworach odważnych poglądów feministycznych, od pewnego jednak momentu stała się satelitką Komunistycznej Partii Chin i nawet romansowała z Peng Dehuaiem. Za Słońce nad rzeką Sanghan dostała w 1951 roku (a więc już po polskim wydaniu) Nagrodę Stalinowską, a już sześć lat później, w czasie antyinteligenckiej „kampanii stu kwiatów”, została usunięta z partii i zmuszona do mycia schodów w pekińskim gmachu Związku Pisarzy. Pasmo więzień i zsyłek skończyło się dla niej dopiero po kolejnych 20 latach.
Powieść była tłumaczona na polski nie z oryginału, a z przekładu rosyjskiego, łatwo więc się domyślić, że transkrypcja nazwisk czy nazw miejscowych wzbudziłaby w niejednym sinologu płacz i zgrzytanie zębów (choć czasami odnoszę wrażenie, że może to być zmodyfikowany Wade-Giles). Poprzestańmy na tym, że tytułowa rzeka w rzeczywistości nazywa się Sanggan.
Czyta się lekko i płynnie, rzecz jasna pod warunkiem wzięcia poprawki na skrzywienie ideologiczne. Widać, że autorka miała talent, który tu musiał wprawdzie dać się wcisnąć w ramy realizmu socjalistycznego. Późne lato 1946, krótki okres względnego spokoju pomiędzy kapitulacją Japonii a wybuchem wojny domowej. Wieś Ciepłe Wody w prowincji Czahar staje u progu reformy rolnej…
W sumie nic szczególnego się nie dzieje: poznajemy mieszkańców wsi, przybywa brygada do spraw reformy rolnej, odbywają się zebrania takie i owakie… Nawet główny obszarnik nie wydaje się szczególnie groźny. Ciągle coś knuje, lecz nie jest w stanie na poważnie przeciwstawić się gniewowi ludu. Nieźle natomiast wypada tło obyczajowe: historie życia poszczególnych chłopów, obrazy wiejskiej nędzy, stosunki pomiędzy bogaczami a dzierżawcami… Dzięki przygotowaniu teoretycznemu w postaci Pekinu Künstlera wiedziałem mniej więcej, jak wygląda tradycyjny chiński dom, więc rozumiałem, dlaczego agitator z okręgu dziwi się rodzinie jednego z wieśniaków, że gotują obiad w domu – normalnie posiłki przyrządzano na podwórzu.
No i jeszcze raz napiszę, że dla ciekawych postaci jestem w stanie znieść nawet brak akcji. Bohaterowie w Słońcu są – jak na socrealizm – wręcz szalenie zróżnicowani, o różnych osobowościach i motywacjach. Chłopów mamy cały wachlarz: od aktywistów po starego biedaka, który ziemię z podziału oddał obszarnikowi, bo i tak mu niepotrzebna. Od razu wiadomo, kto będzie czarnym charakterem – to bogacz Ts’ien Uen-kuj o niejasnych źródłach dochodu, oportunista i kombinator, który umiał się urządzić i przy Kuomintangu, i przy Japończykach, i przy komunistach – wysłał syna do wojska nie całkiem po jego woli, żeby mieć status „rodziny żołnierza frontowego”, przepisał na synów część ziemi, żeby stać się fikcyjnym proletariuszem… Cała jego rodzina to nieźli gagatcy, z chlubnym wyjątkiem siostrzenicy, dziewiętnastoletniej sieroty Hej-ni, nauczycielki w wiejskiej szkole dla analfabetek, ofiary wyzysku stryja, która mimo to traktowana bywa jako „rodzina obszarnika”.
Członkowie wiejskiego aktywu to też nie „skórzane kurtki”, tylko żywi ludzie z psychiką. Czasem mają więcej entuzjazmu niż możliwości, brakuje im wykształcenia albo śmiałości, a czasami po prostu mają ochotę rzucić to wszystko w diabły, bo likwidacja analfabetyzmu czy reforma rolna wydają im się daremną mordęgą na syzyfowym ugorze. Uen Ts’aj, jeden z przybyłych z powiatu speców od reformy, to besserwisser i kabotyn upajający się własnym krasomówstwem i uwielbiający robić wrażenie na mniej wykształconych.
Biorąc pod uwagę feministyczne poglądy autorki, trochę dziwi fakt, że spośród postaci żeńskich tylko część znamy z imienia, pozostałe określane są jako „żona tego i tego” bądź „córka tego i tego”. Pewnym triggerem może być pojawiające się tu i ówdzie bicie żon przez chłopów w Ciepłych Wodach, pozbawione jakiegokolwiek komentarza czy nawet kontekstu, który dawałby do zrozumienia, że nie jest to zjawisko pozytywne. Ale cóż, przynajmniej nikt nie zarzuci Ding Ling lakiernictwa.
Do czasu… Gdy bowiem (SPOILER) odbędzie się już sąd ludowy nad Ts’ien Uen-kujem, jego obszarnicza gęba zostanie obita przez sprawiedliwe pięści ludu, a jego majątek rozdzielony pomiędzy chłopów, wówczas stężenie lakieru osiągnie punkt krytyczny. Biedni odzyskają godność, mężowie przestaną bić kobiety, żona pastucha przestanie wszystkim złośliwie przygadywać, dzieci zaczną śpiewać pieśni tryumfu ludu pracującego, w starców wstąpi nowe życie, Uen Ts’aj pozbędzie się nierewolucyjnych wątpliwości i wszyscy będą zadowoleni – z wyjątkiem czytelnika.
Trzeba także poddać autorkę krytyce, że parę szans ewidentnie zmarnowała. W pierwszej scenie powieści stary Ku przywozi w odwiedziny córkę z sąsiedniej wsi. Później jednak Ku i jego rodzina stają się postaciami trzecioplanowymi, a szkoda, bo motyw zamożnego chłopa, który do wszystkiego doszedł ciężką pracą, a jednak musi się poddać reformie rolnej na równi z podłym wyzyskiwaczem, miał pewien potencjał. Ale cóż, jego pełne wykorzystanie byłoby za mało socrealistyczne i mogłoby budzić w czytelnikach kontrrewolucyjne refleksje… Poza tym jest w książce ledwie zarysowany wątek miłości między wspomnianą Hej-ni a wiejskim aktywistą Cz’engiem – ale właśnie, tylko zarysowany, bo de facto nic z niego nie wynika.
Pod względem językowym jest prosto, jak to w socrealizmie. Czasem interpunkcja trzeszczy, ze dwa razy bohaterowie „wracają z powrotem”, czasem tłumaczowi mylą się imiona. Ale jak się mają nie mylić, skoro na kartach jednej książki występują, dajmy na to, Czang Jii-min, Cz’eng, Li Cz’ang oraz Czang Czeng-kuo?
Podsumowując, można przeczytać raz, żeby się nasycić tą stylistyką, natomiast fanfików bym do tego za bardzo nie pisał. Za to z wcześniejszymi, mniej socrealistycznymi, a bardziej feministycznymi dziełami Ding Ling, takimi jak Dziennik panny Zofii, chętnie się zapoznam.

PS. Mój egzemplarz należał ongiś do Gminnej Biblioteki Publicznej w Maluszynie, powiat radomszczański, i pomimo zużytego wyglądu chyba nie cieszył się zbytnią poczytnością, bo w kilku miejscach strony nie były rozcięte.

Cytat: „Przeprowadzić reformę rolną, to znaczy rozdzielić ziemię między bezrolnych i małorolnych, umożliwić masom ludowym rozpoczęcie nowego życia, raz na zawsze wyrwać je z nędzy.” – oj, żebyś się, chłopie, za dwanaście lat nie zdziwił…


10. Maciej Kuczyński, Wojna Czu z Han 209-202 p.n.e., Warszawa 2014
(z serii Historyczne bitwy)

      To żadna nowość, że w formacie popularnych „habeków” ukazują się także pozycje dotyczące całych wojen. Weźmy chociażby omawiany już ongiś na tych łamach (cz. 2Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945, a jeszcze w latach 80., u zarania serii wyszły Crecy-Orlean 1346-1429 Edwarda Potkowskiego, w gruncie rzeczy przekrojówka wojny stuletniej, czy Zatoka Świeża 1463 J.W. Dyskanta, jedna z książek mojego dzieciństwa – przebieg wojny trzynastoletniej z perspektywy wodnej, zarówno morskiej, jak i śródlądowej. Starsze konflikty, ze względu na mniej szczegółowe opisy w źródłach, są szczególnie podatne na takie ujęcie.
       Podobnie jest w przypadku opracowania Macieja Kuczyńskiego (zbieżność nazwisk ze znanym podróżnikiem, autorem m.in. Tajemniczego płaskowyżu, przypadkowa), omawiającego wojny chińskie z końca III w. p.n.e. Jak widać po samym tytule, autor stosuje własne podejście do transkrypcji, tzn. zasadniczo pinyin, ale z samowolnie zamienionymi ch i sh na cz i sz, co wygląda cokolwiek dziwnie, kiedy widzimy polskie „cz” w bezpośrednim sąsiedztwie pinyinowego „zh”, które też się wymawia „cz”, tylko bez przydechu.
        Nie mam dostępu do oficjalnych statystyk, ale gdyby zapytać przypadkowego przechodnia, czy potrafi wymienić z imienia jakiegokolwiek cesarza chińskiego, przypuszczam, że w 98% przypadków otrzymalibyśmy odpowiedź zbliżoną do „odpaprykuj się ode mnie, ty zboczeńcu!”. Jeden procent wymieniłby ostatniego cesarza, Puyi, bo był o nim film Bertolucciego, natomiast ten drugi procent wspomniałby o Szy Huang-ti (Shi Huangdi). Wiadomo, to Pierwszy Cesarz, ten od terakotowej armii, niektórzy mogą też kojarzyć go z Fallouta 2, gdzie jego imię nosił okręt podwodny, którego załoga dała początek postnuklearnej populacji San Francisco.
Shi Huangdi był przede wszystkim wojownikiem i pragmatystą, a filozofię miał w głębokim poważaniu, co nie wróżyło dobrze inteligentom. Powodem do mocnego niepokoju mógł być dla nich 213 r. p.n.e. i masowa egzekucja 460 uczonych, do której doszło, gdy Pierwszy Cesarz zorientował się, że specjaliści zatrudnieni przez dwór do prac nad eliksirem nieśmiertelności w gruncie rzeczy tylko wyciągają kasę. Tak, medycyna alternatywna już dwadzieścia cztery wieki temu była problemem… Z tym że jednocześnie władca wydał dekret nakazujący spalenie wszystkich ksiąg filozoficznych. „Im więcej człowiek czyta, tym staje się głupszy” – brzmi znajomo? Jeżeli ktoś lubi paralele, to owszem, nasuwają się między Pierwszym Cesarzem a Mao Zedongiem. Jeden i drugi usiłował stworzyć zupełnie nowe Chiny, doprowadzając przy tym do śmierci milionów ludzi i niszcząc sporą część dorobku kulturalnego wcześniejszych epok, jeden i drugi był kobieciarzem i miał skłonności antyinteligenckie, wreszcie i jeden, i drugi po śmierci zostawił w kraju chaos sukcesyjny.
W przypadku Shi Huangdi chaos ten był jednak o wiele większy i książka mówi przede wszystkim o tych burzliwych czasach, przy których rosyjska „wielka smuta” jawi się nieskomplikowanym konfliktem lokalnym, niemal naparzanką pod monopolowym. Założona przez Pierwszego dynastia Qin (nie mylić z ostatnią, obaloną w 1911 r. dynastią Qing) oprócz niego samego składała się tylko z jego najmłodszego syna, który zresztą nie był przeznaczony do rządów i zasiadł na tronie za sprawą intrygi i przypadku. Drugi Cesarz okazał się jeszcze okrutniejszy od ojca, lecz nawet w 1% nie tak utalentowany, więc trochę na własną prośbę udało mu się rozpirzyć imperium. Co prawda nie miał on za dużo do gadania, bo za wszystkie sznurki pociągał jego opiekun i nauczyciel, eunuch Zhao Gao.
Wskutek nieudolnego okrucieństwa tej dwójki, która z pewnością nie znalazłaby łaski w oczach lorda Vetinariego, w 209 r. p.n.e. rychło wybuchło powstanie. Jego epicentrum stał się kraj Czu (z grubsza w rejonie ujścia Jangców), przed stworzeniem cesarstwa drugie co do znaczenia z państw chińskich (po Qin) i ostatnie, które zostało podbite. Po jakimś czasie wśród przywódców wyłonił się triumwirat: Zhang Liang, Liu Bang i Xiang Yu. Było ich trzech, w każdym z nich inna krew: wykształcony opozycjonista, który już raz o mało nie zabił samego Shi Huangdi, przebiegły eks-urzędas dowodzący dotąd jednym z pomniejszych ugrupowań powstańczych, wreszcie radykalny, bitny i dyszący żądzą zemsty młodzieniec ze starożytnego rodu poniżonego przez Qin, według zapisów kronikarskich typowy wręcz Gary Stu, równie utalentowany jak arogancki. Mieli niełatwe zadanie, bo armia Qin była całkiem sprawną machiną bojową, a oprócz brutalnej siły należało wykazać się sprytem i – przy chińskiej skali odległości – myśleniem perspektywicznym.
Ostatecznie jednak dynastia Qin upadła, kończąc tym samym najdłuższy rozdział książki, zasadniczo dłuższy niż ten poświęcony tytułowej wojnie. A kiedy Xianyang, stolica cesarska, została zrównana z ziemią, członkowie rodu cesarskiego na wszelki wypadek wyrżnięci do ostatka, a Xiang Yu ogłosił się królem-hegemonem nowych dziewiętnastu królestw… No cóż, wiemy z historii Rzymu, jak kończą triumwiraty. Liu Bang, któremu przydzielono nowe królestwo Han, utworzone z południowej (biedniejszej) części byłego Qin, uznał, że w sumie by mu nie zaszkodziło panować nad nieco większym areałem, i poszedł na wojnę z Czu, dogodnie wykorzystując fakt, że król-hegemon był akurat zajęty tłumieniem buntu na drugim końcu Chin.
Wojna była zacięta. Xiang Yu walczył jak wilk w górach i był zły niczym orzeł. Liu Bang, nie unikając starć bezpośrednich (choć zazwyczaj wolał się upewnić, że ma przewagę), preferował wszelako spryt, fortele i dyplomację, dzięki której przeciągnął niejednego z lokalnych królów na swoją stronę. Nie bez znaczenia był również fakt, że od pewnego momentu dysponował własnym Garym Stu, któremu było Han Xin.
Zwraca uwagę bitwa z 203 r. p.n.e., wygrana dzięki operacjom psychologicznym. Xiang Yu musiał opuścić siły główne, aby na czele lotnej kolumny rozprawić się z Han Xinem, który bobrował mu na tyłach. Dowiedziawszy się rychło, że jego zastępca jest dość nerwowy, Liu Bang wyselekcjonował pięciuset największych ordynusów w całej armii i kazał obrzucać przeciwnika najbardziej obraźliwymi wyzwiskami, jakie im przyjdą do głowy, a żeby nie zabrakło im inwencji, zapewnił parszywej pięćsetce nieograniczone zaopatrzenie w alkohol. To specyficzne „przygotowanie artyleryjskie” trwało ponoć bez przerwy sześć dni i sześć nocy, aż dowódca Czu uniósł się honorem i zarządził atak na dobrze umocnione pozycje Han, co zakończyło się jego całkowitą klęską. Notabene, Liu Bang sam był chlorem straszliwym, ale im bardziej był pijany, tym lepiej rządził, bo na trzeźwo był szorstki nie do wytrzymania, a po wypiciu łagodniał.
Publikacja ma charakter wybitnie popularyzatorski, o czym świadczy niemal całkowity brak przypisów z odniesieniami do literatury przedmiotu, za to duża ilość wykrzykników! A w rozdziale poświęconym powstaniu przeciw reżimowi Qinów jeden z podrozdziałów nosi nawet tytuł „Imperium kontratakuje”. Przy czym nie jest to jeszcze największy odlot, bo dalej mamy podrozdział „Sic transit gloria mundi – czyli utwór żałobny na jednego cesarza, jednego kanclerza i jednego eunucha”. W czytaniu książka jest lekka i płynna niemal na poziomie Stephena Kinga i podobnie jak u niego, krew leje się litrami, choć Kuczyński oszczędza nam okrobrycznych szczegółów i nie używa brzydkich słów.
Korektę, jak to w Bellonie, wykonywał chyba Yeti. Autorowi często zdarzają się powtórzenia, również składniowe, a w wielu miejscach urywa mu od znaków diakrytycznych, nie tylko w przypadkach typu „ze” zamiast „że”, ale i w takich, które tryb sprawdzania pisowni powinien wyłapać (jak „występowaly” – chyba niekoniecznie miała tu się pojawić stylizacja na gwarę warszawską). Niekiedy polskie znaki pojawiają się tam, gdzie nie powinny, np. „używałi”. „Po kolacji i pożegnaniu gościu Xiang Yu udał się do swego namiotu…” No poszedł se gościu do namiotu, jasna sprawa.
Jak się zakończyła ta walka o władzę? SPOILER: Liu Bang wygrał, ogłosił się cesarzem i zapoczątkował dynastię Han, która przetrwała aż do III w. n.e., z kilkunastoletnią przerwą na początku naszej ery. A skąd ta przerwa? O tym można będzie się dowiedzieć z kolejnego habeka Macieja Kuczyńskiego: Powstanie Czerwonych Brwi. Czekam z niecierpliwością.
Reasumując: To, co się wyrabiało w Chinach w tamtej epoce, się nadaje na serial typu Gra o tron. I tak samo nie należy się przywiązywać do bohaterów.

Cytat: „Na swego posła Liu Bang wybrał Li Yiji (Mistrza Li), zaś instrukcje negocjacyjne przekazał mu w następujących zwięzłych, męskich słowach: »Hej, ty tam, co tak chwacko merdasz szczęką, pojedziesz teraz i pomerdasz nią na króla Bao z Wei. A jeśli uda ci się go przeciągnąć z powrotem na moją stronę, dostaniesz lenno z 10 tysiącami domów«.”


Oficer chiński z epoki. Tylko jakiś taki nadęty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz