poniedziałek, 5 grudnia 2022

Piwnooka Idylla i bitwy, których być może nie było (z frontu czytelniczego, cz. 7)


Trochę mi nadojadły opracowania historyczne, więc zrobiłem sobie krótki płodozmian, ale w końcu wróciłem do militariów – średniowiecznych i starożytnych.

 

19. Wisława Szymborska, Lektury nadobowiązkowe, Kraków 1973

Jest to zbiór recenzji książkowych, publikowanych przez przyszłą noblistkę na łamach „Życia Literackiego” w latach zapewne 1968-1972. Jak rozbrajająco przyznała Szymborska we wstępie – wydała je wreszcie w formie książkowej, ponieważ chciała w końcu mieć w dorobku książkę z obrazkami, a Szymon Kobyliński akurat zgodził się zilustrować trochę jej tekstów z tego cyklu.

Autorka stwierdza, że celem jej było recenzować książki, którymi na ogół nie interesują się prasowi recenzenci, skoncentrowani na głośnych nowościach i rozchwytywanych autorach. Czegoż tu nie ma: Gilgamesz, Saga o Njalu, Safona, Horacy, Żołnierz samogwałt, Cervantes, obok tego pamiętniki Zofii Tołstoj czy Charlesa Chaplina, obok opracowanie Alicji Helman o Kurosawie, Erich Fromm, Lamajskie maski taneczne z Mongolii, prof. Pieniążek ze Skierniewic i Irena Gumowska z Od Ananasa do Ziemniaka – mały leksykon produktów spożywczych, czy też np. Pismo chińskie prof. Künstlera albo A. Dziak, B. Kamiński Wypadki w domu. Tu biografia Gluseppe Garibaldiego, tam Listy miłosne dawnych Polaków, owdzie podręcznik dla technikum odzieżowego albo atlas gadów jadowitych.

Teksty swobodnie traktują formę recenzji, nabierając de facto cech fejletonu. Czasem wyłaniają się z tego refleksje na temat natury Lucka, widać miłość poetki do świata zwierzęcego (żałuje nawet przędziorka owocowca). Potrafi też wyciągnąć wnioski z faktu, że danej książki nie udało jej się przeczytać (Siedem stanów materii).

Jako poetka, ma oczywiście Szymborska wiele do powiedzenia o poezji: od starożytnej do całkiem świeżej. Wyraża opinię na temat przekładów lilryków zagranicznych, nie jest specjalną entuzjastką antologii tematycznych. Daje temu wyraz przy okazji zbiorku Zapomniani piewcy sportu, którego sam tytuł nie wydaje się specjalnym komplementem dla wydrukowanych poetów.

Pisze recenzentka o książkach z typowym dla siebie poczuciem humoru, niepozbawionym uszczypliwości. Wisława znad Wisły nie zważa przy tym na starodawność czy status klasyka. Przeczytawszy pierwsze pełne wydanie Satyrykonu Petroniusza, z którego dotąd znana była tylko Uczta Trymalchiona, stwierdza, że w zasadzie nieznajomość pozostałych fragmentów nikomu krzywdy nie zrobiła. Dworuje sobie też z wydumanych interpretacji krytyka sztuki czy z przyziemnego, marksizującego socjologizmu, albo zwraca uwagę na chaotyczną koncepcję słownika wyrażeń łacińskich. Trudno oczekiwać, aby słowami Noblistki przejął się Plautus czy XVIII-wieczny sentymentalista Ludwik Kropiński, ale już redaktorzy Małego słownika pisarzy świata wzięli sobie do serca jej uwagi i w II wydaniu, które mam na półce, uwzględnili autorów w wydaniu I pominiętych, a także dodali wymowę niektórych nazwisk (szkoda, że nie imion). Świadczy o skromności Szymborskiej, że nie przypisała sobie sprawstwa tych poprawek, recenzując wydanie II.

Teksty ułożone są zapewne zgodnie z chronologią publikacji w „Życiu Literackim”: od Satyryków Petroniusza, wydanych w 1968 (w kilkunastu kolejnych tekstach poetka brała na warsztat książki opublikowane w roku poprzednim), po ostatnią pozycję, jaką jest… Kalendarz ścienny na rok 1972, bo właściwie dlaczego nie. Czasami odbijają się sprawy bieżące, np. w co najmniej dwóch tekstach z 1969 r. Szymborska nawiązuje do lądowania na Księżycu.

Oprawę graficzną, jako się rzekło, zapewnił Szymon Kobyliński. Jego obrazki nie przy wszystkich recenzjach się pojawiają, ale jest ich wystarczająco wiele. Czasem mają charakter czysto ilustracyjny, czasem dowcipny, czasem w lapidarnym skrócie komentują jakieś zagadnienie.

Wątek częstochowski pojawia się w recenzji ze Słownika skrótów Józefa Parucha: „Oszczędność i wygoda – jak to określił autor – kazały skrócić Filię Uniwersytetu Jagiellońskiego na FUJ, Częstochowskie Zakłady Materiałów Ogniotrwałych na CZMO, a Skawińskie Zakłady tychże materiałów na SZMO”. Gdyby ktoś nie wiedział, „czmo” to po rosyjsku coś jak „palant”. A swoją drogą, przy innej okazji autorka wspomina niegdysiejszą pracę doktorską pod kontrowersyjnym tytułem: Dzieje palanta w Polsce.

 

20. Wisława Szymborska, Lektury nadobowiązkowe. Część druga, Kraków 1981

Jeśli do tomu II Lektur nadobowiązkowych podchodzić z suwmiarką w ręku, to jest dwa razy chudszy niż tom I. Ale gdyby zajrzeć do środka, wtedy okaże się, że stron ma niewiele mniej. Wszystko za sprawą cieńszego papieru i okładki papierowej, a nie płóciennej i szytej (kryzys!) Ile dokładnie jest recenzji, nie liczyłem, ale spis treści ma niecałe 4 strony, czyli tylko o pół strony mniej niż w poprzednim tomie. Zbiorek obejmuje za to znacznie dłuższy okres, bo od roku 1972 do 1981 – Szymborska rzadziej publikowała.

            Rozpiętość tematyczna, jak i poprzednio, oszołamiająca. Tu zebrana korespondencja Chopina z rodziną, tam Hatha-joga dla wszystkich. Tu kieszonkowy słownik bułgarsko-polski, tam Juliusz Verne. Horacy w przekładzie Ważyka i Warzywa mało znane, biografia Stradivariusa i wspomnienia Louisa Armstronga, Lew Gumilow i Tapetowanie mieszkań, katalog wystawy psów rasowych i Eposy Czarnej Afryki (zostałem zainspirowany do ich zakupu). Bez zmian pozostaje także i styl autorki, łączący subtelną, lecz czasem ostrą ironię z postawą głęboko humanistyczną. Ilustracje Kobylińskiego również trzymają konwencję.

Czasami omawianej książki dotyczy stricte parę zdań, reszta tekstu to już luźno związane z jej tematem dygresje Szymborskiej. Pojawiają się też kombinacje formalne, np. recenzja zbudowana z kilku alternatywnych pierwszych zdań. Najkrótszy (na 10 linijek) jest tekst o podręczniku do pedagogiki, z którego poetka przeczytała jedno zdanie i już miała dość. Ostatnią z książek omówionych w tym tomie są… same Lektury nadobowiązkowe.

            Aby się nie wydawało, że osoby nagradzane literackim Noblem są jakieś wyjątkowo sieriozne pod względem gustów literackich – Szymborska w swoich recenzjo-fejletonach niejednokrotnie zdradza uwielbienie dla korzennego kiczu. Wśród omawianych książek znalazł się Papierowy bandyta, monografia polskiej literatury jarmarcznej (mam), a także Italczyk Ann Radcliffe, sztandarowy przykład powieści gotyckiej. Ten ostatni przywiódł poetce na myśl podobną książkę, którą przeczytała w dzieciństwie, co skłoniło ją do napisania własnej powieści. Nie wyszła jednak daleko poza pierwsze zdanie: „Piwnooka Idylla już od świtu wpatrywała się w choryząt, z którego wychodził listonosz z listem od narzeczonego…”            


 

21. Karol Olejnik, Głogów 1109, Warszawa 1999
(z serii Historyczne bitwy)

Czas na kolejnego habełka dolnośląskiego. Ponownie też jest to jeden z najkrótszych w serii – 116 stron, z czego dość niewiele przypada na samą bitwę.

            Wojna między Henrykiem V (nie tym od Szekspira) a Bolesławem Krzywoustym w 1109 r. stała się kulminacją etapu konfliktów piastowsko-niemieckich, ciągnącego się co najmniej od Chrobrego. Wielu, w tym sam Olejnik, podaje, że nawet od Mieszka, chociaż najazd zakończony pod Cedynią był prywatną inicjatywą margrabiego Hodona, a nie kampanią cesarza. We wstępie do pracy autor stwierdza, jako po 1109 cesarstwo „w miejsce dotychczas stosowanej agresji orężnej coraz częściej stosowało agresję ukrytą”, którą miałby być napływ kolonistów niemieckich do państwa Piastów. Tak więc, gdy podziwiasz średniowieczny rynek wytyczony na prawie magdeburskim, pamiętaj – to jest przejaw ukrytej agresji germańskich oprawców!

            Zanim dojdzie do opisu samej kampanii, zasadnicza część książki kreśli tło historyczne. Sięga przy tym aż do Mieszka, na szczęście tylko pokrótce; większy fokus położony jest na konflikt Krzywoustego z przyrodnim bratem Zbigniewem, a także niejednoznaczne w świetle zachowanych źródeł relacje polsko-niemieckie i polsko-czeskie. Jak by nie było, Coleslaw wypędził Zbigniewa do Niemiec, co dało kajzerowi Hendrykowi V pretekst do interwencji przeciw niebezpiecznie ambitnemu i wojowniczemu księciu. Znacznie mniej aktywny i bojowo nastawiony Zbigniew byłby dla cesarza dużo lepszym sąsiadem.

            Najobszerniejszy rozdział stanowi opis wojskowości polskiej w początkach XII w., oparty trochę na kronikach, a trochę na znaleziskach archeologicznych; w zasadzie nie dowiedziałem się tu niczego nowego. Tam, gdzie brakuje danych do epoki Krzywoustego, autor sięga po zapisy na temat wojen Chrobrego, wyciągając wnioski przez ekstrapolację na czasy trzeciego Bolesława, z uwzględnieniem różnic np. w potencjale ludnościowym państwa. Przy okazji korekta przepuściła byka: „W przeciwieństwie do włóczni oszczep służył wyłącznie do walki wręcz”. No chyba całkiem na odwrót. Natomiast wojskowości niemieckiej z tego samego okresu autor nie omawia w ogóle.

            Będąc już za połową, przechodzimy do wojny roku 1109. Dość zgrabnie wypada charakterystyka teatru działań, z omówieniem przeszkód wodnych i książęcych fortyfikacji. To właśnie dzięki tak udanemu systemowi obronnemu Henryk musiał przekroczyć Odrę dopiero pod Głogowem i postanowił zdobyć tę twierdzę. Opis oblężenia jest dość ogólnikowy, bo przy dostępnej bazie źródłowej szczegółowszy być nie mógł. Znany z podręczników historii dla IV klasy podstawówki epizod z wykorzystaniem przez Niemca zakładników jako żywych tarcz został tylko przelotnie wspomniany. Książę Bolesław, nie mogąc zmierzyć się z silną armią Henryka w otwartym polu, trzymał się w pobliżu i nękał Niemców wojną podjazdową.

W końcu, po trzech tygodniach, przeciwnik zwinął oblężenie i poszedł przeprawiać się pod Wrocławiem. Tu doszło do zdarzeń bardzo kontrowersyjnych, zwanych bitwą na Psim Polu. Według dzisiejszego stanu badań uważa się wręcz, że bitwa ta w ogóle się nie odbyła. Po raz pierwszy pojawia się dopiero po stu latach u lubiącego koloryzować Kadłubka, a Gall Anonim, który pisał kronikę kilka lat po tych zdarzeniach i był panegirystą Krzywogębego, wspomina jedynie ogólnikowo, że Henryk poniósł straty. Autor wyciąga z tego wniosek, że do jakiegoś tam starcia pod Wrocławiem doszło, ale na pewno nie tak monumentalnego, jak chciałby mistrz Wincenty.

            Pod względem językowym jest w porządku, pomijając fakt, że korekta nie mogła się zdecydować, czy popierany przez Krzywoustego pretendent do tronu to był Borzywoj czy Bożywoj. W bibliografii królują ci sami co zawsze: Gall, Thietmar, Kadłubek, Kosmas, do tego trochę opracowań. Lekturę wzbogacają trzy proste, ale czytelne mapy i jedna wkładka z ilustracjami. Szkoda, że uznany mediewalista, jakim jest Olejnik, nie podał źródeł, a to ciekawi mnie, skąd wziął te ryciny wodogłowych ciężkozbrojnych piechurów niemieckich. Natomiast cztery obrazki przedstawiające wojów Bolesława pochodzą niewątpliwie z pracy Bronisława Gembarzewskiego (cóż by bez niej zrobili autorzy habełków?).

            Uwaga: fragment tekstu na tylnej stronie okładki, wzięty z Galla, nie dotyczy wcale oblężenia Głogowa, lecz potyczki pod Bytomiem Odrzańskim!

 

 

22. Jerzy Maroń, Legnica 1241, Warszawa 1996
(z serii Historyczne bitwy)

Czytałem tę książkę wkrótce po wydaniu – byłem wtedy w podstawówce – i wydała mi się bardzo ciężka i niekonkretna (chociaż też nie za długa – 150 stron). Po latach zrozumiałem, że właśnie tak się pisze prace naukowe z dziedziny średniowiecza, kiedy źródła są nieliczne i niejednoznaczne. Autor już we wstępie zapowiada, że zamierza się skupić na kontrowersjach, które się wiążą z bitwą pod Legnicą.


            Zaczyna się od charakterystyki przeciwników. Poznajemy więc warunki geograficzne, a co za tym idzie, gospodarcze Mongolii, rozmaite plemiona wielkiego stepu (wbrew pozorom, Tatarzy z Mongołami niespecjalnie za sobą przepadali) i dzieje tego, jako Temudżyn zjednoczył ludy mongolskie i stał się Czyngis-chanem. Kiedy się czyta, jak rozmaici bracia, kuzyni i pociotkowie Czyngis-chana na przemian tłukli się nawzajem i zawierali jedni z drugimi sojusze przeciwko trzecim, może się zakręcić w głowie. No co za barbarzyństwo na tych stepach! A potem dochodzimy do charakterystyki polskiego rozbicia dzielnicowego początków XIII w., w epoce Władysława Laskonogiego, Leszka Białego i Henryka Brodatego – i co się okazuje? U nas to samo, tylko w mniejszej skali.

            Część druga książki to omówienie sił zbrojnych przeciwników: mongolska łucznicza jazda kontra europejskie rycerstwo. W przypadku Męgołów autor poświęca nieco miejsca wykorzystaniu przez nich prochu i gazów trujących, te ostatnie podając w wątpliwość; przywołuje recepturę zatrutego prochu według jednego z chińskich źródeł, po czym stwierdza, że zastosowane trucizny w temperaturze spalania prochu po prostu by się spaliły, zanimby uczyniły jakąkolwiek szkodę przeciwnikom. Z kolei w rozdziale o wojskach polskich dużo miejsca poświęcono dywagacjom na temat ich liczebności.

            Najbogatszym źródłem do bitwy pod Legnicą jest kronika Jana Długosza. Autor przedstawia więc kampanię mongolską i całą bitwę zgodnie z tym, co Długopis nam pozostawił, na każdym kroku zgłaszając rozmaite wątpliwości. Właściwie jedyne pewne informacje są takie, że bitwa miała miejsce 9 kwietnia 1241 oraz że zginęli Henryk Pobożny i książę morawski Bolesław Dypoldowic zwany Szepiołka (ten drugi, wedle Długosza, nawet dwa razy). Ale już konkretne miejsce, gdzie bitwa została stoczona, pozostaje w sferze hipotez. Zawarte w książce mapy przebiegu starcia przyjmują założenie, że było to w widłach Strumienia Księginickiego i Białej Strugi, niedaleko wsi Gniewomierz i Koskowice. Równie niejednoznaczny pozostaje skład sił Henryka. Maroń odrzuca relację o udziale w bitwie Krzyżaków pod wodzą Poppo von Osterny, którą Długosz najprawdopodobniej dopisał później; z całą za to pewnością widzialnych tam było trzydziestu paru templariuszy.

            Z perspektywy ćwierććwiecza w moim odbiorze zyskała część IV książki, zatytułowana „Wokół bitwy legnickiej. Dyskusje-mity-fascynacje”. Dotyczy ona ożywionych dyskusji na temat znanego nam przekazu historycznego. Największy fragment poświęcony jest trwającej od XIX wieku krytyce Długosza. Taki np. Gerard Labuda doszedł do wniosku, że dziejopis z Brzeźnicy musiał korzystać z niezachowanego dotąd źródła. Na swoje nieszczęście, przyjął istnienie tego źródła za pewnik i powoływał się na nie w swoich dalszych badaniach. Omówiony jest też mit Legnicy w kontekście przedmurza chrześcijaństwa – pokutujący do dzisiaj, co niektórzy mediaworkerzy i posłowie uważają nawet tę bitwę za polskie zwycięstwo nad hordami ze Wschodu. Pod wpływem za to dawniejszej historiografii niemieckiej, nie tylko na Zachodzie, ale i na Wschodzie (vide radziecka książka o Mongołach, którą recenzowała Szymborska w Lekturach nadobowiązkowych), zdarza się branie bitwy pod Legnicą za czyn rycerstwa niemieckiego. Osobnym omówionym mitem jest wyższość mongolskiej sztuki wojennej. Na koniec pozostawił autor ciekawostkę w postaci hipotezy Jerzego Mularczyka, że bitwy pod Legnicą w ogóle nie było.

            Książka jest nieco niechlujna gramatycznie i interpunkcyjnie – brakuje przecinków, to znów przypadki są pomylone. Wzbogaca ją aneks w postaci fragmentów źródeł pozadługoszowych oraz jedna wklejka z ilustracjami, tradycyjnie bez podania źródeł. Wizerunki Mongolczyków pochodzą ewidentnie ze źródeł chińskich – w tym Czyngis-chan, Batu-chan i łucznik tatarski, których widziałem już w podręczniku do historii z podstawówki, a następnie w Kulikowym Polu Podhorodeckiego.

 

23. Sławomir Jędraszek, Armia Lagidów. Organizacja i struktura, Zabrze 2010
(z serii Wojownicy wydawnictwa InfortEditions)

Obowiązki zawodowe zmusiły mnie do powrotu do tematyki wojskowości hellenistycznej. Po seleukidzkiej Azji przenoszę się zatem do Egiptu za panowania dynastii Lagidów, zwanych potocznie Ptolemeuszami od najczęściej wśród nich występującego imienia.


         Niezbyt obszerna (96 stron łącznie z bibliografią) praca ukazała się nakładem zabrzańskiego Infortu. Zaczyna się od bardzo krótkiego omówienia armii Aleksandra Wielkiego, którą już znam niemal na pamięć po ostatnim roku. Wszystkie armie diadochów były wprawdzie oparte na macedońskim wzorze, ale przecież jakieś różnice musiały między nimi istnieć. Seleukidzi mieli swój miks tradycji macedońskiej z perską, całą myngę wojsk lekkozbrojnych i słonie. A Lagidzi? Też słonie, przy czym leśne.

Autor poświęca sporo miejsca osadnictwu wojskowemu – główny zrąb żołnierzy ptolemejskich tworzyli tzw. kleruchowie, pochodzenia na ogół greckiego. Oprócz nich byli jeszcze najemnicy, m.in. celtyccy i traccy. Co ciekawe, nawet do dwudziestu procent armii stanowili Żydzi. Narracja wypuszcza się zresztą dość daleko wstecz, gdyż udział Greków w egipskich siłach zbrojnych znacznie wyprzedzał macedoński podbój Egiptu: helleńskich najemników wykorzystywał już Psammetych II. O dziwo, chociaż Lagidzi panowali nad Egiptem, to etniczni Egipczanie stanowili w ich armii mniejszość. Osobne rozdziały omawiają flotę wojenną i wykorzystanie słoni bojowych. Nieco też miejsca poświęcono wojskowości ostatnich Lagidów, a także Egiptu pod panowaniem rzymskim, chociaż to ostatnie to już raczej pompowanie i tak niezbyt imponującej objętości.

Mimo wszystko praca nie poszerzyła specjalnie mojego zakresu wiedzy. A czemu? Bo jakaś taka mało systematyczna. Wydaje się przeznaczona raczej dla kogoś, kto już ma sporą wiedzę o ptolemejskim Egipcie. Mniej doświadczony czytelnik mógłby oczekiwać na początku jakiegoś rysu historycznego w stylu „król taki i owaki prowadził wojny z tym i tym”, żeby się łatwiej połapać. Jędraszek natomiast rzuca nas na głęboką wodę, choć stara się trzymać chronologii, ale jego metoda polega zasadniczo na przytaczaniu coraz to kolejnych świadectw źródłowych i ikonograficznych. Względnie najciekawszy jest rozdział o słoniach, który rzuca nieco światła na kontakty ptolemejskiego Egiptu z Afryką subsaharyjską (Etiopia i Meroe). Natomiast rozdział o inżynierii wojskowej ma jedną stronę, z czego połowa to cytat z jednego z opracowań, i na temat inżynierii u Lagidów dowiadujemy się tyle, że była. Znacznie więcej wyniosłem z książki Paula A. Johstono The Army of Ptolemaic Egypt 323 to 204 BC, chociaż przeczytałem tylko 1/3.

Fakt, że na Histerykach chwalono „lekki, erudycyjny styl”, świadczy przede wszystkim o tym, że użytkownicy tego portalu szukają w książkach czego innego niż ja. Pod względem stylistycznym jest to topór straszliwy i pomimo małej ilości stron przez pracę trudno przebrnąć. Co gorsza, korektorka widziała ją chyba parę minut przez teleskop, przelatującą po nieboskłonie. Literówek i błędów gramatycznych jest zatrzęsienie, Demetrios Poliorketes zmienia się nagle w „Poliokratesa” (to jakiś antyszczepionkowiec?), tarcza celtycka nazywa się raz thureos, a raz thureso, wyrazy greckie są raz odmienne, a raz nie, czas przeszły niespodziewanie zmienia się w teraźniejszy. „Manipuł składał się z dwóch centurii, która dalej ulegała podziałowi” – jak takie zdanie mogło w ogóle przejść przez korektę? Podobnie jak „służba w jeźdźe”, „w odniesieniu do greckiego jeźdźcy”, „związki z Cyrenom”. Autorowi raz zdarzają się pourywane zdania, innym razem nie wie kiedy przestać: 

Zwierzęta doprowadzano do wybrzeży, następnie zaś przewożono specjalnie w tym celu przygotowanymi statkami przez Morze Czerwone, do miejscowości Berenike, będącej najprawdopodobniej największym ówczesnym portem nad Morzem Czerwonym, skąd pustynnym szlakiem wędrowały do miejscowości Koptos (Quft), (miasto leżące kilkadziesiąt kilometrów na północ od Teb (Luksor)), skąd transportowane były do Memfis, gdzie znajdowała się, jak sugeruje m. in. L. Casson, główna baza, w której to zwierzęta te były przetrzymywane, na co wskazuje list datowany na 218 r. przed Chr., w którym nadmienione jest m.in. o dostarczeniu siana dla słoni zgromadzonych w Memfis. 

Spróbujta to przeczytać na jednym wydechu! A trzeba dodać, że pominąłem przypisy, których do tego zdania było aż pięć, znacznie dłuższych od niego samego. Albo takie coś:  „W tych rejonach powstawały ptolemejskie garnizony, mające na celu (…) kontrolowanie będących tam osad poprzez instalowanie ptolemejskich garnizonów”. Garnizony instalujące garnizony to chyba starożytny odpowiednik drukarek 3D drukujących drukarki 3D.

Taką miałem minę w trakcie czytania 

Mocnym punktem 96-stronicowej pracy jest licząca z górą 500 pozycji bibliografia, dzięki której mogę se potencjalnie doczytać to, czego zabrakło w pracy Jędraszka. Są tu  m.in. tak uznane nazwiska jak Nicholas Sekunda (swoją drogą recenzent pracy), Anna Świderkówna czy Jerzy Ciecieląg. Przypisy po byku: czasem stanowią większość tekstu na stronie, podczas gdy tekst główny to parę linijek u góry. Żeby to jeszcze nie była taka maleńka czcionka, ograniczająca możliwość czytania książki do najbardziej słonecznych godzin dnia…

Tekst uzupełnia trochę materiału ikonograficznego. Trzeba też pochwalić streszczenie po angielsku, które, choć nie idealne, stoi na wyższym poziomie językowym niż tekst główny, a ponadto zawiera parę informacji, których z niego nie pamiętam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz