8. Jakub Polit, Chiny 1946-49,
Warszawa 2010
(z serii Historyczne bitwy)
Tego
autoraśmy już czytali (cz. 1). Tym razem jednak z dwudziestowiecznej historii
Chin poświęca uwagę konkretnemu wycinkowi.
Niezależnie
od zagrożenia huńskiego, mongolskiego, arabskiego, mandżurskiego, japońskiego,
brytyjskiego i jakiego tam jeszcze, Chińczycy od zawsze mieli długą tradycję
walk przeciw sobie nawzajem (o czym także niżej). Ostatni raz, pomijając
transcieśninowe starcia pomiędzy ChRL a Tajwanem i sławetny ostrzał
artyleryjski na przemian w kolejne dni tygodnia, wojna domowa toczyła się po
zakończeniu II wojny światowej. Właściwie była to kontynuacja, po krótkiej
przerwie, starego konfliktu między komunistami a Kuomintangiem, sięgającego lat
20. Najazd japoński na krótko go przyhamował, ale nie zakończył.
Wojna,
której wpływu na historię świata często się nie docenia – jak by dzisiaj
wyglądała sytuacja międzynarodowa, gdyby Chiny nie stały się państwem
komunistycznym? – jest u nas mało znana, a dodatkowo sprawę zaciemnia fakt, że historiografia
Chińskiej Republiki Ludowej była zdominowana przez propagandę – poczynając od
obrzucania Kuomintangu wagonami błota, a kończąc na przypisaniu sobie całej
zasługi przez Mao Zedonga.
Przeglądając
bibliografię, czuję się tak, jakbym wszedł na szczyt wzgórza, z którego widać
rozległe, wspaniałe lądy – niestety, za daleko, żebym tam dotarł w
przewidywalnej przyszłości (wiele publikacji amerykańskich, także z lat 50.)
Nie brakuje wspomnień, np. komunistycznego marszałka Peng Dehuaia (tego, który
dowodził „ochotnikami” w Korei, a potem został wykończony w czasie rewolucji
kulturalnej) czy generała Claire’a Chennaulta, dawnego dowódcy „Latających
Tygrysów”, który w omawianym okresie pomagał Kuomintangowi organizować
lotnictwo transportowe.
Podobnie jak w
książce omawianej poprzednio, Polit jest ściśle antykomunistyczny i sympatyzuje
z Czangiem (acz ze sporą dozą krytycyzmu). Interesuje go też burzenie mitów, na
przykład takich, że wojna „wyzwoleńcza” w Chinach była przykładem
strategicznego geniuszu towarzysza Mao, wiernego ucznia i spadkobiercy Sun Zi,
oraz koncepcji partyzanckiej wojny ludowej – podczas gdy Mao sam bez żenady
przyznawał, że Sztuki wojny Suncjusza
nie czytał, a w kwestii partyzantki pisał, że owszem, jest spoko, ale tylko
jako dopełnienie działań regularnych. W ogóle „geniusz militarny” Mao Zedonga
polegał w dużej mierze na – skądinąd zgodnej z jednym z głównych założeń konfucjanizmu – umiejętności doboru zdolnych współpracowników, takich
jak Lin Biao, Liu Bocheng czy Chen Yi, których zasługi później, już nie tak konfucjańsko, przypisywał
sobie.
Często mówi
się, że alianci „sprzedali” Polskę Stalinowi w Jałcie. Mało kto u nas kojarzy,
że znacznie bardziej takie sformułowanie pasuje do Chin – w Europie
Środkowo-Wschodniej Sowieci już wtedy siedzieli, a w Kraju Środka niekoniecznie
i jeszcze dało się go uratować. Czang Kaj-szeka można spokojnie postawić na
równi z rządem RP jako najbardziej oszukanego spośród zwycięzców II wojny
światowej. Przywódcy zachodni Chin nie rozumieli i co gorsza, nie chcieli
zrozumieć. W czasie wojny z Japonią prezydent Roosevelt przysłał Czangowi, w
charakterze szefa sztabu, gen. Josepha Stilwella, znanego jako „Octowy Joe”.
Był to ordynus pierwszej wody, który nawet nie ukrywał, jak gardzi Chińczykami
i ich generalissimusem. Swoją drogą, Generał Stilwell to również nazwa zespołu,
który w latach 90. tworzył podwaliny mysłowickiej sceny rockowej, ale to już inna
historia… Kiedy po długich staraniach Czang w końcu doprowadził do odwołania
Stilwella, ten zdążył napsuć tyle, że jego następca, gen. Wedemeyer, mimo
dobrych chęci niewiele mógł zdziałać. W 1946 roku natomiast, próbując ostatniej
szansy na zażegnanie wojny domowej, Harry Truman wysłał do Państwa Środka z
misją specjalną słynnego George'a „Kotleta” Marshalla (tego od planu
Marshalla). On co prawda spędził dawniej trochę czasu w Chinach, ale i tak
słabo je kumał, podzielając poglądy swego kolesia Stilwella. Powierzone zadanie
wykonywał jak słoń w składzie porcelany i bez trudu dawał się manipulować Zhou
Enlaiowi.
Kuomintang wyglądał
na skazany na klęskę: wycieńczony wojną, z gospodarką w strzępach i osłabioną
armią, bezskutecznie dobijający się o pomoc amerykańską, podczas gdy komuniści
otrzymywali tłuste wsparcie od ZSRR, korzystając ze zdobycznej broni japońskiej
oraz bezpiecznych baz w okupowanej przez Armię Czerwoną Mandżurii. Nacjonaliści
mieli wprawdzie trochę samochodów i czołgów, ale brakowało im dróg
wystarczającej jakości. Lotnictwo KMT było niezłe, ale nieliczne, poza tym
podczas kluczowych operacji nie dopisywała pogoda; w łączności trwał zaś
straszliwy chaos. Wojska Mao były o wiele prymitywniejsze, ale braki w
łączności nadrabiały większą autonomią dowódców. Komuniści byli też karni i
zdyscyplinowani w porównaniu z bardzo zróżnicowaną jakościowo armią
Kuomintangu, w której co prawda nie brakowało jednostek bijących Armię
Ludowo-Wyzwoleńczą na głowę pod względem wartości bojowej, lecz za to na innych
odcinkach frontu bywało, że jeden generał drugiemu nie przyszedł na pomoc w trudnej
sytuacji, bo go nie lubił, a nasycenie komunistyczną agenturą sięgało poziomu
rodem z marzeń sennych jednego Antoniego.
Kluczem do
zwycięstwa była Mandżuria ze względu na swe zasoby naturalne i najlepiej
rozwinięty przemysł w całych Chinach, ale ludzie Czanga nie byli w stanie jej
wykorzystać – komuniści właśnie tam trzymali się mocno (swoją drogą, wierchuszka KMT to byli Chińczycy z Południa, dla których
Mandżuria jawiła się niemal jak inna planeta). W rezultacie wojska Kuomintangu
polazły na Północny Wschód jak w paszczę lwa, bo Mandżurię podbić trudno, a bez
jej zasobów walczyć było niepodobieństwem. Trzeba wszak przyznać, że mimo
wszystko w 1946 r. Armia Narodowo-Rewolucyjna łoiła komunistów równo i gdyby
nie wymuszone przez Marshalla czerwcowe zawieszenie broni, z Chińskiej Armii
Ludowo-Wyzwoleńczej nie byłoby co zbierać. Drugim oprócz USA zbawcą komunizmu
chińskiego okazał się jednooki okularnik Liu Bocheng wraz ze swym nieodłącznym
komisarzem politycznym Deng Xiaopingiem, wykonując zwrot zaczepny na Równiny
Centralne. Chcieli tylko zamarkować działanie, by odciążyć znajdujące się w
poważnych tarapatach oddziały w Mandżurii, ale przypadkiem trafili na słabszą
część wojsk KMT i rozbili je w puch – nie żeby bez strat. Później Liu, jako
jeden z kilku komunistycznych dowódców, jesienią i zimą 1948 r. zadał armiom
Czanga decydujący cios w czasie ofensywy „Huai-Hai”, a po wojnie został jednym
z dziesięciu marszałków ChRL – notabene Polit uważa za niesprawiedliwość, że
godności tej nie otrzymał inny zasłużony dowódca w tej kampanii, Su Yu.
W wojnie
domowej występowało zjawisko typowe dla wojskowości chińskiej, a trochę
niepojęte z euroatlantyckiego punktu widzenia, jakim było masowe wcielanie
nieprzyjacielskich jeńców do własnych szeregów. Mało znany jest np. fakt, że
obie strony wykorzystywały skapitulowanych Japończyków z Armii Kwantuńskiej.
Przy tym komuniści, ze względów propagandowych, nie pchali ich na pierwszą
linię, korzystając za to obficie z ich wiedzy praktycznej (podobnie zresztą
czynili z japońskimi specjalistami przemysłowymi w Mandżurii) i w ogóle
ukrywali ich udział, nie zapominając za to przy każdej okazji wytknąć
Kuomintangowi posługiwanie się Japończykami. Dawna marionetkowa armia cesarstwa
Mandżukuo niemal in extenso weszła w
skład ChALW.
Książka zawiera
co prawda pewne potknięcia – z nieznanych przyczyn Polit dwukrotnie nazywa
tommy-guna „karabinem” – ale ogólnie warta jest uwagi. Za największy mankament
uważam tu stałą bolączkę serii Historyczne
bitwy w ostatnich latach (oprócz bezczynności korekty) – brak porządnych
map. Przydałaby się jakaś ogólna mapa Chin albo chociaż obszaru, na którym
toczyła się wojna, z zaznaczonymi prowincjami; tymczasem nie ma ani Mandżurii,
ani Szantungu, a tylko mapka ofensywy „Huai-Hai”, i to też dosyć marna, nawet
nie podpisana. Wszelako czytając to opracowanie, łatwo popaść w przygnębienie z
innego powodu, narracja Polita wskazuje bowiem, że komuniści jednak mogliby mimo
wszystko przegrać tę wojnę, gdyby wśród dowódców Kuomintangu nie nastąpiła
istna kaskada błędnych decyzji.
Cytat: „…Stalin, kończąc
swą operację w Chinach, pozostawił nożyczki w brzuchu pacjenta”.
9. Ting-Ling, Słońce nad
rzeką Sanghan,
tłum. Tadeusz Żeromski na podstawie L.
Pozdniejewej, Warszawa 1950
Od
zawsze fascynowała mnie literatura socrealizmu, i to pomimo faktu, że w 95
procentach była potwornie wprost sztampowa i nudna, nie mówiąc już o tym, że
zideologizowana.
W tym
przypadku nie mamy jednak do czynienia z wytworem pracy umysłowej kogoś, kto
całe życie zajmował się jedynie pracą fizyczną. Nie jest to również, na
szczęście, dziełko całkowicie oddane tendencji „lakierowania rzeczywistości”, z
fabułą kompletnie pozbawioną jakichkolwiek konfliktów, gdzie jedyną przeszkodą
dzielnych przodowników na drodze do socjalizmu są „trudności obiektywne”. Autorka,
w pinyinie zapisywana jako Ding Ling, w latach 40. była już pisarką uznaną.
Słynęła z prezentowanych w swoich utworach odważnych poglądów feministycznych,
od pewnego jednak momentu stała się satelitką Komunistycznej Partii Chin i
nawet romansowała z Peng Dehuaiem. Za Słońce
nad rzeką Sanghan dostała w 1951 roku (a więc już po polskim wydaniu)
Nagrodę Stalinowską, a już sześć lat później, w czasie antyinteligenckiej
„kampanii stu kwiatów”, została usunięta z partii i zmuszona do mycia schodów w
pekińskim gmachu Związku Pisarzy. Pasmo więzień i zsyłek skończyło się dla niej
dopiero po kolejnych 20 latach.
Powieść była
tłumaczona na polski nie z oryginału, a z przekładu rosyjskiego, łatwo więc się
domyślić, że transkrypcja nazwisk czy nazw miejscowych wzbudziłaby w niejednym
sinologu płacz i zgrzytanie zębów (choć czasami odnoszę wrażenie, że może to
być zmodyfikowany Wade-Giles). Poprzestańmy na tym, że tytułowa rzeka w rzeczywistości
nazywa się Sanggan.
Czyta się
lekko i płynnie, rzecz jasna pod warunkiem wzięcia poprawki na skrzywienie
ideologiczne. Widać, że autorka miała talent, który tu musiał wprawdzie dać się
wcisnąć w ramy realizmu socjalistycznego. Późne lato 1946, krótki okres
względnego spokoju pomiędzy kapitulacją Japonii a wybuchem wojny domowej. Wieś
Ciepłe Wody w prowincji Czahar staje u progu reformy rolnej…
W sumie nic
szczególnego się nie dzieje: poznajemy mieszkańców wsi, przybywa brygada do
spraw reformy rolnej, odbywają się zebrania takie i owakie… Nawet główny
obszarnik nie wydaje się szczególnie groźny. Ciągle coś knuje, lecz nie jest w
stanie na poważnie przeciwstawić się gniewowi ludu. Nieźle natomiast wypada tło
obyczajowe: historie życia poszczególnych chłopów, obrazy wiejskiej nędzy,
stosunki pomiędzy bogaczami a dzierżawcami… Dzięki przygotowaniu teoretycznemu
w postaci Pekinu Künstlera wiedziałem
mniej więcej, jak wygląda tradycyjny chiński dom, więc rozumiałem, dlaczego
agitator z okręgu dziwi się rodzinie jednego z wieśniaków, że gotują obiad w
domu – normalnie posiłki przyrządzano na podwórzu.
No i jeszcze
raz napiszę, że dla ciekawych postaci jestem w stanie znieść nawet brak akcji. Bohaterowie
w Słońcu są – jak na socrealizm – wręcz
szalenie zróżnicowani, o różnych osobowościach i motywacjach. Chłopów mamy cały
wachlarz: od aktywistów po starego biedaka, który ziemię z podziału oddał
obszarnikowi, bo i tak mu niepotrzebna. Od razu wiadomo, kto będzie czarnym
charakterem – to bogacz Ts’ien Uen-kuj o niejasnych źródłach dochodu,
oportunista i kombinator, który umiał się urządzić i przy Kuomintangu, i przy
Japończykach, i przy komunistach – wysłał syna do wojska nie całkiem po jego
woli, żeby mieć status „rodziny żołnierza frontowego”, przepisał na synów część
ziemi, żeby stać się fikcyjnym proletariuszem… Cała jego rodzina to nieźli gagatcy,
z chlubnym wyjątkiem siostrzenicy, dziewiętnastoletniej sieroty Hej-ni,
nauczycielki w wiejskiej szkole dla analfabetek, ofiary wyzysku stryja, która
mimo to traktowana bywa jako „rodzina obszarnika”.
Członkowie
wiejskiego aktywu to też nie „skórzane kurtki”, tylko żywi ludzie z psychiką.
Czasem mają więcej entuzjazmu niż możliwości, brakuje im wykształcenia albo
śmiałości, a czasami po prostu mają ochotę rzucić to wszystko w diabły, bo
likwidacja analfabetyzmu czy reforma rolna wydają im się daremną mordęgą na
syzyfowym ugorze. Uen Ts’aj, jeden z przybyłych z powiatu speców od reformy, to
besserwisser i kabotyn upajający się własnym krasomówstwem i uwielbiający robić
wrażenie na mniej wykształconych.
Biorąc pod
uwagę feministyczne poglądy autorki, trochę dziwi fakt, że spośród postaci
żeńskich tylko część znamy z imienia, pozostałe określane są jako „żona tego i
tego” bądź „córka tego i tego”. Pewnym triggerem
może być pojawiające się tu i ówdzie bicie żon przez chłopów w Ciepłych
Wodach, pozbawione jakiegokolwiek komentarza czy nawet kontekstu, który dawałby
do zrozumienia, że nie jest to zjawisko pozytywne. Ale cóż, przynajmniej nikt
nie zarzuci Ding Ling lakiernictwa.
Do czasu… Gdy
bowiem (SPOILER) odbędzie się już sąd ludowy nad Ts’ien Uen-kujem, jego
obszarnicza gęba zostanie obita przez sprawiedliwe pięści ludu, a jego majątek
rozdzielony pomiędzy chłopów, wówczas stężenie lakieru osiągnie punkt
krytyczny. Biedni odzyskają godność, mężowie przestaną bić kobiety, żona
pastucha przestanie wszystkim złośliwie przygadywać, dzieci zaczną śpiewać
pieśni tryumfu ludu pracującego, w starców wstąpi nowe życie, Uen Ts’aj
pozbędzie się nierewolucyjnych wątpliwości i wszyscy będą zadowoleni – z
wyjątkiem czytelnika.
Trzeba także
poddać autorkę krytyce, że parę szans ewidentnie zmarnowała. W pierwszej scenie
powieści stary Ku przywozi w odwiedziny córkę z sąsiedniej wsi. Później jednak
Ku i jego rodzina stają się postaciami trzecioplanowymi, a szkoda, bo motyw
zamożnego chłopa, który do wszystkiego doszedł ciężką pracą, a jednak musi się
poddać reformie rolnej na równi z podłym wyzyskiwaczem, miał pewien potencjał.
Ale cóż, jego pełne wykorzystanie byłoby za mało socrealistyczne i mogłoby
budzić w czytelnikach kontrrewolucyjne refleksje… Poza tym jest w książce
ledwie zarysowany wątek miłości między wspomnianą Hej-ni a wiejskim aktywistą
Cz’engiem – ale właśnie, tylko zarysowany, bo de facto nic z niego nie wynika.
Pod względem
językowym jest prosto, jak to w socrealizmie. Czasem interpunkcja trzeszczy, ze
dwa razy bohaterowie „wracają z powrotem”, czasem tłumaczowi mylą się imiona.
Ale jak się mają nie mylić, skoro na kartach jednej książki występują, dajmy na
to, Czang Jii-min, Cz’eng, Li Cz’ang oraz Czang Czeng-kuo?
Podsumowując,
można przeczytać raz, żeby się nasycić tą stylistyką, natomiast fanfików bym do
tego za bardzo nie pisał. Za to z wcześniejszymi, mniej socrealistycznymi, a
bardziej feministycznymi dziełami Ding Ling, takimi jak Dziennik panny Zofii, chętnie
się zapoznam.
PS. Mój egzemplarz należał ongiś
do Gminnej Biblioteki Publicznej w Maluszynie, powiat radomszczański, i pomimo
zużytego wyglądu chyba nie cieszył się zbytnią poczytnością, bo w kilku
miejscach strony nie były rozcięte.
Cytat: „Przeprowadzić
reformę rolną, to znaczy rozdzielić ziemię między bezrolnych i małorolnych,
umożliwić masom ludowym rozpoczęcie nowego życia, raz na zawsze wyrwać je z
nędzy.” – oj, żebyś się, chłopie, za dwanaście lat nie zdziwił…
10. Maciej Kuczyński, Wojna Czu z
Han 209-202 p.n.e., Warszawa 2014
(z serii Historyczne bitwy)
To
żadna nowość, że w formacie popularnych „habeków” ukazują się także pozycje
dotyczące całych wojen. Weźmy chociażby omawiany już ongiś na tych łamach (cz. 2) Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945, a jeszcze
w latach 80., u zarania serii wyszły Crecy-Orlean
1346-1429 Edwarda Potkowskiego, w gruncie rzeczy przekrojówka wojny
stuletniej, czy Zatoka Świeża 1463
J.W. Dyskanta, jedna z książek mojego dzieciństwa – przebieg wojny
trzynastoletniej z perspektywy wodnej, zarówno morskiej, jak i śródlądowej.
Starsze konflikty, ze względu na mniej szczegółowe opisy w źródłach, są
szczególnie podatne na takie ujęcie.
Podobnie
jest w przypadku opracowania Macieja Kuczyńskiego (zbieżność nazwisk ze znanym
podróżnikiem, autorem m.in. Tajemniczego
płaskowyżu, przypadkowa), omawiającego wojny chińskie z końca III w. p.n.e.
Jak widać po samym tytule, autor stosuje własne podejście do transkrypcji, tzn.
zasadniczo pinyin, ale z samowolnie zamienionymi ch i sh na cz i sz,
co wygląda cokolwiek dziwnie, kiedy widzimy polskie „cz” w bezpośrednim
sąsiedztwie pinyinowego „zh”, które też się wymawia „cz”, tylko bez przydechu.
Nie
mam dostępu do oficjalnych statystyk, ale gdyby zapytać przypadkowego
przechodnia, czy potrafi wymienić z imienia jakiegokolwiek cesarza chińskiego,
przypuszczam, że w 98% przypadków otrzymalibyśmy odpowiedź zbliżoną do
„odpaprykuj się ode mnie, ty zboczeńcu!”. Jeden procent wymieniłby ostatniego
cesarza, Puyi, bo był o nim film Bertolucciego, natomiast ten drugi procent
wspomniałby o Szy Huang-ti (Shi Huangdi). Wiadomo, to Pierwszy Cesarz, ten od
terakotowej armii, niektórzy mogą też kojarzyć go z Fallouta 2, gdzie jego imię nosił okręt podwodny, którego załoga
dała początek postnuklearnej populacji San Francisco.
Shi Huangdi
był przede wszystkim wojownikiem i pragmatystą, a filozofię miał w głębokim
poważaniu, co nie wróżyło dobrze inteligentom. Powodem do mocnego niepokoju
mógł być dla nich 213 r. p.n.e. i masowa egzekucja 460 uczonych, do
której doszło, gdy Pierwszy Cesarz zorientował się, że specjaliści zatrudnieni
przez dwór do prac nad eliksirem nieśmiertelności w gruncie rzeczy tylko
wyciągają kasę. Tak, medycyna alternatywna już dwadzieścia cztery wieki temu
była problemem… Z tym że jednocześnie władca wydał dekret nakazujący spalenie
wszystkich ksiąg filozoficznych. „Im więcej człowiek czyta, tym staje się
głupszy” – brzmi znajomo? Jeżeli ktoś lubi paralele, to owszem, nasuwają się
między Pierwszym Cesarzem a Mao Zedongiem. Jeden i drugi usiłował stworzyć
zupełnie nowe Chiny, doprowadzając przy tym do śmierci milionów ludzi i
niszcząc sporą część dorobku kulturalnego wcześniejszych epok, jeden i drugi
był kobieciarzem i miał skłonności antyinteligenckie, wreszcie i jeden, i drugi
po śmierci zostawił w kraju chaos sukcesyjny.
W przypadku
Shi Huangdi chaos ten był jednak o wiele większy i książka mówi przede
wszystkim o tych burzliwych czasach, przy których rosyjska „wielka smuta” jawi
się nieskomplikowanym konfliktem lokalnym, niemal naparzanką pod monopolowym. Założona
przez Pierwszego dynastia Qin (nie mylić z ostatnią, obaloną w 1911 r. dynastią
Qing) oprócz niego samego składała się tylko z jego najmłodszego syna, który
zresztą nie był przeznaczony do rządów i zasiadł na tronie za sprawą intrygi i
przypadku. Drugi Cesarz okazał się jeszcze okrutniejszy od ojca, lecz nawet w 1%
nie tak utalentowany, więc trochę na własną prośbę udało mu się rozpirzyć
imperium. Co prawda nie miał on za dużo do gadania, bo za wszystkie sznurki
pociągał jego opiekun i nauczyciel, eunuch Zhao Gao.
Wskutek
nieudolnego okrucieństwa tej dwójki, która z pewnością nie znalazłaby łaski w
oczach lorda Vetinariego, w 209 r. p.n.e. rychło wybuchło powstanie. Jego epicentrum
stał się kraj Czu (z grubsza w rejonie ujścia Jangców), przed stworzeniem
cesarstwa drugie co do znaczenia z państw chińskich (po Qin) i ostatnie, które zostało
podbite. Po jakimś czasie wśród przywódców wyłonił się triumwirat: Zhang Liang,
Liu Bang i Xiang Yu. Było ich trzech, w każdym z nich inna krew: wykształcony
opozycjonista, który już raz o mało nie zabił samego Shi Huangdi, przebiegły
eks-urzędas dowodzący dotąd jednym z pomniejszych ugrupowań powstańczych, wreszcie
radykalny, bitny i dyszący żądzą zemsty młodzieniec ze starożytnego rodu
poniżonego przez Qin, według zapisów kronikarskich typowy wręcz Gary Stu,
równie utalentowany jak arogancki. Mieli niełatwe zadanie, bo armia Qin była
całkiem sprawną machiną bojową, a oprócz brutalnej siły należało wykazać się
sprytem i – przy chińskiej skali odległości – myśleniem perspektywicznym.
Ostatecznie
jednak dynastia Qin upadła, kończąc tym samym najdłuższy rozdział książki,
zasadniczo dłuższy niż ten poświęcony tytułowej wojnie. A kiedy Xianyang,
stolica cesarska, została zrównana z ziemią, członkowie rodu cesarskiego na
wszelki wypadek wyrżnięci do ostatka, a Xiang Yu ogłosił się królem-hegemonem
nowych dziewiętnastu królestw… No cóż, wiemy z historii Rzymu, jak kończą
triumwiraty. Liu Bang, któremu przydzielono nowe królestwo Han, utworzone z
południowej (biedniejszej) części byłego Qin, uznał, że w sumie by mu nie
zaszkodziło panować nad nieco większym areałem, i poszedł na wojnę z Czu,
dogodnie wykorzystując fakt, że król-hegemon był akurat zajęty tłumieniem buntu
na drugim końcu Chin.
Wojna była
zacięta. Xiang Yu walczył jak wilk w górach i był zły niczym orzeł. Liu Bang, nie
unikając starć bezpośrednich (choć zazwyczaj wolał się upewnić, że ma
przewagę), preferował wszelako spryt, fortele i dyplomację, dzięki której
przeciągnął niejednego z lokalnych królów na swoją stronę. Nie bez znaczenia
był również fakt, że od pewnego momentu dysponował własnym Garym Stu, któremu
było Han Xin.
Zwraca uwagę
bitwa z 203 r. p.n.e., wygrana dzięki operacjom psychologicznym. Xiang Yu
musiał opuścić siły główne, aby na czele lotnej kolumny rozprawić się z Han
Xinem, który bobrował mu na tyłach. Dowiedziawszy się rychło, że jego zastępca jest
dość nerwowy, Liu Bang wyselekcjonował pięciuset największych ordynusów w całej
armii i kazał obrzucać przeciwnika najbardziej obraźliwymi wyzwiskami, jakie im
przyjdą do głowy, a żeby nie zabrakło im inwencji, zapewnił parszywej pięćsetce
nieograniczone zaopatrzenie w alkohol. To specyficzne „przygotowanie
artyleryjskie” trwało ponoć bez przerwy sześć dni i sześć nocy, aż dowódca Czu
uniósł się honorem i zarządził atak na dobrze umocnione pozycje Han, co zakończyło
się jego całkowitą klęską. Notabene, Liu Bang sam był chlorem straszliwym, ale
im bardziej był pijany, tym lepiej rządził, bo na trzeźwo był szorstki nie do
wytrzymania, a po wypiciu łagodniał.
Publikacja ma
charakter wybitnie popularyzatorski, o czym świadczy niemal całkowity brak
przypisów z odniesieniami do literatury przedmiotu, za to duża ilość
wykrzykników! A w rozdziale poświęconym powstaniu przeciw reżimowi Qinów jeden
z podrozdziałów nosi nawet tytuł „Imperium kontratakuje”. Przy czym nie jest to
jeszcze największy odlot, bo dalej mamy podrozdział „Sic transit gloria mundi – czyli utwór żałobny na jednego cesarza,
jednego kanclerza i jednego eunucha”. W czytaniu książka jest lekka i płynna
niemal na poziomie Stephena Kinga i podobnie jak u niego, krew leje się
litrami, choć Kuczyński oszczędza nam okrobrycznych szczegółów i nie używa
brzydkich słów.
Korektę, jak
to w Bellonie, wykonywał chyba Yeti. Autorowi często zdarzają się powtórzenia,
również składniowe, a w wielu miejscach urywa mu od znaków diakrytycznych, nie
tylko w przypadkach typu „ze” zamiast „że”, ale i w takich, które tryb
sprawdzania pisowni powinien wyłapać (jak „występowaly” – chyba niekoniecznie
miała tu się pojawić stylizacja na gwarę warszawską). Niekiedy polskie znaki pojawiają
się tam, gdzie nie powinny, np. „używałi”. „Po kolacji i pożegnaniu gościu
Xiang Yu udał się do swego namiotu…” No poszedł se gościu do namiotu, jasna
sprawa.
Jak się
zakończyła ta walka o władzę? SPOILER: Liu Bang wygrał, ogłosił się cesarzem i
zapoczątkował dynastię Han, która przetrwała aż do III w. n.e., z
kilkunastoletnią przerwą na początku naszej ery. A skąd ta przerwa? O tym można
będzie się dowiedzieć z kolejnego habeka Macieja Kuczyńskiego: Powstanie Czerwonych Brwi. Czekam z
niecierpliwością.
Reasumując: To,
co się wyrabiało w Chinach w tamtej epoce, się nadaje na serial typu Gra o tron. I tak samo nie należy się
przywiązywać do bohaterów.
Cytat: „Na swego posła Liu Bang wybrał Li Yiji (Mistrza Li), zaś
instrukcje negocjacyjne przekazał mu w następujących zwięzłych, męskich
słowach: »Hej, ty tam, co tak chwacko merdasz szczęką, pojedziesz teraz i
pomerdasz nią na króla Bao z Wei. A jeśli uda ci się go przeciągnąć z powrotem
na moją stronę, dostaniesz lenno z 10 tysiącami domów«.”
Oficer chiński z epoki. Tylko jakiś taki nadęty. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz