Tym razem dla odmiany płyty nie z targowiska. Pierwszą kupiłem w normalny sposób w sklepie, a trzy pozostałe – od znajomego sprzedawcy używanych płyt. Ich wspólną cechą jest to, że poszukiwałem ich od dawna.
Ira, Mój dom, 1991
Polska nie była nigdy potęga
w dziedzinie soft metalu. Rodzimi metalowcy w latach 80. skłaniali się raczej w
stronę thrashu, a łagodniejsze odmiany heavymetalowego grania, wzorowane na amerykańskich
kapelach w rodzaju Poison czy Bon Jovi, wyszły na światło dzienne w czasach,
kiedy na Zachodzie ten styl już był passé. Największy sukces spośród zespołów
tego nurtu odniosła Ira, której nazwa oznacza po łacinie „gniew”, ale grupa i
tak wzbudziła pewne kontrowersje, gdy po latach zdarzyło się jej grać w
Londynie.
Mój dom był drugą i
najsłynniejszą płytą radomskiego zespołu. Zawartość jest mało oryginalna, ale
bardzo melodyjna. Co prawda w ręce wpadła mi zrobiona na odwal reedycja, w
której całą książeczkę wypełnia katalog firmy Andromeda. Skład zespołu nie został
podany i można o nim tylko wnioskować z nazwisk autorów przy liście
piosenek, aleć każdy wie, że wokalem Iry jest Artur Gadowski. Istotne role
odgrywali też gitarzyści Piotr Łukaszewski i Kuba Płucisz, którzy nie wzięli
udziału w reaktywacji zespołu w latach dwutysięcznych.
Trzy utwory weszły do
klasyki polskiego rocka. Przede wszystkim krzepiąca power-ballada Nadzieja,
która do dziś tu i ówdzie krąży w radiach. Charakterystyczny jest też utwór
tytułowy z ciężkimi riffami i skandowaną zwrotką. Całkiem udatnie (pod względem
muzycznym) wypada sprośny hicior Bierz mnie – żenadę tekstową równoważy
fajne solo gitarowe. Piosenka doczekała się wkrótce parodii w postaci utworu
Staszewskiego Kazimierza Biały Gibson, a o jej nośności świadczy fakt,
że parę lat temu słyszałem ją nawet wykonywaną przez lokalny zespół na Dniach
Przedborza.
Poza tym mamy na płycie sporo
energicznego wygrzewu – Płonę, California, Spadam, Miłość i nienawiść. Ballady
są aż cztery. Poza Nadzieją wyróżnia się Nie zatrzymam się
– oparty na gitarowym pasażu akompaniament przywodzi na myśl Lady Pank, który parę
lat wcześniej, odchodząc od konwencji nowofalowej, stał się pionierem
„amerykańskiego” grania na Polsce. Nowe życie ma niezły refren,
ale w zwrotce cokolwiek przynudza. Sympatycznie wygląda akustyczna ballada Twój
cały świat (ponownie przychodzą do głowy dokonania Lady Pank z tego okresu),
przy czym trwa minutę z okładem.
Teksty są banalne, ale jakie mają być w tym gatunku? Trochę erotyki, trochę generycznego podnoszenia na duchu, trochę fascynacji Ameryką. Pomiot liryczny w Californii bardzo się wyrywa, żeby jechać do tytułowego stanu, ale w Moim domu wręcz przeciwnie, stwierdza, że nigdzie się nie wybiera, bo w tutejszym bardaku jest jego dom.
Rory Gallagher, Top
Priority, 1979
Na
tę płytę polowałem od kilkunastu lat, od kiedy w nocnej audycji w Radiu Kraków zaprezentował
ją śp. red. Andrzej Kukuczka. Niestety, nie odnotowałem wtedy ani tytułu samego
albumu, ani piosenek, tylko pamiętałem, że jedna zawierała sitar. Zorientowałem
się dopiero po latach, gdy już można było se sprawdzić w streamingu.
Rory Gallagher, irlandzki gitarzysta
bluesrockowy, należał do elitarnego grona tych, których nazywano „białym
Hendrixem” (obok chociażby Robina Trowera). Sławę zdobył jeszcze pod koniec lat
60. jako lider Taste, jednego z licznych wówczas tercetów inspirowanych stylem
Cream. W kolejnej dekadzie rozpoczął karierę solową, a jego pozycję na
Polsce wzmocnił koncert w Sali Kongresowej w 1976 r.
Wspomniany utwór z sitarem nazywa
się Philby (tekst porównuje życie muzyka w trasie z profesją szpiega).
Sitar był zresztą nieprawdziwy, jeno elektryczny (tzw. coral sitar), a
Gallagher pożyczył go od Pete’a Townshenda. Dónal Gallagher w książeczce
stwierdza, że brzmienie tego instrumentu miało budzić skojarzenia z blokiem
wschodnim – bo jak wiadomo, w Sawieckim Sajuzie wszyscy tylko ragi na okrągło
grali.
Na Top Priority Gallagher
kontynuuje rozpoczęty wcześniej flirt z hard rockiem. Momentami nasuwają się
skojarzenia z jego krajanami, Thin Lizzy, choć nie ma tu gitarowych unison,
zresztą gitarzysta jest tylko jeden. Cienkiego Jaszczura przypomina już
otwieracz Follow Me, jak i późniejszy Wayward Child, gdzie jednak
Gallagher gra zarówno solówki palcyma, jak i techniką slide. Jeżdżenie metalową
rurką po strunach odbywa się też w szybkim rockandrollu At the Depot.
Jeśli ktoś oczekuje od Gallaghera
przede wszystkim bluesa, to już jako czwarty pojawia się ciężko sunący Keychain.
Więcej bluesowego grania na wysokim poziomie zawiera druga połowa płyty: powolny
Off the Handle i bardziej dynamiczny Public Enemy No. 1. Poświęcony
lękowi przed lataniem Just Hit Town to blues w wersji rozpędzonej. Z
kolei utrzymany w średnim tempie, ale zadziorny Bad Penny brzmi jak
nieco cięższa wersja stylu Dire Straits.
Wydanie zawiera dwa bonusy: bluesowy Hellcat on My Trail i hardrockowy The Watcher.
The Waterboys, This Is The Sea, 1985
Ten
z kolei album był na mojej liście do zdobycia od samego roku 2000, kiedy
zaprezentowano go w „Pół Perfekcyjnej Płyty” w Trójce.
Zespół, kierowany przez wokalistę
Mike’a Scotta, reprezentował „uduchowiony” nurt brytyjskiego rocka postpunkowego
– z tego samego pnia co U2 czy Simple Minds, przy czym bardziej korzenny. Na This
Is The Sea nie ma jeszcze otwartych odniesień do muzyki celtyckiej, które
pojawiły się na płytach późniejszych. Jest za to żarliwy śpiew Scotta,
kombinacja motorycznego tempa z rzewną melodyką i temata spirytualno-pogańskie.
Całą płytę rozpoczyna podniosła fortepianowo-trąbkowa
introdukcja, po której nowofalowo rusza z kopyta Don’t Bang the Drum.
Nawet nie wsłuchując się w tekst, można zrozumieć, że nie o rzyci ten artysta
śpiewa, a zawodzenie saksofonu dodaje dramatyzmu. Spokojniej i jakoś tak
krzepiąco brzmi utrzymany w średnim tempie największy hit zespołu, The Whole
of the Moon. Po krótkim przerywniku w postaci hymnicznego Spirit pojawia
się mój ulubiony The Pan Within, w którym wiodący motyw gitarowy można
by wziąć za coś z The Cure, tylko że utwór nie jest po Smithowsku dołujący,
lecz nastrojowy.
Drugą połowę dogoniłem dopiero po
latach, więc robi na mnie wrażenie mniejsze niż pierwsza. Dość motoryczne (trochę
pod New Model Army) Medicine Bow jest chociażby mniej melodyjne niż
tamte cztery; fakturę brzmieniową wzbogacają skrzypce, jednak schowane w głębi.
Wolniejszy Old England ma podniosły nastrój podobny do Spirit,
tylko trwa sporo dłużej, z zagrywkami saksofona i zaśpiewami w tle. Najmniej ciekawie,
pomimo szybkiego tempa, wypada Be My Enemy. Na koniec znów się
poprawia: Trumpets oparte jest na dramatycznym akompaniamencie
fortepianu kojarzącym mi się z jakimś Foreignerem, a This Is The Sea to
kolejna pełna przestrzeni pieśń, która przywodzi mi na myśl U2, lecz z akustycznym
instrumentarium.
Manfred Mann’s Earth Band, Watch, 1978
To
również odkrycie dzięki audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty” i jeden z moich ulubionych
albumów w tym cyklu, a konkurencja była spora.
Do 1978 r. Manfred Mann przeszedł
długą drogę od okresu, którego dotyczy moja pierwsza o nim notka. Earth Band,
czyli trzeci albo czwarty dowodzony przez niego zespół, od początku skłaniał
się w stronę rocka progresywnego. Pod koniec lat 70. stylistyka ta była już
coraz mniej modna, więc w okresie Watch styl zespołu uległ uproszczeniu
i nabrał cech AOR. Duża melodyjność, często sentymentalny nastrój, wokalista o
ciepłym, wysokim głosie (Chris Hamlet Thompson), nieco amerykański klimat
(zaprocentowało kowerowanie Bruce’a Springsteena)… Tylko że o ile Foreigner,
Boston czy Journey były zespołami przede wszystkim gitarowymi, w brzmieniu
Manfred Mann’s Earth Band dominuje… Manfred Mann, czyli klawiszowiec, chętnie
sięgający po syntezatory (w tym kontekście bardziej dorzeczne wydaje się
porównanie z Toto).
W składzie zespołu po raz pierwszy
wystąpił basista Pat King, który również wykonał zdjęcia wykorzystane w
projekcie okładki (zmarł na początku tego roku). Na perkusji po raz ostatni zagrał
Chris Slade, późniejszy łysy perkusista AC/DC. Skomponował także utwór Drowning
on Dry Land, do którego Mann i gitarzysta Dave Flett dopisali długą instrumentalną
kodę Fish Soup. Koniec lat siedemdziesiątych był to okres popularności
disco i nawet Mann dał się uwieść funkowym rytmom, o czym świadczy Chicago
Institute. Dla odmiany zwiewna ballada California pochodzi z kręgu
„rodzinnego” – autorką była Sue Vickers, żona byłego manfredowca Mike’a
Vickersa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz