Pomimo ogólnie trudnej sytuacji, w różnych okolicznościach przyrody udało mi się zdobyć paręnaście pozycji płytowych .
Bon
Jovi, One Wild Night. Live 1985-2001, 2001
Bon
Jovi był zespołem ogromnie popularnym w latach 80., czołowym przedstawicielem
komercyjnej, łagodnej odmiany heavy metalu, ale w następnej dekadzie zniknął trochę
z horyzontu w związku z ogólnym spadkiem koniunktury na takie granie. Powrócił
z hukiem na sam koniec stulecia albumem Crush, z którego pochodził
przebój It’s My Life z zaraźliwie melodyjnym refrenem i gitarowym riffem
z wykorzystaniem efektu talk-box. Jon Bon Jovi i jego koledzy znowu stali się
na moment gwiazdami pierwszej wielkości – a sukces zdyskontowali w następnym
roku płytą koncertową.
Zakres
czasowy zawarty w tytule jest dość szeroki, ale próżno tu szukać nagrań z
czasów największej popularności Bon Jovi – okresu płyt Slippery When Wet i
New Jersey. Rok 1985 reprezentują dwa wczesne utwory z Tokio – Runaway
oraz In and Out of Love; jest to przy tym jedyny fragment
płyty, na którym gra pierwotny basista zespołu, Alec John Such. Potem mamy już
przeskok w lata dziewięćdziesiąte: poza dwoma kolejnymi wyjątkami większość
płyty stanowią nagrania z roku 1995, a potem już 2000. W tym okresie na basie
grał Hugh McDonald, który miał status członka nieoficjalnego – na okładce i we
wkładce widać tylko czterech facetów, basisty nie ma.
Piosenki
nie są ułożone chronologicznie, za to zgodnie z dramaturgią występu. Dzięki
temu udało się stworzyć album koncertowy brzmiący spójnie, mimo że posklejano
go z różnych nagrań. Publiczność jest aktywna i czasem dośpiewuje jakieś
partie. Zaczęli od najcięższej artylerii – It’s My Life. Poza nim z Crush
pochodzą tylko dwa utwory: Just Older i wybrany do promocji (a także
na tytuł płyty) One Wild Night. Cała trójka pochodzi jakoby
z koncertu w Toronto w 2000.
Poza
tym repertuar stanowi swego rodzaju „greatest hits live”. Już jako drugą
piosenkę słyszymy największy przebój kapeli w ogóle – wykonany w Zurychu Livin’
on a Prayer, którego niesamowita melodyjność w połączeniu z energicznym
wykonaniem przywodzą na myśl Springsteena na speedzie (w ogóle Bon Jovi wydaje
się Bossowi wiele zawdzięczać). Swoją drogą, zestawienie dwóch przebojów –
starego i nowego – pokazuje wyraźnie, że u kresu milenium grupa powróciła do
rozwiązania, które dawniej dobrze się sprawdzało – choćby ten talk-box… Poprawili
trzecim wielkim przebojem, You Give Love a Bad Name (i nie wspominajcie
przy mnie wersji Mandaryny!) z tego
samego zuryskiego występu. Pewne uspokojenie daje Keep the Faith
(nagrany w Nowym Jorku), bardziej rozbujany i z wydatną partią basu. Na balladę
z prawdziwego zdarzenia trzeba poczekać do siódmego utworu: Something to
Believe In, bo wcześniejszy Someday I’ll Be Saturday Night wprawdzie
zaczyna się nastrojowo, ale potem, zgodnie z tradycją Springsteena, pomimo
rzewnej melodii przyspiesza. Lider sięga zaś po gitarę akustyczną w kowbojskim Wanted
Dead or Alive.
Repertuar
urozmaicają kowery: I Don’t Like Mondays, chyba największy przebój Boba
Geldofa, wykonany z udziałem jego samego w Londynie w 2001, a także Rockin’
in the Free World Neila Younga, zagrany w roku 1995 w eGoli, znaczy się w
Johannesburgu. Ten pierwszy ma w sobie całą potrzebną emocję, natomiast drugi
wydaje się trochę zbyt wylakierowany.
Całkiem
prężnie wypada końcówka: zdrowo pompujące Something for the Pain (z sitarem)
i Bad Medicine, odpowiednio z Melbourne i Zurychu. Miałem kiedyś okazję
słuchać tego na walkmanie z wyczerpującymi się bateriami i byłem pod wrażeniem,
jak ciężko to brzmiało w zwolnionym nieco tempie.
Promujący
płytę dynamiczny przebój One Wild Night, jak pisałem, był już
obecny na studyjnym albumie Crush, jednak na koncertówce pojawia się w
nowej wersji. Chociaż na okładce podano, że pochodzi z koncertu w Toronto, w
ogóle nie słychać, że to nagranie koncertowe, sprawia raczej wrażenie
studyjnego bonusu.
Scorpions, Crazy World, 1990
W
dyskografii tego hanowerskiego zespołu Crazy World wyróżnia się przede
wszystkim utworem Wind of Change. Podniosła ballada z gwizdaną melodią
kojarzy się nierozerwalnie ze zmianami w Europie Środkowo-Wschodniej, choć
kiedy Klaus Meine pisał ją na kilka tygodni przed upadkiem Muru Berlińskiego,
ani myślał, że przemiany są tuż za pasem. Bezpośrednią inspiracją stało się pragnienie
zmian („pieriemien triebujut naszy sierdca”), z jakim zetknęli się
Scorpions w czasie występów w Związku ciągle jeszcze Radzieckim.
Jakkolwiek
Wind of Change wyróżnia się nawet na tle całkiem pokaźnego zbioru
skorpionowych ballad, nie zapominajmy (jak często robią ludzie piszący o
Scorpions), że mamy do czynienia przede wszystkim z zespołem heavymetalowym. Na
płycie dominują więc dynamiczne, witalne i melodyjne utwory oparte na
charakterystycznych riffach. Kompozytorsko i tekściarsko wspomagał tu grupę Jim
Vallance. Stylistyka, jaką słychać w Tease Me Please Me albo Don’t
Believe Her (jeden z najlepszych utworów na płycie), w roku 1990
zaczynała już wychodzić z mody, ale Meine, Rudolf Schenker, Matthias Jabs i
reszta się tym nie przejmowali. Niektóre piosenki bardziej się wybijają, inne
są bliższe skorpioniej normy (Restless Nights), jednak, ogólnie rzecz
biorąc, płyta Crazy World jest spójna, a ciekawsze utwory dominują nad
nudnymi. Czasem, jak w To Be With You In Heaven albo Lust or Love,
zespół łączy dość ciężkie brzmienie z rzewnym refrenem. Kicks After Six
to jedyny w dziejach Skorupionów przypadek utworu napisanego przez basistę
Francisa Buchholza, ale ani nie odstaje jakoś szczególnie od reszty, ani jego
refren nie należy do tych ciekawszych. Money and Fame utrzymany jest w
groźnym, kroczącym rytmie, jednak trochę się dłuży. Poprawia po nim wrażenie Crazy
World z nieco judasową pracą gitar, na koniec zaś płyty Scorpions wrzucili
drugą balladę, Send Me An Angel. Od zawsze pozostaje ona w cieniu
Wind of Change, choć w niczym nie gorsza. Nie zawiera gwizdania,
za to słychać w niej quasi-orkiestrowe brzmienia zbliżone do melotronu.
TSA, Live,
1982
TSA (Tajne Stowarzyszenie Abstynentów), grając na różnych
festiwalach, zyskało sobie renomę prawdziwego scenicznego żywiołu, nic więc
dziwnego, że jego debiutem fonograficznym okazała się płyta koncertowa, nagrana
w 1982 r. w krakowskim Teatrze STU.
Od zawsze TSA porównuje się przeważnie do AC/DC. Nie
można tu wprawdzie mówić o bezpośrednim kopiowaniu, zakres inspiracji wydaje się
nieco szerszy; ot, choćby Zeppelin. O ile zaś solówki gitarowe przywodzą na
myśl Angusa Younga, to z kolei Marek Piekarczyk nie kopiuje ani Bona Scotta,
ani Briana Johnsona (za parę lat, w okresie anglojęzycznej wersji Heavy
Metal World, miał się zbliżyć w rejony Udo Dirkschneidera). Otwierający
występ Manekin disco jest dość bałaganiarski, ale potem lecą
czytelniejsze riffowce: Spółka, Wyprzedaż, Plan życia, Chodzą
ludzie… Często z surowymi, lecz zapamiętywalnymi refrenami. Do
ciekawszych należy też znany z wcześniejszego singla Mass media, którego
riff do złudzenia przypomina motyw z Owner of a Lonely Heart grupy Yes,
ale nie można tu mówić o plagiacie, bo ten drugi ukazał się rok później.
Nie zabrakło oczywiście najbardziej klasycznej polskiej
ballady metalowej: 51, której słowa napisał Jacek Rzehak, menażer i
tekściarz grupy, pod wpływem śmierci dwóch przyjaciół z powodu heroiny. Całość
kończy TSA Rock – wyluzowany rokendról, w kierym Piekarczyk wdaje się w call-and-response
z publicznością, a jeden z gitarzystów cytuje melodię z Przygód Koziołka
Matołka.
O ile Live faktycznie oddaje ducha rockandrollowego czadu, to jej podstawową wadę stanowi nie najprzejrzystsza produkcja, przez którą głos Piekarczyka czasami (zwłaszcza na początku) tonie w gitarach. Z drugiej strony, trudno, żeby nie tonął, skoro wokalista miał tego dnia zapalenie krtani. Ale niektórzy słuchacze lubią „partyzancką” jakość nagrania.
Bielizna, Utwory wybrane 1987-1997, 1998
Kapelę, która wykonuje utwory pod takimi tytułami jak Krótka
przygoda z człowiekiem, który obiecywał wykładzinę podłogową, Magiczna
moc ogórka konserwowego albo, za przeproszeniem, Miłość oralna w
Jugosławii (dwa pierwsze zresztą nie znalazły się na tej kompilacji), łatwo
zaszufladkować do „jajcarskiego” rocka w rodzaju wspomnianego Cyca, Piersi czy
nawet Elektrycznych Gitar. Ale sprawa nie jest taka prosta; prędzej już
należałoby przywołać Kobranockę. Owszem, piosenki Jarka Janiszewskiego są
wysoce groteskowe, ale trudno w nich się doszukiwać prostej wesołkowatości. Ich
bohaterami są postaci – jakby to ujął Gogol – „ludzi małych”, zwyczajnych osób
ze zwyczajnych miast, wiodących zwyczajne życie, zazwyczaj nieszczęśliwe: mają
kompleksy na punkcie wyglądu (Maria ma mały biust), nieudane życie
erotyczne (Prywatne życie kasjerki PKP), żyją w opresyjnych rodzinach (Taniec
lekkich goryli, Stefan). Czasami zaś ta Bielizna – która z początku
była Bielizną Goeringa – porusza tzw. tematy zaangażowane społecznie, choćby w
takich utworach jak Terrorystyczne bojówki czy RPA. Z drugiej
strony nie brak u Janiszewskiego i specyficznej erotyki, utrzymanej w tonie tak
groteskowym, że człowiek nabiera przekonania, że cały ten seks to jedno wielkie
zawracanie głowy.
Pod względem muzycznym mamy do czynienia z rockiem
alternatywnym, wywodzącym się z punk rocka, ale jeśli bym miał porównywać
Bieliznę do jakichś konkretnych zespołów, to w kółko przychodziłaby mi do głowy
jedna nazwa: The Smiths. Mocny bas, podzwaniająca gitara, charakterystyczny
nastrój melancholii – wszystko to budzi takie właśnie skojarzenia. Śpiew
Janiszewskiego, mimo że często zbolały, jest jednak bardziej przerysowany niż u
Morrisseya; sam artysta porównywał się głosowo do psa Huckleberry’ego. Metrum
bywa nie do końca oczywiste, a w takim W imieniu prawa rytm wzbogacają
jeszcze quasi-latynoskie instrumenty perkusyjne.
Zestaw
ułożony jest w kolejności odwrotnie chronologicznej, poczynając od dwóch
utworów premierowych. Są to Sens życia – dość jednak wesołkowate ska –
oraz oniryczna, bardziej „obyczajowa” Mariola idzie na dysk. Dalej idzie
reprezentacja płyty Pani Jola, z której najciekawiej wypada rozpędzony
utwór tytułowy, portret małomiasteczkowej pracownicy seksualnej. Również i dynamiczną
Miłość w Jugosławii (słowo „oralna” zakwestionował ZAiKS), jeden z
najwcześniejszych utworów Bielizny, przedstawiono w późnej wersji z tego
albumu. W Kości sporą rolę odgrywają skrzypce. W takich natomiast
piosenkach jak Władek przechodzi w piąty wymiar czy Ja, szara mysz słychać
wpływy jazzowe. Nie dziwota, skoro jednym z gitarzystów był wówczas yassowiec
Piotr Pawlak, znany choćby z zespołu Kury. Skoro mowa o Kurach – ich Jesienną
deprechę zaśpiewał właśnie basista Bielizny, Radovan Jacuniak.
Z punktu widzenia fanów zespołu być może najciekawszym elementem jest tu obecność trzech utworów z albumu Tag z 1993, który ukazał się wyłącznie na kasecie i nigdy nie był wznawiany. Maria ma mały biust, Borsuk oraz utwór instrumentalny (jeśli nie liczyć wrzasków) Przeganianie wołów do Norymbergi świadczą o tym, że Bielizna grała wtedy ostrzej, z surowszym brzmieniem i skłonnościami do dłuższych form.
Lady Pank, Teraz, 2004
W
tym przypadku hitem była bardzo stylowa i melodyjna ballada Stacja Warszawa.
Do promocji Teraz wybrano poza tym Sexy-plexi, otwieracz albumu –
dynamiczny, wpadający w ucho, chociaż na tekst lepiej spuścić zasłonę milczenia
(„Heja-hej! Co dziś jest dla ciebie sexy? / Heja-hej! Czy już sam nie jesteś
plexi?”). Tak, po latach Lady wznowiła współpracę z Andrzejem Mogielnickim, co
ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Dodatnie są takie, że te jego wersety
łatwo się zapamiętuje. Ujemne – że w niektórych przypadkach lepiej by było tego
nie pamiętać. W dodatku aż w dwóch piosenkach bawi się w jakieś
bogoiskatielstwo – www.god.com oraz Bóg i boogie woogie. Na
pleonazm „internetowa sieć” mogłem jeszcze przymknąć oko, ale „kliknąłem w
klawiaturę”, serio? Może jeszcze zdefragmentowałeś pulpit? A utwory tak poza
tym bardzo fajne, zwłaszcza tamten drugi, nieco rollingstonesowski.
Ogólnie rzecz biorąc, pierwsza połowa płyty dowodzi, że
Jan Borysewicz ciągle nie utracił zdolności pisania przebojowych refrenów.
Granie energiczne, miejscami podbite elektroniką, ale nie w takim sensie jak na
Tacy sami, gdzie syntezatory stanowiły wręcz fundament aranżacji – tu ją
ino wspierają. Druga połowa wypada słabiej. Walker ma niezły,
„wieczorny” klimat, ale przypomina bardziej De Mono, natomiast pozostała trójka
to typowa ladypankowa konfekcja. Czy mówimy o dynamicznym Lachy na strachy (z
akustyczną introdukcją kojarzącą mi się z The King Acceptu), czy o
balladowym Ciepłym śniegu – efektem jest nie tyle ciepły śnieg, co
ciepłe kluchy. Paradoks polega na tym, że utwory te są bardzo charakterystyczne
pod względem stylu, a równocześnie bez wyrazu: po prostu nikną wśród wielu
innych, podobnych utworów Lady Pank i pasowałyby do rozczarowującej z tego
samego powodu płyty Miłość i władza.
Tak czy inaczej, kolejna dziura uzupełniona:
teraz z regularnych studyjnych albumów Lady Pank brakuje mi tylko Naszej
reputacji.
Europe, Prisoners in Paradise, 1991
Po
tym sukcesie z Europe odszedł „norweski łącznik” John Norum, a opróżnione
stanowisko gitarzysty zajął Kee Marcello. Pierwszy nagrany z nim album był, jak
się zdaje, wyraźnie słabszy od poprzednika, zaś Prisoners in Paradise znów
prezentuje zespół w bardzo wysokiej formie. Brzmienie jest bardziej organiczne,
mniej „plastikowe” niż na tamtej przełomowej płycie, ale nie traci nic z
bezczelnej przebojowości, jeśli już, to nawet ją uszlachetnia.
Na
uwagę zasługuje, że Szwedzi nie zamierzali mechanicznie kopiować swojego
największego hitu. Utwór tytułowy Prisoners in Paradise także wydaje się
czołowym singlem, ciągnącym cały album, ale nie przypomina Final Countdown.
Jest to zasadniczo hardrockowa ballada z bardzo melodyjnym refrenem i
queenowatymi gitarami (a syntezatory we wstępie to nawet grają progresję
podobną do The Show Must Go On).
Wszędzie tu pełno melodii, chwytliwych riffów, solówek,
refrenów i wszystkiego, czego mógłby sobie życzyć miłośnik takiej stylistyki.
Wokalistę Joeya Tempesta na każdym kroku wspierają chóralne zaśpiewy. Na singlu
ukazała się też ballada w średnim tempie I’ll Cry For You, która wydaje
się precyzyjnie celowana w młodocianego odbiorcę żeńskiego (podobnie zresztą
jak trzecia z ballad – Homeland), ale i wśród ostrzejszych utworów
trudno wymienić jakiś nieatrakcyjny. Najbardziej zaraźliwe są Talk To Me i
Halfway to Paradise, trącące nieco stylem Def Leppard. Natomiast nieco
niedolubiwam Got Your Mind in the Gutter oraz Bad Blood, które
mają w sobie coś ze swoistej obleśności takich ameryckich zespołów jak Skid Row
czy Poison. Co do finału – dość ciężki Girl from Lebanon rozpoczyna się
gilmourowatym solem gitary, sugerującym, że ambicje Europe wykraczają poza
klepanie przebojów.
Główna
wada albumu polegała na tym, że – podobnie jak opisywany poprzednio Crazy
World Scorpionsów – ukazał się on akurat w czasie, gdy taka wersja heavy
metalu zaczęła wychodzić z mody (wprost symbolicznie: w przeddzień premiery Nevermind
Nirvany). Gdyby wyszedł pięć lat wcześniej, może byłby dziś zaliczany do
wielkiej trójki „soft metalu” razem z Hysterią i Slippery When Wet.
Ale nie mógł się wtedy ukazać, bo Europe było jeszcze na etapie Final
Countdown. A tak – zespół się rozleciał i dopiero po kilkunastu latach
wrócił na scenę w mniej błyszczącym, lecz ambitniejszym wcieleniu.
Yazoo, Upstairs at Eric’s, 1982
Na
pierwszą płytę Yazoo zwróciłem uwagę dzięki filmowi Ostatnia rodzina. W
jednej ze scen Tomasz Beksiński, zostawszy prezenterem radiowym, odtwarza na
antenie Upstairs at Eric’s jako świeżo wydaną nowość. Dla znawców wybór
ten był wątpliwy, zważywszy, że ani nie była to ważna płyta w życiu Nosferatu,
ani też faktycznie pierwsza, jaką prezentował w eterze. Ważne, że dzięki temu
usłyszałem Don’t Go, motoryczny przebój rozpoczynający płytę i jeden z
jej filarów. Drugim był bardziej melancholijny, wydany na debiutanckim singlu
jeszcze przed wypuszczeniem albumu, Only You. Słyszałem o ludziach,
którzy oświadczali się przy tej piosence, ale to równie dobry pomysł jak granie
Windą do nieba na weselu, bo Only You opowiada o żalu po
rozstaniu.
Syntezatory
z lat 80., jak wiadomo, są kwestią gustu. Jednym się spodobają, drudzy uznają
je za nie tylko sztuczne, ale i przestarzałe. Ja należę do tej pierwszej grupy.
Clarke posługuje się klawiszowym arsenałem umiejętnie i bez przynudzania, z
taką zaś wokalistką jak Alison Moyet duetowi nie groziło popadnięcie w
elektroniczną bezduszność. Jej popisowy utwór na tej płycie to Midnight,
gdzie daje upust soulowym inklinacjom, to znaczy jej głos
wije się jak nietrzymany przez nikogo wąż ogrodowy. W Goodbye ‘70’s nawet
sama dla siebie wyśpiewuje wokalizę w tle. Bad Connection pod
syntezatorami i elektroniczną perkusją ukrywa całkiem tradycyjną melodię, która
w innej aranżacji pasowałaby do list przebojów z lat 60. A jeśli komuś jednak
bardziej odpowiadają zimniejsze, kraftwerkowe brzmienia, znajdzie je w Tuesday.
Jest
tu wprawdzie utwór „dla koneserów”, zdolny odstręczyć mniej zaangażowanych
słuchaczy, a mianowicie I Before E Except After C, kolaż posamplowanych
i ponakładanych na siebie gadek. Podobne efekty występują w In My Room,
ale tam stanowią ino ozdobnik dla normalnej piosenki. Dla odmiany Winter
Kills to spokojny, refleksyjny utwór oparty na tradycyjnym brzmieniu
fortepianu, a po nim płytę kończy znów syntezatorowo skoczny Bring Your Love
Down (Didn’t I). Ogólnie biorąc – niezłe to jest.
Płytę realizował Roy Thomas
Baker, znany jako producent albumów Queen. Ale nie znajdziemy tu rozpasanego
brzmienia rodem z płyt Freddiego i kolegów. Choć debiut Samochodów powstał w
tym samym roku co bardzo eklektyczny Jazz Queen, ma brzmienie bardziej
ascetyczne. Skojarzenia biegną bardziej w stronę debiutu The Police, tyle że
bez elementów reggae. Na najbardziej podstawowym poziomie są to melodyjne
piosenki w tradycji lat 60., tyle że w nowofalowych aranżacjach, a równocześnie
przesącza się do nich jakiś pierwiastek „corporate rocka” w stylu grupy – nomen
omen – Boston. Odznaczają się mocnym rytmem, dużym udziałem syntezatorów i
nierzadko harmoniami wokalnymi (o, a jednak pojawia się jakiś punkt styczny z
Queen). Oprócz samego Ocaska, głównym wokalistą w czterech utworach jest
(zmarły w 2000 r.) basista Benjamin Orr, urodzony jako Orzechowski.
Trzy wiodące single posadził
zespół na samym początku płyty. Good Times Roll pompuje w średnim tempie
i przez syntezatorowe zagrywki kojarzy mi się z Garym Numanem, podczas gdy My
Best Friend’s Girl przywołuje wizję cybernetycznego rockabilly. Moim
ulubionym fragmentem płyty jest śpiewany przez Orra Just What I Needed –
coś mi się widzi, że Oddział Zamknięty mocno się tym inspirował w utworze Ich
marzenia, a solówkę skopiował w przyspieszonym tempie w Na to nie ma
ceny. Z kolei początek Don’t Cha Stop przywodzi skojarzenia z… Kryzysową
narzeczoną, choć dalszy ciąg tego dynamicznego utworu już nie jest tak
podobny.
W brzmieniu zespołu ważną rolę odgrywali gitarzysta Elliot Easton i klawiszowiec Greg Hawkes. Pierwszy wzbogacał utwory solówkami i innymi interesującymi detalami, drugi to sięgał po lodowate syntezatory, to znów na organach uzyskiwał efekt podobny do The Stranglers, np. w Bye Bye Love, choć oczywiście Hugh Cornwell nie zaśpiewałby takiego refrena. Najsłabszym elementem albumu jest I’m in Touch with Your World, utrzymany w wolnym tempie i pełen ekscentrycznych efektów dźwiękowych. A żeby nie było za optymistycznie, płyta zawiera posępny Moving in Stereo. Bez przesady, że jakiś joydivisionowy, ale pasował by do Idioty Idziego Popa (jako młodszy brat Mass Production). Po nim finał płyty stanowi stosunkowo bogaty brzmieniowo All Mixed Up, choć i w nim czai się coś złowróżbnego.
Weezer,
Weezer (tzw. Blue Album),
1995
Weezer to zespół w Ameryce
bardzo wpływowy, a u nas niedoceniany. Z okładki patrzy na nas z pewnym
skrępowaniem czwórka Normalnych Kolesi™ w koszulach wypuszczonych na spodnie i
kiszertach. Ot, banda nerdów, nad którymi w szkole średniej znęcali się
chamowaci futboliści. I tak można by określić Weezera: normalny zespół grający
normalną muzykę. W USA lat 90. oznaczało to rocka alternatywnego, przy
czym Weezer prezentuje nieco ostrzejszą jego odmianę. Śpiew też jest normalny:
Rivers Cuomo, lider zespołu, nie forsuje głosu nie wiadomo jak, brzmi jak
zwykły koleś, trochę niepewny siebie (tytuł The World Has Turned and Left Me
Here wydaje się a propos). Robi to kapitalne wrażenie w zestawieniu
z ciężką gitarową ścianą dźwięku. Byłbym jednak ostrożny z zaliczaniem
Weezera do nurtu pop-punkowego, skoro nie mamy tu szybkich galopad – utwory są
na ogół utrzymane w średnich tempach – ani też Cuomo się zbytnio nie
wydziera. Gdybym więc miał szufladkować, określiłbym tę muzykę jako coś w pół
drogi między standardową alternatywą a pop-punkiem, z jakąś domieszką shoegaze.
Przede wszystkim pełno tu zaraźliwych melodii. Niektóre bardzo mi się podobają, np. Buddy Holly, No One Else czy Holiday. A nawet te, które mniej, i tak grasują mi po głowie jeszcze kilkanaście godzin od przesłuchania albumu. Czasami nawet trafi się, co prawda ukryta w tle i niezbyt kaskaderska, ale jednak solówka gitarowa – jak w singlowym, najłagodniejszym na płycie Undone (The Sweater Song). A w Say It Ain’t So partie gitary mają w sobie nawet coś z Johna Frusciante – w sensie, że taki bardziej minimalistyczny Hendrix. Czasem aranżację urozmaici gitara akustyczna (od której zaczyna się My Name Is Jonas, a więc i cały album), czasem harmonijka (In the Garage), słychać też, zda się, jakieś klawisze (w Holiday chyba organy?) Finałowy Only in Dreams jest rozciągnięty aż do ośmiu minut – co prawda na zasadzie monotonii (urozmaicanej zmianami dynamiki czy solówkami), a nie suity, ale mimo wszystko pokazuje to, że ambicje Weezera wykraczają poza nagrywanie zwykłych trzyakordowych piosenek. Jak się później miało okazać, Riversowi Cuomo nieobce były nawet myśli o rock-operze.
Bon Jovi, New Jersey, 1988
New Jersey, czwarta
płyta zespołu, ukazała się po przełomowym Slippery When Wet i pod
pewnymi względami sprawia wrażenie próby powtórzenia udanej formuły. Także i tu
producent był Bruce Fairbairn, oprócz sukcesu Bon Jovi odpowiedzialny w tym
samym okresie m.in. za reanimację kariery Aerosmith.
Jeżeli płyta nazywa się New
Jersey, to kuszące jest odniesienie do największego rockowego piewcy tego stanu – Bruce’a
Springsteena. Charakterystycznym przecież patentem dla Bon Jovi jest ubieranie charakterystycznej
dla Bossa dynamicznej rzewności w hardrockowo-metalowy garnitur. Można tu
zaliczyć takie utwory, jak ballada Living in Sin czy bardziej dynamiczne
Blood on Blood. Te podobieństwa mi jednak nie przeszkadzają. Mniej
atrakcyjne wydają mi się utwory ostrzejsze: otwierający Lay Your Hands on Me
(choć to też singiel) oraz Homebound Train, przykład dudniącego jak
tytułowy pociąg funkowym rytmem podejścia do soft metalu (w dodatku z
harmonijką). Ciekawiej od nich wypada ciężki, a przebojowy Bad Medicine.
Twórcami repertuaru są przeważnie Jon Bon Jovi i Richie Sambora, przy czym Living
in Sin jest dziełem tylko pierwszego z nich (i niesamowicie jedzie
Springsteenem), a w kilku innych duet kompozytorski wspomogli autorzy
zewnętrzni. Dominuje oczywiście Desmond Child, a po jednym utworze dołożyły
swój wkład Diane Warren i Holly Knight.
Co do najlepszych fragmentów albumu – bezczelnie przebojowy Born to Be My Baby (Fairbairn zagonił do niego brata z wiolonczelą), który wydaje się odpowiednikiem Livin’ on the Prayer, zaś wątek „kombojski” z gitarą akustyczną kontynuuje mój ulubiony Stick to Your Guns (to właśnie ten napisany z pomocą Knight), poprzedzony półtoraminutowym Ride, Cowboy, Ride – countrową piosenką z gitarą akustyczną i efektem trzeszczącej płyty. Warto też wspomnieć Wild Is The Wind, kolejną „springsteenówkę” z balladową zwrotką i dynamicznym refrenem, wzbogaconą brzmieniem sitaru, który występuje też w kolejnej balladzie I’ll Be There For You. Natomiast nie warto wspomnieć o 99 in the Shade, bo uważam, że nie. Słabszym punktem jest poza tym finałowy akuśtyk Love for Sale: za mało emocji jak na zakończenie całkiem równego albumu.
Orchestral
Maneouvres in the Dark, History of Modern,
2010
Już tu kiedyś pisałem
ogólnie na temat Orkiestralnych Manewrów po Ciemku przy okazji składanki
największych hitów. Teraz dodam tylko, że w 2006 Andy McCluskey i Paul
Humphreys po dziesięcioletniej przerwie reaktywowali zespół, i to od razu w
oryginalnym składzie z Martinem Cooperem i Malcolmem Holmesem.
History of
Modern jest ich pierwszym dziełem po wznowieniu działalności i brzmi… jakby
przez te lata nigdzie się nie wybierali. Dalej mamy do czynienia z melodyjnymi utworami
w elektronicznych aranżacjach ożywianych przez naturalną gitarę basową (czasami,
jak w New Babies: New Toys, silnie przesterowaną). Nie brakuje też
specyficznej dla OMD melancholii, jak w Green, a zwłaszcza w stadionowym
If You Want It, gdzie weterani pokazują fanom The Killers, z kogo
ich idole czerpali inspirację. Tymczasem Sister Mary Says brzmi
uderzająco podobnie do słynnej Enoli Gay – nic dziwnego, bo to utwór z
tego samego, początkowego okresu twórczości OMD, tyle że wcześniej nie został
nagrany, właśnie ze względu na to podobieństwo. Oprócz tego damski wokal,
ciągnący się słodko jak toffi, słychać też w Sometimes, który brzmiałby
jak coś z klasyki popu lat 80., kiejby nie wplecione w aranżację skrzecze i
inne nowoczesności.
Starej fascynacji stylistyką
modernizmu artyści dali upust w dwuczęściowym utworze tytułowym. Pierwsza część
History of Modern (part I) należy do prostszego, bardziej dyskotekowego
nurtu ich twórczości. Jednostajnie akcentowany rytm i prosty motyw
syntezatorowy znęciłyby może nawet co bardziej otwartych fanów disco polo,
gdyby nie odstraszył ich tekst po angielsku. Część druga jest trudniejsza i
reprezentuje nurt wrażliwej podniosłości, z której czerpali The Killers.
Album jest dość urozmaicony.
Z jednej strony mamy balladę New Holy Ground o prostej aranżacji, z
drugiej dyskotekowy The Future, the Past, and Forever After albo Pulse
(przy czym jest to dyskoteka z końca osiemdziesiątych). Wracając do
otwieracza New Babies: New Toys, ma on w sobie pewien „imprezowy” klimat
połączony z ironią, przywołując nawiązania do New Order.
Zwraca uwagę tytuł RFWK –
skrót od „Ralf, Florian, Wolfgang, Karl”, czyli otwarty hołd dla Kraftwerku
(McCluskey współpracował kiedyś zresztą z Karlem Bartosem). Muzycznie jest to
jednak typowe OMD. Zimne kraftwerkowe brzmienia słychać natomiast w zamykającym
płytę The Right Side?, tyle że wzbogacone syntezatorowymi chórami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz