Wakacyjne lektury dobrałem w tym roku pod kątem regionu, dokąd pojechałem na urlop. Dziś skupiam się na pozycjach historycznych i krajoznawczych, przy następnej okazji będzie belętrystyka.
9.
Antoni Romuald Chodyński, Malbork, Warszawa 1982
(z serii
„Barbakan”)
Początki miasta sięgają XIII w., gdy książęta pomorscy założyli nad Nogatem gród Zantyr. Później rejon trafił w ręce Krzyżaców, którzy rozpoczęli budowę zamku i miasta. Dla niektórych może być zaskoczeniem, że Marienburg nie od razu stał się siedzibą wielkich mistrzów Zakonu Krzyżackiego. Pierwszy wprowadził się do niego Zygfryd von Feuchtwangen w roku 1309, czyli dobre trzydzieści lat po tym, jak sam Malborek otrzymał przywilej miejski, a niemal wiek po sprowadzeniu Krzyżaków do Prus przez Konrada Mazowieckiego.
Tandaradei! |
Jak już pisałem w notce wakacyjnej, gotycki zamek krzyżacki dzieli się zasadniczo na trzy części: Zamek
Górny, Zamek Średni i Przedzamcze. Fortyfikacje i dziś robią wielkie wrażenie,
a co dopiero w czasach wojen polsko-krzyżackich. Jak wiemy, po Grunwaldzie nasi
nie zdołali zdobyć miasta. Inna sytuacja wystąpiła w czasie wojny trzynastoletniej,
kiedy najpierw zamek był za Krzyżakami, a miasto za Związkiem Pruskim, a potem
sytuacja się odwróciła; w każdym razie od 1457 r. Malboro był już miastem
polskim, zaś wielki mistrz musiał się przeprowadzić do Kaliningradu. Na
przestrzeni dziejów nie był to jednak dla grodu nad Nogatem koniec oblężeń.
W XIX w. zamek popadł
już w zupełną ruinę i planowano jego rozbiórkę. Z pomocą przyszli niemieccy
romantycy, którzy wzięli się z zapałem za jego restaurację, tę zaś na wyższe obroty
wprowadził pod koniec wieku dr Konrad Steinbrecht (ma na zamku tablicę
pamiątkową). Mimo to w 1945 r. Malbork ponownie uległ zniszczeniu. O ile
na historyczne stare miasto machnięto
ręką i walnięto w jego miejscu zwyczajne blokowisko, to za pracę nad zamkiem
wzięli się tym razem polscy fachowcy. W chwili powstania tej książki odbudowa
jeszcze się nie zakończyła (np. ośmiometrową figurę Matki Boskiej z
Dzieciątkiem na fasadzie zamkowego kościoła ukończono dopiero kilka lat temu).
Czarno-białych
ilustracji jest 68 (kolor jedynie na okładce). Znalazły się wśród nich plany
miasta i zamku, ale przede wszystkim zdjęcia. Nieliczne zachowane zabytkowe
budynki centrum Malborka, panorama zamku, wnętrza, poszczególne elementy architektoniczne:
baszty, bramy, Pałac Wielkich Mistrzów… Są również dzieła sztuki, takie jak
tympanony z portalów kaplicy św. Anny, oraz niektóre eksponaty ze zbiorów
muzealnych, od broni po rzeźby.
Jak przystało na
publikację peerelowską, nie obyło się bez wtrętów ideologicznych. Mowa więc o
tym, że w 1945 r. prowadzono w mieście „walkę o władzę ludową”, w której
zasadniczą rolę odgrywała PPR. Na końcu książki znalazło się „Summary” w
czterech językach: angielskim, francuskim, niemieckim i rosyjskim. Poszczególne
wersje streszczenia różnią się nieco między sobą i kiedy mowa o bitwie pod
Grunwaldem, wyłącznie w wersji rosyjskiej występuje wzmianka o udziale pułków smoleńskich.
10.
Józef Wiesław Dyskant, Zatoka Świeża 1463. Przebieg działań wojny
trzynastoletniej na morzu i wodach śródlądowych na tle rozwoju żeglugi w
połowie XV wieku, Warszawa 1987 (z serii „Historyczne bitwy”)
Czymże jest Zatoka
Świeża? Pod tą średniowieczną nazwą kryje się ni mniej ni więcej, tylko Zalew
Wiślany. W roku 1463 połączone floty Gdańska i Elbląga zadały tam klęskę
silniejszym liczebnie Krzyżakom, przyspieszając koniec wojny trzynastoletniej.
Praca Dyskanta była pionierskim opracowaniem tego starcia, do tego stopnia
lekceważonego przez historiografię – zwłaszcza w porównaniu z lądową bitwą pod
Świecinem – że nawet Długosz się walnął, robiąc z jednej bitwy dwie.
Ale Zatoka Świeża
nie ogranicza się do samej bitwy na Zatoce Świeżej. Jest to właściwie przekrojówka
wojny trzynastoletniej. Nie można jej jednak zarzucić tzw. syndromu habeka – wbrew
temu, co sądzi ałotr pewnej książki o wojnie w Abchazji, nie jest to eufemistyczne
określenie „syndromu naprężenia przedmiesiączkowego”, tylko sytuacja, w której
książka mówi o wszystkim, ino nie o tym, co w tytule. A to dlatego, że wojna
trzynastoletnia została tu ujęta w kontekście zmagań nawodnych – morskich i
śródlądowych.
Na początek Dyskant
daje szczegółowy opis wodnego teatru działań wojennych: Bałtyku, Zatoki Świeżej
oraz głównych rzek. Warto zwrócić uwagę, że w XV w. geografia tego obszaru
wyglądała inaczej niż dziś, bo np. sama Zatoka była większa, z Bałtykiem
łączyła się nie przez dzisiejszą Cieśninę Piławską, lecz nieistniejącą już
Cieśninę Bałgijską, a Elbląg leżał nad Nogatem, który dopiero później
przekierowano na zachód. Potem następuje opis geopolityki, czyli głównych
organizmów państwowych i miejskich w basenie Bałtyku. Paradoks wojny
trzynastoletniej polegał na tym, że Zakon Krzyżacki toczył ją częściowo z własnymi
poddanymi – rycerstwem i mieszczaństwem, które wskutek rabunkowej polityki
braci zakonnych zbuntowały się, tworząc Związek Pruski i składając hołd
Kazimierzowi Jagiellończykowi.
Akt utworzenia Związku Pruskiego (kopia) - - Muzeum Archeologiczno-Historyczne w Emblągu |
Do najważniejszych członków Związku należały Gdańsk i Elbląg, potęgi żeglugowe. Mniejszymi graczami były Królewiec i Braniewo, Toruń zasię dysponował silną flotą rzeczną. Frombork odgrywał rolę przede wszystkim jako twierdza (z warowną katedrą), ale przytrafiały mu się też epizody kaperskie: w 1463 r. okręty fromborskie wspólnie z elbląskimi spustoszyły wyspę Fårö kole Gotlandii (wówczas posiadłości duńskie), a w następnym roku jedna z fromborskich barek dołączyła do sił Elbląga w łupieżczej wyprawie na Rewel (dziś Tallinn).
Dalej omówione są floty
i sztuka wojenna – morska, przybrzeżna i śródlądowa. Autor przedstawia duże
typy jednostek pływających, takie jak kogi, holki i stosunkowo nowatorskie
wówczas karaki, ale też mniejsze: statki wiślane, szmaki, krajery, balingery,
galary i dubasy. W XV wieku różnica pomiędzy statkiem handlowym a okrętem
wojennym polegała głównie na tym, że jeden przewoził towary, a drugi
zaciężnych.
Zarysowawszy tło,
przechodzi Dyskant do omówienia działań wojennych od samego początku. Krzyżacy
mogli liczyć na wsparcie Danii, Brandenburgii i oczywiście swoich inflanckich
ziomów, Kawalerów Mieczowych. Po stronie Związku Pruskiego i Polski
opowiedzieli się za to książęta pomorscy i Szwedzi (z których wsparcia jednak
nic konkretnego nie wynikało). Postawa Związku Hanzeatyckiego była dwuznaczna:
z jednej strony Gdańsk, Elbląg i parę innych zbuntowanych miast należała do
Hanzy, z drugiej – wielki mistrz był wsio rawno jej protektorem.
Część dotycząca
działań śródlądowych mogłaby w zasadzie robić za przekrojowe omówienie i walk
na lądzie, zwłaszcza że te dwa aspekty były blisko powiązane: Wisłą szły konwoje
z żywnością dla miast pruskich, przerzucano zbrojnych i zaopatrzenie, a
przeprawy i główne miasta nadrzeczne miały znaczenie strategiczne. Co do
zbrojnych, obie strony korzystały w dużej mierze z wojsk zaciężnych: Zakonowi
zbuntowali się przecież poddani, a polskie pospolite ruszenie skompromitowało
się klęską pod Chojnicami. Problem z zaciężnymi polegał na tym, że kiedy się
zalegało z wypłatą, to mówili „nie bedziemy robić” i dezorganizowali całą
kampanię. W pewnym momencie, na przykład, Krzyżakom zabrakło kasy, więc czescy
zaciężni pod wodzą Oldrzycha Czerwonki zajęli na poczet długu obsadzone przez
siebie twierdze i sprzedali je królowi polskiemu. Tak w ręce polskie przeszedł
Malborek.
Również i działania
morskie opierały się na prywatnej inicjatywie: ani król, ani Krzyżacy nie mieli
regularnej marynarki wojennej. To poszczególne miasta dysponowały flotami
handlowymi, z których część jednostek delegowały do celów bojowych. Dominującą formą
było kaperstwo: kapitanowie zawierali indywidualnie kontrakty z władcami i
miastami na podstawie listów kaperskich. Kaprowie gdańscy i elbląscy grasowali
po całym Bałtyku, a nawet zapuszczali się na wybrzeża Norwegii. Miasta pruskie miały
teoretycznie obowiązek udostępniać część okrętów Zakonowi jako flotę do jego
dyspozycji, ale skoro się zbuntowały, wielki mistrz zdany był na duńskich
sojuszników. Dopiero w drugiej połowie wojny, gdy stronie polskiej udało się
zawrzeć rozejm z Duńczykami, Zakon dorobił się własnej floty kaperskiej, ale szczególnej
korzyści mu to nie przyniosło.
Kluczowym
zdarzeniem, które doprowadziło do tytułowej bitwy, była operacja gniewska. Miasto
Gniew, które dzięki strategicznemu położeniu mogło szachować żeglugę wiślaną, obległy
wojska związkowe, wśród których znalazła się rota pod dowództwem niejakiego
Jana Tłustypisarza (szybki gugiel sugeruje, że był to wójt dobrzyński). Wielki
mistrz Ludwik von Erlichshausen postanowił wziąć oblegających w dwa ognie: od
południa miały podejść lądem oddziały Henryka von Plauena i morawskiego barona Bernarda
Szumborskiego, a on sam zaokrętował wojska i wyruszył na Zatokę Świeżą, by
następnie dopłynąć Szkarpawą do Wisły i stamtąd pod Gniew. Na Szkarpawie
zagrodziły mu drogę gdańskie okręty, a w dodatku wiatry spychały go nazad na
Zatokę. Gdańszczanie ruszyli w pościg i razem z flotą elbląską przyparli
Krzyżaców do brzegu w rejonie Suchacza.
Wobec szczupłości
relacji źródłowych (oprócz Długosza, który się pomylił, przywoływana jest
kronika Johanna Lindaua) przedstawiony przez Dyskanta przebieg bitwy z 15
września 1463 r. jest dość spekulatywny. Jak by nie było, von
Erlichshausen okazał się na morzu (no dobra, na zalewie) całkiem nieudolny i
bitwa zakończyła się całkowitym pogromem floty krzyżackiej, z której
hochmajster ledwo uszedł. W tej sytuacji upadek Gniewa był już tylko kwestią
czasu.
Mimo jednak dwóch wielkich
zwycięstw polskich – pod Świecinem i na Zatoce Świeżej – wojna miała się
jeszcze toczyć trzy lata. Zakon był skazany na klęskę, jednak brak pieniędzy
dawał się we znaki także i królowi, który miał problemy z organizacją
generalnej wyprawy wojennej. Po upadku Gniewa najważniejszą twierdzą krzyżacką
na Pomorzu pozostał Starogard, którego załoga swoją aktywnością i
przebiegłością napsuła związkowcom sporo krwi, udowadniając, że nie ma nic
wspólnego z papudrakami z powieści Henryka Longina Rogowskiego, a Krzyżaców
słusznie nazywano „wiklinowym plemieniem”.
Uzupełnienie dla
tekstu stanowią cztery mapy na poziomie dziś w serii niespotykanym (kolorowe i rozkładane!),
dwie wklejki z ilustracjami oraz aneksy: fragment listu kaperskiego Gdańska dla
kapitana Mateusza Schultego, list żelazny dla statków handlowych (wydany
wprawdzie przez króla angielskiego w języku francuskim, ale typowy dla epoki) i
zestawienie znanych listów kaperskich wystawionych w czasie wojny przez radę
gdańską.
Nie macie pojęcia,
jak fajnie było w końcu przeczytać habeka, w którym nie było się do czego
przyczepić od strony językowej.
11.
Róża Ostrowska, Izabella Trojanowska, Bedeker kaszubski,
Gdańsk 1974
Obie autorki były w latach
sześćdziesiątych aktywnymi uczestniczkami kaszubskiego życia kulturalnego. Róża
Ostrowska to pisarka mająca na koncie m.in. powieść Wyspa oraz adaptację XVII-wiecznej
Tragedii o bogaczu i Łazarzu Anonima Gdańskiego dla Teatru Wybrzeże. Co do
I. Trojanowskiej, zbieżność nazwisk z aktorką/piosenkarką jest przypadkowa;
zresztą na okładce stoi „Izabela”, a na stronie tytułowej i jeszcze w środku „Izabella”.
Jeśli pod uwagę weźmiemy to drugie imię, autorka okazuje się powiązana z
„Pomeranią”, biuletynem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. W swoim alfabetycznym
leksykonie Ostrowska i Trojanowska przedstawiają region ze swadą i humorem,
nierzadko w tonie wprost felietonowym, chociaż momentami zdarza im się jechać na
wysokim C.
Hasła są różnej długości: od krótkich,
ciekawostkowych, typu „Buty dla koni” (używane na piaskach Łeby), po bardzo
rozbudowane, kilkustronicowe, jak „Badacze Kaszubszczyzny”,
„Czasopiśmiennictwo” abo „Gryf Pomorski”. Omówiony został chyba każdy
charakterystyczny aspekt kaszubskiej specyfiki. Hafty, tabaka, maszoperie – you
name it. Już w pierwszym haśle można się dowiedzieć, o co chodzi z tymi
obrazkami na pięcioliniach, których wszędzie pełno w sklepach z pamiątkami. Warto
zauważyć, że „abecadło kaszubskie” vel „kaszëbsczë notë” występuje tu w wersji
z powiatu bytowskiego, podczas gdy dominująca dziś w mediach i gdzie indziej
jest wersja z Kartuz (uwieczniona nawet na tamtejszym rynku).
Małpka jest bardzo przydatna w czasie lektury. |
Niemało miejsca poświęcono ważnym osobistościom – od budzicieli tożsamości kaszubsko-polskiej (Florian Ceynowa, Hieronim Derdowski, Aleksander Majkowski, Bernard Sychta, małżeństwo Gulgowskich, Tóna Abraham) po różnych twórców ludowych i etnografiarzy. Wśród nich postaci żyjące jeszcze w czasie pisania książki, jak Franciszek Brzeziński, woźny-gawędziarz w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach, Franciszek Borzyszkowski, nestor zasłużonego rodu, z którego być może pochodzi współczesny historyk wojen południowoafrykańskich Piotr Fiszka-Borzyszkowski („Fiska” jest tu wymieniany jako jeden z prastarych przydomków rodowych), czy rozmaici rękodzielnicy.
Augustyn Necel i Leon Golla - twórcy z Władysławowa |
Kolejna ważna grupa
haseł dotyczy historii Pomorza: od średniowiecznych książąt po
dziewiętnastowieczną walkę z germanizacją. Autorki, które w jednym miejscu
lokalizują się jako członkinie pokolenia wchodzącego w dojrzałość w ciągu
powojennej dekady, nie zapominają o II wojnie światowej i ówczesnej
martyrologii: Stutthof, mord w Piaśnicy, partyzantka spod znaku „Gryfa
Pomorskiego”. Hasło „Łubiana” stwierdza, że w okolicznych lasach 26 maja 1944
doszło do bitwy partyzantów z „siłami żandarmerii niemieckiej i jednostek 44
dywizji SS Westpreussen”. Coś tu autorki pokręciły: pomijając, że nie było dywizji
Waffen-SS o takiej nazwie, to numeracja ich doszła tylko do 38, i to już w 1945 r.
Może chodziło o siły 44. sektora Allgemeine SS (tzw. „czarnych”)? Ale on miał siedzibę w Gąbinie, czyli w
Prusach zdecydowanie Wschodnich, a nie Zachodnich. Nieco dalej mowa o tym, że
nazwę „Westpreussen” nosił położony na Kaszubach poligon SS, więc zaszło tu
widać jakieś zawirowanie. Osobne hasło poświęcono kaszubskiej emigracji,
głównie do Kanady i USA: w tej pierwszej w Ontario (wsie Wilno i Kaszuby), w
Stanach zaś centrum imigracji kaszubskiej stanowiła Winona w Minnesocie.
Kultura ludowa
została przedstawiona szeroko, od kuchni, przez liczne gałęzie rękodzieła, po
muzykę. Nie każdy mieszkaniec centralnej Polski wie, że Kaszubi nie są
jednorodną społecznością. W regionie występowały rozmaite podgrupy:
Bylacy, Borowiacy, Drobolacy, Zaboracy, Gochowie, a każda ze swoją odrębną
gwarą. Stąd też problemy z jednoliceniem kaszubskiej ortografii. W chwili
pisania książki nie było jeszcze powszechnie przyjętego sposobu pisania
dyftongu „ue”, w który przechodzi „o” – w dzisiejszych czasach zapisuje się go
jako „ò”. Nieco osobna jest kwestia Słowińców – zachodniego szczepu Kaszubów,
który zamieszkiwał rejon Łeby oraz jezior Gardno i Łebsko. W ciągu pierwszej
połowy XX wieku ich dialekt praktycznie zanikł, a po II wojnie światowej
resztki Słowińców wyemigrowały do RFN, częściowo z powodu prześladowania przez
nowych osadników (cenzura przepuściła taką informację).
Dawni Kaszubi
miewali do czynienia z różnej maści nadprzyrodzonymi sąsiadami. Byli więc
oczywiście stolemowie, były czarownice (swego czasu aktywne w Chałupach), był w
końcu diabeł (diocheł), który na bagnach suszył pieniądze przy ognisku. Płomień
zwabiał nieostrożnych, a co odważniejsi, z pomocą różnych zabiegów
paramagicznych, próbowali te pieniądze zdobyć. Do tego dochodzą wieszczy i
łupi, czyli lokalne odmiany wąpiorów. Na Kaszubach bocian przynosił dzieci
tylko wiosną i latem; jesienią i zimą robiły to wrony.
Parę haseł
poświęcono miejscu Kaszub we współczesnej twórczości – literaturze, filmie,
plastyce, muzyce. Jakby co, film Kaszëbë z 1971 wyświetlano kiedyś na
Kino Polska, a dziś można go wynorać na Jujubie. Pojawiło się nawet krótkie
hasło o bigbicie kaszubskim, którego czołowym przedstawicielem miał być zespół
Chojny, założony przez pracowników chojnickiej służby zdrowia. Nie zapisał się
on w dziejach polskiej muzyki i wątpliwe, by pozostawił jakiś większy dorobek
niż parę prywaciarskich pocztówek dźwiękowych (nad czym zresztą autorki
ubolewają). Kaszubskie tradycje rockowe kontynuowała w naszych czasach punkowa
grupa The Damrockers, której nazwa nawiązuje do lokalnego imienia żeńskiego Damroka,
noszonego przez legendarną córkę księcia Świętopchełka (ino nie wiadomo,
którego). Gdzieniegdzie hasła wzbogacono fragmentami prozy, wierszami lub
piosenkami – do tych ostatnich podano nawet zapis nutowy – a wpis na temat
księdza Sychty zawiera reprodukcję przykładowego hasła z jego wielkiego i fundamentalnego
Słownika gwar kaszubskich. Uzupełnieniem tekstu jest bogata ikonografia:
zdjęcia (czarno-białe), rysunki, herby miast, wreszcie wklejona z tyłu mapa
regionu.
Jedyne, do czego bym
się mógł przyczepić językowo, to denerwująca tendencja do przechodzenia z czasu
przeszłego na teraźniejszy przy opisie wydarzeń historycznych. Bo już wzmianka
o „krzyżackich kumotrach” w haśle o Żarnowcu to wina chyba nie Ostrowskiej
& Trojanowskiej, jeno autora, którego cytują.
Bedeker,
pierwotnie opublikowan w roku 1962, w drugim wydaniu przedstawia stan rzeczy z połowy
lat 70., a do dziś sporo zmieniło się. Mimo wszystko pozostaje po pierwsze
kompendium wiedzy o Kaszubach i ich kulturze, a po drugie – zapisem epoki, w
której polska prowincja, mimo intensywnej modernizacji, zachowywała jeszcze znacznie
więcej różnic lokalnych niż dziś.
12.
Bernard Nowaczyk, Chojnice 1454 – Świecino 1462, Warszawa 2012
(z serii Historyczne bitwy)
Okładka jest dziełem
mojego „ólóbionego” Łukasza Mieszkowskiego. Dwie pierwszoplanowe postaci –
kusznika napinającego kuszę i strzelca z hakownicą – przerysował z jednej z
ilustracji Szymona Kobylińskiego z cyklu Gawędy o broni i mundurze. Pozmieniał
twarze, usunął kaptury, ubrał obu knopów w niepotrzebne strzelcom zbroje płytowe,
dodał kolor i charakterystyczną fakturę, za której sprawą osoby na ilustracjach
Mieszkowskiego określa się mianem „ludzi-parówek”. To, że dwaj strzelcy,
zamiast w szyku z innymi żołnierzami, stoją gdzieś na polu jak te palcy,
podczas gdy za nimi jazda szarżuje w zupełnie innym kierunku, a trzeci kusznik
za ich plecami (z tyłu okładki) jest odwrócony tyłem i zamierza chyba strzelać
do tej właśnie jazdy – a w dodatku ma w kołczanie bełty grotami do góry – to
już detal.
Co się tyczy treści – o tym, że nie jest dobrze, świadczy już druga strona, gdzie najpierw czytamy pokraczne zdanie: „Zwycięstwo krzyżackie umożliwiło zakonowi odbudowanie na kilka lat panowania na dużej przestrzeni ich państwa”. Nieco niżej autor stwierdza, że bitwa pod Świecinem była potyczką „na tle rozegranej czterdzieści parę lat wcześniej bitwy pod Grunwaldem”. Określenie 52 lat jako „czterdziestu paru” jest zabiegiem mogącym dać pewną ulgę ludziom z kompleksami na punkcie wieku, ale w pracy historycznej – nawet popularnej – świadczy o niejakiej dezynwolturze autora wobec danych liczbowych.
Nowaczyk
ewidentnie bije na objętość, o czym świadczy rozpoczęcie narracji „od Adama i
Ewy”, a właściwie od powstawania pierwszych zakonów rycerskich w okresie wypraw
krzyżowych. Krótki opis wojskowości polskiej i krzyżackiej też zaczyna się od
drużyny książęcej, choć wystarczyłoby skupić się na samej wojnie
trzynastoletniej. Zaraz, przecież charakterystyka wojskowości w tym okresie i
tak już jest – parę rozdziałów dalej! O uzbrojeniu rycerza pisze autor, że
miecze używane wówczas w Polsce „nazywano je dwuręcznymi lub półtoraręcznymi”.
Po pierwsze, nikt w XV w. nie mówił „miecz półtoraręczny” – określenie to wymyślili
XX-wieczni bronioznawcy, którzy potrzebowali szufladki na miecz krótszy od
dwuręcznego, a dłuższy od jednoręcznego, późniejsi badacze podważyli tę
klasyfikację. Po drugie, cwajhender był bronią piechoty. Wyobraźmy sobie
rycerza walczącego mieczem dwuręcznym – jakiej części ciała musiałby wówczas
używać do kierowania kuniem?
Po
omówieniu wcześniejszych wojen polsko-krzyżackich od Konrada Mazowieckiego
poczynając, przechodzi w końcu Nowaczyk do wojny trzynastoletniej. Przynajmniej
tyle dobrze, że rozdział o bitwie pod Chojnicami jest całkiem obszerny. Szkoda,
że autor stosuje w nim metodę polegającą na wrzucaniu obszernych cytatów z
kroniki Jana Długosza, które częstokroć opisują to samo, co przed momentem sam przedstawił
własnymi słowami. Przynajmniej dobrze, że w całej książce nie bierze słów
kronikarza bezkrytycznie i czasem je koryguje. W każdym razie klęska pod
Chojnicami armii Kazimierza Jagiellończyka – złożonej głównie z wielkopolskiego
pospolitego ruszenia – była totalna i sromotna. Fakt, że w pierwszej fazie
bitwy Krzyżacy stracili paru czołowych dowódców, w tym Rudolfa, księcia
żagańskiego, ale potem dowództwo polskie zepsuło wszystko, co było do zepsucia,
poległ podkanclerzy koronny i syn Zawiszy Czarnego, a do niewoli krzyżackiej
dostało się dwóch wojewodów. Kazimierz sam ledwo uszedł i jeszcze przez jakiś
czas miał problemy z zebraniem armii, a przez ten czas Krzyżacy odzyskali
większość twierdz utraconych na rzecz związkowców.
O tym, co się działo
między Chojnicami a Świecinem, czytałem niedawno u Dyskanta, więc w Nowaczyka
nie wgryzałem się zbyt mocno: ta sama historia, tyle że opisana prościej, bez
nacisku na aspekt wodny i z cytowaniem Długosza. Starcia toczyły się, jak to się
mówi, ze zmiennym szczęściem, a losy wojny na dobre odmieniły się na korzyść
Polski dopiero w 1462 r. pod Świecinem. Krzyżacy usiłowali wtedy wciągnąć
w zasadzkę idące na odsiecz Gdańska oddziały (głównie zaciężne) podkomorzego
sandomierskiego Piotra Dunina, ale się przeliczyli i ponieśli poważną – mimo
niewielkiej skali – klęskę, która walnie przyspieszyła zakończenie wojny.
Bibliografia
nie jest specjalnie odkrywcza. Jedyny tekst źródłowy to kronika Długosza, i to
w dostępnej online (bez podania dokładnego adresu!) XIX-wiecznej edycji
Przeździeckiego. Archaiczna jak na dzisiejsze czasy polszczyzna nieco utrudnia
lekturę – jakby nie wystarczyły już korbiaste, wielokrotnie złożone zdania
dziejopisa z Brzeźnicy – ale za nowszą, przełożoną na bardziej współczesny
język edycję Długosza trzeba było pewnie zapłacić. Autor musiał zresztą
przepisywać fragmenty ręcznie, o czym świadczą literówki – mamy np. „podatek
wiadrunkowy” (gdzie indziej jest poprawnie „wiardunkowy” – z niem. Vierding,
a nie od wiadra), nie mówiąc o konsekwentnym przekręcaniu słowa „snadno” na
„sadno”. Co do opracowań, to gdybym, będąc młodym studentem, miał pisać
magisterkę o wojnie trzynastoletniej, już na wczesnym etapie gromadzenia
materiałów sam bym wpadł na Biskupa, Nadolskiego, Wimmera czy Górskiego. Przekrojowy
Kukiel, publicystyczny Jasienica czy, o zgrozo, Wiatr od morza Żeromskiego
wskazują, że autor niespecjalnie wybrzydzał przy doborze lektur. Podobnie
zresztą zamieszczenie w spisie innych habełków – Zatoki Świeżej i
słabego Koronowa 1410 Piotra Derdeja, a nawet Planu odnowy wsi
Świecino z 2006, z którego zaczerpnięto jakże ważną dla tematu informację,
że po wojnie urządzono w Świecinie PGR.
Wśród rzeczy, które
irytowały mnie w trakcie lektury, znalazły się nagłe ataki czasu teraźniejszego
i niezbyt chlujna interpunkcja. Jest też mocno kolokwialna maniera
rozpoczynania zdań od „A”. Problemy lingwistyczne stwarza autorowi bagno pod
Chojnicami, gdzie potonęło wielu królewskich żołnierzy – „nazywane było
Heerbruch, co oznacza ‘pańska zapadlina’”. Kolejny, który nie odróżnia „Heer”
od „Herr”. Poza tym nie ma, powtarzam, nie ma takiego miasta jak „Kwidzyń” i
takiego imienia jak „Urlyk”. Nie ma!
Swoją drogą,
Nowaczyk (bo nie żartujmy, że w tej serii można liczyć na redakcję i korektę)
nie dba nawet o to, żeby zachować jednolitość nazw własnych: „Sępopol” i
„Sępopole” występują w dwóch sąsiadujących akapitach, a niemiecka nazwa tego
miasta ma aż trzy wersje: „Schlipelbein”, „Szlipenbein” oraz „Schimpelbein”. O
ile w edycji Przeździeckiego ta ostatnia forma faktycznie raz występuje, to w
pozostałych miejscach stoi u niego „Schipelbein”, bez żadnego chlipania. Notabene,
współczesna niemiecka Wikipedia jako nazwę Sępopola podaje „Schippenbeil”.
Jeśli
chodzi o ilustracje – jest parę wizerunków generycznych rycerzy, kuszników i
inkszych wojaków z XV w. Źródeł oczywiście nie podano, ale nad jednym
kopijnikiem widać winietkę wychodzącego w okolicach 2012 r. dodatku
historycznego „Rzeczypospolitej”, a dwie inne ilustracje zdradzają styl
Andrzeja Michałka. Są portrety Salzy, Plauena i aktualnego wielkiego mistrza,
przy czym ten ostatni nie dość, że ziarnisty, to jeszcze przekręcony na
„Erlischausena”. Najwięcej wnosi rekonstrukcja XV-wiecznych Chojnic oraz
zdjęcia – wykonane najwyraźniej przez samego autora – rejonu, w którym toczyły
się starcia (zamek w Gniewie itp.) Jest też działo podpisane jako „folgierz”. Nigdy
nie było czegoś takiego, był natomiast foglerz. Ktoś se następnie w tym
foglerzu zrobił czeski błąd, a ktoś inny, za pomocą artykułu na Wikipedyi,
dorobił ideologię, jakoby foglerz i folgierz (względnie folgerz) to były dwa
różne typy dział.
Mapy za to wyglądają
całkiem porządnie – kolorowe i czytelne, to nic, że zajmują pół strony, a
drugie pół leży odłogiem. Rzut oka na stopkę: „Mapy na podstawie publikacji: A.
Michałek, Wyprawy krzyżowe, Husyci, Warszawa 2004”. Jasne, „na
podstawie”.
Książka zawiera parę aneksów, dorzuconych raczej dla napompowania objętości: jednoakapitowa wzmianka o współczesnej recepcji obu bitew, wykaz mistrzów krzyżackich, biogramy czterech z nich oraz jeszcze kilku innych ważnych postaci – nie wiem, czy potrzebne, skoro w dużej mierze powtarzają to, co było w tekście głównym. W dodatku autor załadował rakietę, twierdząc, że Kazimierz Jagiellończyk zmarł w 1484 r. Czyżby Nowaczyk sugerował, że przez ostatnie osiem lat panowania król Kazimierz był upiorem?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz