Trochę mi nadojadły opracowania historyczne, więc zrobiłem sobie
krótki płodozmian, ale w końcu wróciłem do militariów – średniowiecznych i
starożytnych.
19. Wisława Szymborska, Lektury nadobowiązkowe, Kraków 1973
Jest to zbiór recenzji książkowych,
publikowanych przez przyszłą noblistkę na łamach „Życia Literackiego” w latach
zapewne 1968-1972. Jak rozbrajająco przyznała Szymborska we wstępie – wydała je
wreszcie w formie książkowej, ponieważ chciała w końcu mieć w dorobku książkę z
obrazkami, a Szymon Kobyliński akurat zgodził się zilustrować trochę jej tekstów
z tego cyklu.
Autorka stwierdza, że celem jej było recenzować
książki, którymi na ogół nie interesują się prasowi recenzenci, skoncentrowani
na głośnych nowościach i rozchwytywanych autorach. Czegoż tu nie ma: Gilgamesz,
Saga o Njalu, Safona, Horacy, Żołnierz samogwałt, Cervantes, obok
tego pamiętniki Zofii Tołstoj czy Charlesa Chaplina, obok opracowanie Alicji
Helman o Kurosawie, Erich Fromm, Lamajskie maski taneczne z Mongolii, prof.
Pieniążek ze Skierniewic i Irena Gumowska z Od Ananasa do Ziemniaka – mały
leksykon produktów spożywczych, czy też np. Pismo chińskie prof. Künstlera albo A. Dziak,
B. Kamiński Wypadki w domu. Tu biografia Gluseppe Garibaldiego, tam Listy
miłosne dawnych Polaków, owdzie podręcznik dla technikum
odzieżowego albo atlas gadów jadowitych.
Teksty swobodnie traktują formę recenzji,
nabierając de facto cech fejletonu. Czasem wyłaniają się z tego refleksje na
temat natury Lucka, widać miłość poetki do świata zwierzęcego (żałuje nawet
przędziorka owocowca). Potrafi też wyciągnąć wnioski z faktu, że danej książki
nie udało jej się przeczytać (Siedem stanów materii).
Jako poetka, ma oczywiście Szymborska wiele do
powiedzenia o poezji: od starożytnej do całkiem świeżej. Wyraża opinię na temat
przekładów lilryków zagranicznych, nie jest specjalną entuzjastką antologii
tematycznych. Daje temu wyraz przy okazji zbiorku Zapomniani piewcy sportu,
którego sam tytuł nie wydaje się specjalnym komplementem dla wydrukowanych
poetów.
Pisze recenzentka o książkach z typowym dla
siebie poczuciem humoru, niepozbawionym uszczypliwości. Wisława znad Wisły nie
zważa przy tym na starodawność czy status klasyka. Przeczytawszy pierwsze pełne
wydanie Satyrykonu Petroniusza, z którego dotąd znana była tylko Uczta
Trymalchiona, stwierdza, że w zasadzie nieznajomość pozostałych fragmentów nikomu
krzywdy nie zrobiła. Dworuje sobie też z wydumanych interpretacji krytyka
sztuki czy z przyziemnego, marksizującego socjologizmu, albo zwraca uwagę na
chaotyczną koncepcję słownika wyrażeń łacińskich. Trudno oczekiwać, aby słowami
Noblistki przejął się Plautus czy XVIII-wieczny sentymentalista Ludwik
Kropiński, ale już redaktorzy Małego słownika pisarzy świata wzięli
sobie do serca jej uwagi i w II wydaniu, które mam na półce, uwzględnili autorów
w wydaniu I pominiętych, a także dodali wymowę niektórych nazwisk (szkoda,
że nie imion). Świadczy o skromności Szymborskiej, że nie przypisała sobie sprawstwa
tych poprawek, recenzując wydanie II.
Teksty ułożone są zapewne zgodnie z chronologią
publikacji w „Życiu Literackim”: od Satyryków Petroniusza, wydanych w
1968 (w kilkunastu kolejnych tekstach poetka brała na warsztat książki
opublikowane w roku poprzednim), po ostatnią pozycję, jaką jest… Kalendarz
ścienny na rok 1972, bo właściwie dlaczego nie. Czasami odbijają się
sprawy bieżące, np. w co najmniej dwóch tekstach z 1969 r. Szymborska nawiązuje
do lądowania na Księżycu.
Oprawę graficzną, jako się rzekło, zapewnił
Szymon Kobyliński. Jego obrazki nie przy wszystkich recenzjach się pojawiają,
ale jest ich wystarczająco wiele. Czasem mają charakter czysto ilustracyjny,
czasem dowcipny, czasem w lapidarnym skrócie komentują jakieś zagadnienie.
Wątek częstochowski pojawia się w recenzji ze Słownika
skrótów Józefa Parucha: „Oszczędność i wygoda – jak to określił autor –
kazały skrócić Filię Uniwersytetu Jagiellońskiego na FUJ, Częstochowskie
Zakłady Materiałów Ogniotrwałych na CZMO, a Skawińskie Zakłady tychże
materiałów na SZMO”. Gdyby ktoś nie wiedział, „czmo” to po rosyjsku coś jak
„palant”. A swoją drogą, przy innej okazji autorka wspomina niegdysiejszą pracę
doktorską pod kontrowersyjnym tytułem: Dzieje palanta w Polsce.
20. Wisława Szymborska, Lektury nadobowiązkowe. Część druga,
Kraków 1981
Jeśli do tomu II Lektur nadobowiązkowych podchodzić z
suwmiarką w ręku, to jest dwa razy chudszy niż tom I. Ale gdyby zajrzeć do
środka, wtedy okaże się, że stron ma niewiele mniej. Wszystko za sprawą
cieńszego papieru i okładki papierowej, a nie płóciennej i szytej (kryzys!) Ile
dokładnie jest recenzji, nie liczyłem, ale spis treści ma niecałe 4 strony, czyli
tylko o pół strony mniej niż w poprzednim tomie. Zbiorek obejmuje za to
znacznie dłuższy okres, bo od roku 1972 do 1981 – Szymborska rzadziej
publikowała.
Czasami omawianej książki dotyczy stricte parę
zdań, reszta tekstu to już luźno związane z jej tematem dygresje Szymborskiej.
Pojawiają się też kombinacje formalne, np. recenzja zbudowana z kilku
alternatywnych pierwszych zdań. Najkrótszy (na 10 linijek) jest tekst o
podręczniku do pedagogiki, z którego poetka przeczytała jedno zdanie i już
miała dość. Ostatnią z książek omówionych w tym tomie są… same Lektury
nadobowiązkowe.
Aby się nie wydawało, że osoby nagradzane literackim Noblem są jakieś wyjątkowo sieriozne pod względem gustów literackich – Szymborska w swoich recenzjo-fejletonach niejednokrotnie zdradza uwielbienie dla korzennego kiczu. Wśród omawianych książek znalazł się Papierowy bandyta, monografia polskiej literatury jarmarcznej (mam), a także Italczyk Ann Radcliffe, sztandarowy przykład powieści gotyckiej. Ten ostatni przywiódł poetce na myśl podobną książkę, którą przeczytała w dzieciństwie, co skłoniło ją do napisania własnej powieści. Nie wyszła jednak daleko poza pierwsze zdanie: „Piwnooka Idylla już od świtu wpatrywała się w choryząt, z którego wychodził listonosz z listem od narzeczonego…”
21. Karol Olejnik, Głogów 1109, Warszawa 1999
(z serii Historyczne bitwy)
Czas na kolejnego habełka dolnośląskiego. Ponownie też jest to
jeden z najkrótszych w serii – 116 stron, z czego dość niewiele przypada na
samą bitwę.
Zanim dojdzie do
opisu samej kampanii, zasadnicza część książki kreśli tło historyczne. Sięga
przy tym aż do Mieszka, na szczęście tylko pokrótce; większy fokus położony
jest na konflikt Krzywoustego z przyrodnim bratem Zbigniewem, a także
niejednoznaczne w świetle zachowanych źródeł relacje polsko-niemieckie i
polsko-czeskie. Jak by nie było, Coleslaw wypędził Zbigniewa do Niemiec, co
dało kajzerowi Hendrykowi V pretekst do interwencji przeciw niebezpiecznie
ambitnemu i wojowniczemu księciu. Znacznie mniej aktywny i bojowo nastawiony
Zbigniew byłby dla cesarza dużo lepszym sąsiadem.
Najobszerniejszy rozdział
stanowi opis wojskowości polskiej w początkach XII w., oparty trochę na
kronikach, a trochę na znaleziskach archeologicznych; w zasadzie nie
dowiedziałem się tu niczego nowego. Tam, gdzie brakuje danych do epoki
Krzywoustego, autor sięga po zapisy na temat wojen Chrobrego, wyciągając
wnioski przez ekstrapolację na czasy trzeciego Bolesława, z uwzględnieniem
różnic np. w potencjale ludnościowym państwa. Przy okazji korekta przepuściła
byka: „W przeciwieństwie do włóczni oszczep służył wyłącznie do walki wręcz”.
No chyba całkiem na odwrót. Natomiast wojskowości niemieckiej z tego samego
okresu autor nie omawia w ogóle.
Będąc już za
połową, przechodzimy do wojny roku 1109. Dość zgrabnie wypada charakterystyka
teatru działań, z omówieniem przeszkód wodnych i książęcych fortyfikacji. To właśnie
dzięki tak udanemu systemowi obronnemu Henryk musiał przekroczyć Odrę dopiero
pod Głogowem i postanowił zdobyć tę twierdzę. Opis oblężenia jest dość
ogólnikowy, bo przy dostępnej bazie źródłowej szczegółowszy być nie mógł. Znany
z podręczników historii dla IV klasy podstawówki epizod z wykorzystaniem przez
Niemca zakładników jako żywych tarcz został tylko przelotnie wspomniany. Książę
Bolesław, nie mogąc zmierzyć się z silną armią Henryka w otwartym polu, trzymał
się w pobliżu i nękał Niemców wojną podjazdową.
W końcu, po trzech tygodniach, przeciwnik
zwinął oblężenie i poszedł przeprawiać się pod Wrocławiem. Tu doszło do zdarzeń
bardzo kontrowersyjnych, zwanych bitwą na Psim Polu. Według dzisiejszego stanu
badań uważa się wręcz, że bitwa ta w ogóle się nie odbyła. Po raz pierwszy pojawia
się dopiero po stu latach u lubiącego koloryzować Kadłubka, a Gall Anonim, który
pisał kronikę kilka lat po tych zdarzeniach i był panegirystą Krzywogębego,
wspomina jedynie ogólnikowo, że Henryk poniósł straty. Autor wyciąga z tego
wniosek, że do jakiegoś tam starcia pod Wrocławiem doszło, ale na pewno nie tak
monumentalnego, jak chciałby mistrz Wincenty.
Pod względem
językowym jest w porządku, pomijając fakt, że korekta nie mogła się zdecydować,
czy popierany przez Krzywoustego pretendent do tronu to był Borzywoj czy
Bożywoj. W bibliografii królują ci sami co zawsze: Gall, Thietmar, Kadłubek,
Kosmas, do tego trochę opracowań. Lekturę wzbogacają trzy proste, ale czytelne
mapy i jedna wkładka z ilustracjami. Szkoda, że uznany mediewalista, jakim jest
Olejnik, nie podał źródeł, a to ciekawi mnie, skąd wziął te ryciny wodogłowych
ciężkozbrojnych piechurów niemieckich. Natomiast cztery obrazki przedstawiające
wojów Bolesława pochodzą niewątpliwie z pracy Bronisława Gembarzewskiego (cóż
by bez niej zrobili autorzy habełków?).
22. Jerzy Maroń, Legnica 1241, Warszawa 1996
(z serii Historyczne bitwy)
Czytałem tę książkę wkrótce po wydaniu – byłem wtedy w podstawówce
– i wydała mi się bardzo ciężka i niekonkretna (chociaż też nie za długa – 150
stron). Po latach zrozumiałem, że właśnie tak się pisze prace naukowe z
dziedziny średniowiecza, kiedy źródła są nieliczne i niejednoznaczne. Autor już
we wstępie zapowiada, że zamierza się skupić na kontrowersjach, które się wiążą
z bitwą pod Legnicą.
Zaczyna się od
charakterystyki przeciwników. Poznajemy więc warunki geograficzne, a co za tym
idzie, gospodarcze Mongolii, rozmaite plemiona wielkiego stepu (wbrew pozorom,
Tatarzy z Mongołami niespecjalnie za sobą przepadali) i dzieje tego, jako
Temudżyn zjednoczył ludy mongolskie i stał się Czyngis-chanem. Kiedy się czyta,
jak rozmaici bracia, kuzyni i pociotkowie Czyngis-chana na przemian tłukli się
nawzajem i zawierali jedni z drugimi sojusze przeciwko trzecim, może się zakręcić
w głowie. No co za barbarzyństwo na tych stepach! A potem dochodzimy do
charakterystyki polskiego rozbicia dzielnicowego początków XIII w., w epoce Władysława
Laskonogiego, Leszka Białego i Henryka Brodatego – i co się okazuje? U nas to
samo, tylko w mniejszej skali.
Część druga
książki to omówienie sił zbrojnych przeciwników: mongolska łucznicza jazda
kontra europejskie rycerstwo. W przypadku Męgołów autor poświęca nieco miejsca
wykorzystaniu przez nich prochu i gazów trujących, te ostatnie podając w
wątpliwość; przywołuje recepturę zatrutego prochu według jednego z chińskich
źródeł, po czym stwierdza, że zastosowane trucizny w temperaturze spalania
prochu po prostu by się spaliły, zanimby uczyniły jakąkolwiek szkodę
przeciwnikom. Z kolei w rozdziale o wojskach polskich dużo miejsca poświęcono
dywagacjom na temat ich liczebności.
Najbogatszym
źródłem do bitwy pod Legnicą jest kronika Jana Długosza. Autor przedstawia więc
kampanię mongolską i całą bitwę zgodnie z tym, co Długopis nam pozostawił, na
każdym kroku zgłaszając rozmaite wątpliwości. Właściwie jedyne pewne informacje
są takie, że bitwa miała miejsce 9 kwietnia 1241 oraz że zginęli Henryk Pobożny
i książę morawski Bolesław Dypoldowic zwany Szepiołka (ten drugi, wedle
Długosza, nawet dwa razy). Ale już konkretne miejsce, gdzie bitwa została
stoczona, pozostaje w sferze hipotez. Zawarte w książce mapy przebiegu
starcia przyjmują założenie, że było to w widłach Strumienia
Księginickiego i Białej Strugi, niedaleko wsi Gniewomierz i Koskowice. Równie
niejednoznaczny pozostaje skład sił Henryka. Maroń odrzuca relację o udziale w
bitwie Krzyżaków pod wodzą Poppo von Osterny, którą Długosz najprawdopodobniej
dopisał później; z całą za to pewnością widzialnych tam było trzydziestu paru
templariuszy.
Z perspektywy
ćwierććwiecza w moim odbiorze zyskała część IV książki, zatytułowana „Wokół
bitwy legnickiej. Dyskusje-mity-fascynacje”. Dotyczy ona ożywionych dyskusji na
temat znanego nam przekazu historycznego. Największy fragment poświęcony jest
trwającej od XIX wieku krytyce Długosza. Taki np. Gerard Labuda doszedł do
wniosku, że dziejopis z Brzeźnicy musiał korzystać z niezachowanego dotąd źródła.
Na swoje nieszczęście, przyjął istnienie tego źródła za pewnik i powoływał się
na nie w swoich dalszych badaniach. Omówiony jest też mit Legnicy w kontekście
przedmurza chrześcijaństwa – pokutujący do dzisiaj, co niektórzy mediaworkerzy
i posłowie uważają nawet tę bitwę za polskie zwycięstwo nad hordami ze Wschodu.
Pod wpływem za to dawniejszej historiografii niemieckiej, nie tylko na
Zachodzie, ale i na Wschodzie (vide radziecka książka o Mongołach, którą
recenzowała Szymborska w Lekturach nadobowiązkowych), zdarza się branie
bitwy pod Legnicą za czyn rycerstwa niemieckiego. Osobnym omówionym mitem jest
wyższość mongolskiej sztuki wojennej. Na koniec pozostawił autor ciekawostkę w
postaci hipotezy Jerzego Mularczyka, że bitwy pod Legnicą w ogóle nie było.
Książka jest nieco
niechlujna gramatycznie i interpunkcyjnie – brakuje przecinków, to znów
przypadki są pomylone. Wzbogaca ją aneks w postaci fragmentów źródeł
pozadługoszowych oraz jedna wklejka z ilustracjami, tradycyjnie bez podania
źródeł. Wizerunki Mongolczyków pochodzą ewidentnie ze źródeł chińskich – w tym
Czyngis-chan, Batu-chan i łucznik tatarski, których widziałem już w podręczniku
do historii z podstawówki, a następnie w Kulikowym Polu Podhorodeckiego.
23. Sławomir Jędraszek, Armia Lagidów. Organizacja i struktura,
Zabrze 2010
(z serii Wojownicy wydawnictwa InfortEditions)
Obowiązki zawodowe zmusiły mnie do powrotu do tematyki wojskowości
hellenistycznej. Po seleukidzkiej Azji przenoszę się zatem do Egiptu za
panowania dynastii Lagidów, zwanych potocznie Ptolemeuszami od najczęściej
wśród nich występującego imienia.
Niezbyt obszerna
(96 stron łącznie z bibliografią) praca ukazała się nakładem zabrzańskiego Infortu.
Zaczyna się od bardzo krótkiego omówienia armii Aleksandra Wielkiego, którą już
znam niemal na pamięć po ostatnim roku. Wszystkie armie diadochów były wprawdzie
oparte na macedońskim wzorze, ale przecież jakieś różnice musiały między nimi
istnieć. Seleukidzi mieli swój miks tradycji macedońskiej z perską, całą myngę
wojsk lekkozbrojnych i słonie. A Lagidzi? Też słonie, przy czym leśne.
Autor poświęca sporo miejsca osadnictwu
wojskowemu – główny zrąb żołnierzy ptolemejskich tworzyli tzw. kleruchowie,
pochodzenia na ogół greckiego. Oprócz nich byli jeszcze najemnicy, m.in.
celtyccy i traccy. Co ciekawe, nawet do dwudziestu procent armii stanowili
Żydzi. Narracja wypuszcza się zresztą dość daleko wstecz, gdyż udział Greków w
egipskich siłach zbrojnych znacznie wyprzedzał macedoński podbój Egiptu: helleńskich
najemników wykorzystywał już Psammetych II. O dziwo, chociaż Lagidzi panowali
nad Egiptem, to etniczni Egipczanie stanowili w ich armii mniejszość. Osobne
rozdziały omawiają flotę wojenną i wykorzystanie słoni bojowych. Nieco też
miejsca poświęcono wojskowości ostatnich Lagidów, a także Egiptu pod panowaniem
rzymskim, chociaż to ostatnie to już raczej pompowanie i tak niezbyt
imponującej objętości.
Mimo wszystko praca nie poszerzyła specjalnie
mojego zakresu wiedzy. A czemu? Bo jakaś taka mało systematyczna. Wydaje się
przeznaczona raczej dla kogoś, kto już ma sporą wiedzę o ptolemejskim Egipcie. Mniej
doświadczony czytelnik mógłby oczekiwać na początku jakiegoś rysu historycznego
w stylu „król taki i owaki prowadził wojny z tym i tym”, żeby się łatwiej
połapać. Jędraszek natomiast rzuca nas na głęboką wodę, choć stara się trzymać
chronologii, ale jego metoda polega zasadniczo na przytaczaniu coraz to
kolejnych świadectw źródłowych i ikonograficznych. Względnie najciekawszy jest
rozdział o słoniach, który rzuca nieco światła na kontakty ptolemejskiego
Egiptu z Afryką subsaharyjską (Etiopia i Meroe). Natomiast rozdział o
inżynierii wojskowej ma jedną stronę, z czego połowa to cytat z jednego z
opracowań, i na temat inżynierii u Lagidów dowiadujemy się tyle, że była. Znacznie
więcej wyniosłem z książki Paula A. Johstono The Army of Ptolemaic Egypt 323
to 204 BC, chociaż przeczytałem tylko 1/3.
Fakt, że na Histerykach chwalono „lekki, erudycyjny styl”, świadczy przede wszystkim o tym, że użytkownicy tego portalu szukają w książkach czego innego niż ja. Pod względem stylistycznym jest to topór straszliwy i pomimo małej ilości stron przez pracę trudno przebrnąć. Co gorsza, korektorka widziała ją chyba parę minut przez teleskop, przelatującą po nieboskłonie. Literówek i błędów gramatycznych jest zatrzęsienie, Demetrios Poliorketes zmienia się nagle w „Poliokratesa” (to jakiś antyszczepionkowiec?), tarcza celtycka nazywa się raz thureos, a raz thureso, wyrazy greckie są raz odmienne, a raz nie, czas przeszły niespodziewanie zmienia się w teraźniejszy. „Manipuł składał się z dwóch centurii, która dalej ulegała podziałowi” – jak takie zdanie mogło w ogóle przejść przez korektę? Podobnie jak „służba w jeźdźe”, „w odniesieniu do greckiego jeźdźcy”, „związki z Cyrenom”. Autorowi raz zdarzają się pourywane zdania, innym razem nie wie kiedy przestać:
Zwierzęta doprowadzano do wybrzeży, następnie zaś przewożono specjalnie w tym celu przygotowanymi statkami przez Morze Czerwone, do miejscowości Berenike, będącej najprawdopodobniej największym ówczesnym portem nad Morzem Czerwonym, skąd pustynnym szlakiem wędrowały do miejscowości Koptos (Quft), (miasto leżące kilkadziesiąt kilometrów na północ od Teb (Luksor)), skąd transportowane były do Memfis, gdzie znajdowała się, jak sugeruje m. in. L. Casson, główna baza, w której to zwierzęta te były przetrzymywane, na co wskazuje list datowany na 218 r. przed Chr., w którym nadmienione jest m.in. o dostarczeniu siana dla słoni zgromadzonych w Memfis.
Spróbujta to przeczytać na jednym wydechu! A trzeba
dodać, że pominąłem przypisy, których do tego zdania było aż pięć, znacznie
dłuższych od niego samego. Albo takie coś: „W tych rejonach powstawały ptolemejskie
garnizony, mające na celu (…) kontrolowanie będących tam osad poprzez
instalowanie ptolemejskich garnizonów”. Garnizony instalujące garnizony to chyba
starożytny odpowiednik drukarek 3D drukujących drukarki 3D.
Taką miałem minę w trakcie czytania |
Mocnym punktem 96-stronicowej pracy jest licząca
z górą 500 pozycji bibliografia, dzięki której mogę se potencjalnie doczytać
to, czego zabrakło w pracy Jędraszka. Są tu m.in. tak uznane nazwiska jak Nicholas Sekunda
(swoją drogą recenzent pracy), Anna Świderkówna czy Jerzy Ciecieląg. Przypisy
po byku: czasem stanowią większość tekstu na stronie, podczas gdy tekst główny
to parę linijek u góry. Żeby to jeszcze nie była taka maleńka czcionka,
ograniczająca możliwość czytania książki do najbardziej słonecznych godzin
dnia…
Tekst uzupełnia trochę materiału
ikonograficznego. Trzeba też pochwalić streszczenie po angielsku, które, choć
nie idealne, stoi na wyższym poziomie językowym niż tekst główny, a ponadto
zawiera parę informacji, których z niego nie pamiętam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz