poniedziałek, 28 listopada 2022

Kalifornia w Radomiu, szpieg, Pan i potężny Inuita, czyli uzupełnienie kolejnych braków

 Tym razem dla odmiany płyty nie z targowiska. Pierwszą kupiłem w normalny sposób w sklepie, a trzy pozostałe – od znajomego sprzedawcy używanych płyt. Ich wspólną cechą jest to, że poszukiwałem ich od dawna. 

 

Ira, Mój dom, 1991

Polska nie była nigdy potęga w dziedzinie soft metalu. Rodzimi metalowcy w latach 80. skłaniali się raczej w stronę thrashu, a łagodniejsze odmiany heavymetalowego grania, wzorowane na amerykańskich kapelach w rodzaju Poison czy Bon Jovi, wyszły na światło dzienne w czasach, kiedy na Zachodzie ten styl już był passé. Największy sukces spośród zespołów tego nurtu odniosła Ira, której nazwa oznacza po łacinie „gniew”, ale grupa i tak wzbudziła pewne kontrowersje, gdy po latach zdarzyło się jej grać w Londynie.

Mój dom był drugą i najsłynniejszą płytą radomskiego zespołu. Zawartość jest mało oryginalna, ale bardzo melodyjna. Co prawda w ręce wpadła mi zrobiona na odwal reedycja, w której całą książeczkę wypełnia katalog firmy Andromeda. Skład zespołu nie został podany i można o nim tylko wnioskować z nazwisk autorów przy liście piosenek, aleć każdy wie, że wokalem Iry jest Artur Gadowski. Istotne role odgrywali też gitarzyści Piotr Łukaszewski i Kuba Płucisz, którzy nie wzięli udziału w reaktywacji zespołu w latach dwutysięcznych.

Trzy utwory weszły do klasyki polskiego rocka. Przede wszystkim krzepiąca power-ballada Nadzieja, która do dziś tu i ówdzie krąży w radiach. Charakterystyczny jest też utwór tytułowy z ciężkimi riffami i skandowaną zwrotką. Całkiem udatnie (pod względem muzycznym) wypada sprośny hicior Bierz mnie – żenadę tekstową równoważy fajne solo gitarowe. Piosenka doczekała się wkrótce parodii w postaci utworu Staszewskiego Kazimierza Biały Gibson, a o jej nośności świadczy fakt, że parę lat temu słyszałem ją nawet wykonywaną przez lokalny zespół na Dniach Przedborza.

Poza tym mamy na płycie sporo energicznego wygrzewu – Płonę, California, Spadam, Miłość i nienawiść. Ballady są aż cztery. Poza Nadzieją wyróżnia się Nie zatrzymam się – oparty na gitarowym pasażu akompaniament przywodzi na myśl Lady Pank, który parę lat wcześniej, odchodząc od konwencji nowofalowej, stał się pionierem „amerykańskiego” grania na Polsce. Nowe życie ma niezły refren, ale w zwrotce cokolwiek przynudza. Sympatycznie wygląda akustyczna ballada Twój cały świat (ponownie przychodzą do głowy dokonania Lady Pank z tego okresu), przy czym trwa minutę z okładem.

Teksty są banalne, ale jakie mają być w tym gatunku? Trochę erotyki, trochę generycznego podnoszenia na duchu, trochę fascynacji Ameryką. Pomiot liryczny w Californii bardzo się wyrywa, żeby jechać do tytułowego stanu, ale w Moim domu wręcz przeciwnie, stwierdza, że nigdzie się nie wybiera, bo w tutejszym bardaku jest jego dom. 


   

Rory Gallagher, Top Priority, 1979

Na tę płytę polowałem od kilkunastu lat, od kiedy w nocnej audycji w Radiu Kraków zaprezentował ją śp. red. Andrzej Kukuczka. Niestety, nie odnotowałem wtedy ani tytułu samego albumu, ani piosenek, tylko pamiętałem, że jedna zawierała sitar. Zorientowałem się dopiero po latach, gdy już można było se sprawdzić w streamingu.

            Rory Gallagher, irlandzki gitarzysta bluesrockowy, należał do elitarnego grona tych, których nazywano „białym Hendrixem” (obok chociażby Robina Trowera). Sławę zdobył jeszcze pod koniec lat 60. jako lider Taste, jednego z licznych wówczas tercetów inspirowanych stylem Cream. W kolejnej dekadzie rozpoczął karierę solową, a jego pozycję na Polsce wzmocnił koncert w Sali Kongresowej w 1976 r.

            Wspomniany utwór z sitarem nazywa się Philby (tekst porównuje życie muzyka w trasie z profesją szpiega). Sitar był zresztą nieprawdziwy, jeno elektryczny (tzw. coral sitar), a Gallagher pożyczył go od Pete’a Townshenda. Dónal Gallagher w książeczce stwierdza, że brzmienie tego instrumentu miało budzić skojarzenia z blokiem wschodnim – bo jak wiadomo, w Sawieckim Sajuzie wszyscy tylko ragi na okrągło grali.

            Na Top Priority Gallagher kontynuuje rozpoczęty wcześniej flirt z hard rockiem. Momentami nasuwają się skojarzenia z jego krajanami, Thin Lizzy, choć nie ma tu gitarowych unison, zresztą gitarzysta jest tylko jeden. Cienkiego Jaszczura przypomina już otwieracz Follow Me, jak i późniejszy Wayward Child, gdzie jednak Gallagher gra zarówno solówki palcyma, jak i techniką slide. Jeżdżenie metalową rurką po strunach odbywa się też w szybkim rockandrollu At the Depot.

            Jeśli ktoś oczekuje od Gallaghera przede wszystkim bluesa, to już jako czwarty pojawia się ciężko sunący Keychain. Więcej bluesowego grania na wysokim poziomie zawiera druga połowa płyty: powolny Off the Handle i bardziej dynamiczny Public Enemy No. 1. Poświęcony lękowi przed lataniem Just Hit Town to blues w wersji rozpędzonej. Z kolei utrzymany w średnim tempie, ale zadziorny Bad Penny brzmi jak nieco cięższa wersja stylu Dire Straits.

            Wydanie zawiera dwa bonusy: bluesowy Hellcat on My Trail i hardrockowy The Watcher. 


 

The Waterboys, This Is The Sea, 1985

Ten z kolei album był na mojej liście do zdobycia od samego roku 2000, kiedy zaprezentowano go w „Pół Perfekcyjnej Płyty” w Trójce.

            Zespół, kierowany przez wokalistę Mike’a Scotta, reprezentował „uduchowiony” nurt brytyjskiego rocka postpunkowego – z tego samego pnia co U2 czy Simple Minds, przy czym bardziej korzenny. Na This Is The Sea nie ma jeszcze otwartych odniesień do muzyki celtyckiej, które pojawiły się na płytach późniejszych. Jest za to żarliwy śpiew Scotta, kombinacja motorycznego tempa z rzewną melodyką i temata spirytualno-pogańskie.

            Całą płytę rozpoczyna podniosła fortepianowo-trąbkowa introdukcja, po której nowofalowo rusza z kopyta Don’t Bang the Drum. Nawet nie wsłuchując się w tekst, można zrozumieć, że nie o rzyci ten artysta śpiewa, a zawodzenie saksofonu dodaje dramatyzmu. Spokojniej i jakoś tak krzepiąco brzmi utrzymany w średnim tempie największy hit zespołu, The Whole of the Moon. Po krótkim przerywniku w postaci hymnicznego Spirit pojawia się mój ulubiony The Pan Within, w którym wiodący motyw gitarowy można by wziąć za coś z The Cure, tylko że utwór nie jest po Smithowsku dołujący, lecz nastrojowy.

            Drugą połowę dogoniłem dopiero po latach, więc robi na mnie wrażenie mniejsze niż pierwsza. Dość motoryczne (trochę pod New Model Army) Medicine Bow jest chociażby mniej melodyjne niż tamte cztery; fakturę brzmieniową wzbogacają skrzypce, jednak schowane w głębi. Wolniejszy Old England ma podniosły nastrój podobny do Spirit, tylko trwa sporo dłużej, z zagrywkami saksofona i zaśpiewami w tle. Najmniej ciekawie, pomimo szybkiego tempa, wypada Be My Enemy. Na koniec znów się poprawia: Trumpets oparte jest na dramatycznym akompaniamencie fortepianu kojarzącym mi się z jakimś Foreignerem, a This Is The Sea to kolejna pełna przestrzeni pieśń, która przywodzi mi na myśl U2, lecz z akustycznym instrumentarium.


 

Manfred Mann’s Earth Band, Watch, 1978

To również odkrycie dzięki audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty” i jeden z moich ulubionych albumów w tym cyklu, a konkurencja była spora.

            Do 1978 r. Manfred Mann przeszedł długą drogę od okresu, którego dotyczy moja pierwsza o nim notka. Earth Band, czyli trzeci albo czwarty dowodzony przez niego zespół, od początku skłaniał się w stronę rocka progresywnego. Pod koniec lat 70. stylistyka ta była już coraz mniej modna, więc w okresie Watch styl zespołu uległ uproszczeniu i nabrał cech AOR. Duża melodyjność, często sentymentalny nastrój, wokalista o ciepłym, wysokim głosie (Chris Hamlet Thompson), nieco amerykański klimat (zaprocentowało kowerowanie Bruce’a Springsteena)… Tylko że o ile Foreigner, Boston czy Journey były zespołami przede wszystkim gitarowymi, w brzmieniu Manfred Mann’s Earth Band dominuje… Manfred Mann, czyli klawiszowiec, chętnie sięgający po syntezatory (w tym kontekście bardziej dorzeczne wydaje się porównanie z Toto).

            W składzie zespołu po raz pierwszy wystąpił basista Pat King, który również wykonał zdjęcia wykorzystane w projekcie okładki (zmarł na początku tego roku). Na perkusji po raz ostatni zagrał Chris Slade, późniejszy łysy perkusista AC/DC. Skomponował także utwór Drowning on Dry Land, do którego Mann i gitarzysta Dave Flett dopisali długą instrumentalną kodę Fish Soup. Koniec lat siedemdziesiątych był to okres popularności disco i nawet Mann dał się uwieść funkowym rytmom, o czym świadczy Chicago Institute. Dla odmiany zwiewna ballada California pochodzi z kręgu „rodzinnego” – autorką była Sue Vickers, żona byłego manfredowca Mike’a Vickersa.

            Mann od zawsze miał talent do przerabiania cudzych utworów w taki sposób, że brzmiały jak jego autorskie. Nie inaczej jest na Watch, a już szczególnie na drugiej połowie. Rozpoczyna ją wersja live Davy’s on the Road Again Johna Simona i Robbiego Robertsona z rozbudowanym interludium instrumentalnym. Drugi jest Martha’s Madman Lane’a Tietgena z dobrą pracą basu i melancholijną solówką na moogu. Finał płyty stanowi koncertowe wykonanie The Mighty Quinn Boba Dylana, który Manfred Mann już raz obrócił w swój wielki przebój – w latach 60., za czasów Mike’a D’Abo. Wersja Earth Bandu nie odniosła tak wielkiego sukcesu komercyjnego, ale zdecydowanie jest bardziej epicka i rozbudowana, z dalszymi popisami klawiszowymi i cytatem z wcześniejszego utworu MMEB, spacerockowego As Above So Below, a rozpoczynająca ją zagrywka organów kojarzy się nieodparcie z… No Woman, No Cry


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz