Zamiast tematyki chińsko-japońskiej przytrafiła mi się na początek roku fińsko-lapońska.
1. Samuli Paulaharju, Nocne cienie tunturi. Opowieści lapońskie,
przeł. Cecylia Lewandowska, Poznań 1972
Po blisko 30 latach powróciłem do książki, która wtedy dość mi się
podobała, ale do dziś niewiele z niej pamiętałem. Samuli Paulaharju, fiński etnograf
i folklorysta, zmarły w 1944 r., zgromadził ogromne zbiory kultury ludowej
i wydał wiele prac. Laponia nie była jego jedynym obszarem zainteresowań – miał
też w dorobku dzieła poświęcone np. Karelii – ale wydaje się, że ulubionym. Nocne
cienie tunturi to jego najbardziej znane dzieło: 15 opowiadań inspirowanych
folklorem Saamów, czyli – według terminologii mniej wrażliwej – Lapończyków.
Mowa nie tylko o części tej krainy znajdującej się w granicach Finlandii:
wybrzeże Oceanu Lodowatego (jak swego czasu nazywano u nas Morze Arktyczne) należy
przecie do Norwegii, pojawiają się też takie miejscowości po norweskiej stronie
granicy jak Koutokeino czy wyspy Kierua i Kalsa.
Wielokrotnie przewija
się motyw układu pomiędzy ludźmi a światem nadprzyrodzonym. Podziemny lud
bardzo chętnie obdarzy człowieka cząstką swojego niewiarygodnego bogactwa, ale
trzeba mu okazywać należyty szacunek, inaczej w okamgnieniu szczęście
przestanie dopisywać i pozostanie tylko krzywy dach. Myśliwy Jorpa Olli z
kolei, w zamian za dobre łowy, oddał duszę diabłu i na łożu śmierci dręczyły go
straszliwe wspomnienia.
Łącznikiem między
światem ludzi a światem są czarownicy, zazwyczaj przedstawiani jako złowrodzy
starcy, których lepiej nie drażnić. Ten, którego ciało wiózł na cmentarz stary
Paksujalka, miał w zwyczaju walić w bęben, wprawiając się w trans, a więc
ewidentnie był to szaman (noaide). Chrześcijaństwo daje pewną ochronę przed
tajemnymi siłami Laponii, ale tylko do pewnego stopnia. W noc bożonarodzeniową,
gdy jeździ po świecie ludojad staalo, ludzie siedzący przy świątecznym stole
nie mają powodów do niepokoju, ale niech lepiej nie wychodzą bez potrzeby. Nawet
pastor może paść ofiarą klątwy saamskiego noaide albo stać się upiorem i co noc
krążyć wokół kościoła. Z drugiej strony – i na czarownika jest sposób, jeśli
zanadto uwierzy w swoją moc.
Tłumaczka w
posłowiu napisała co prawda, że Paulaharju „nie starał się upiększyć
zasłyszanych i notowanych skrzętnie opowieści”, „powściągał własne ambicje
literackie i oddawał zgromadzony materiał w jego surowej formie”, ale nie da
się ukryć, że wszystkie opowiadania są jednolite stylistycznie. Narracja w
czasie teraźniejszym (poza retrospekcjami) nie zgrzyta specjalnie, mocną stronę
stanowią opisy przyrody. Przekład również wypada bardzo kompetentnie. Zwraca
uwagę nazywanie elementów kultury saamskiej wyrazami bliższymi polskiemu
czytelnikowi: čiehgahpir nazywany jest rogatywką, a joik – jodłowaniem.
Sprzed blisko 30
lat zapamiętał mi się przede wszystkim Piettari Heikki, który, przeklęty przez wójta
czarownic za kradzież kożucha, musiał co noc ganiać na nartach i nie było mu
dane zaznać spoczynku, oraz najsmutniejsze tu opowiadanie o czarnej owcy
podziemnych. Teraz za najmocniejsze momenty uważam opowiadanie o Paksujalce
oraz Szalupę Pounu-Lassiego, poświęconą zmaganiom tytułowego rybaka z
morskim trollem. Niestety, w moim
egzemplarzu brakuje kilkunastu stron, a zatem większej części dwóch opowiadań.
Cytat: „…z dzikim, zatęchłym
tchnieniem duchów leśnych łączy się woń chrześcijanina i świeży zapach zupy z
pardw”
2. Listy Tove Jansson, wybór
i komentarze Boel Westin i Helen Svensson,
przeł. Justyna Czechowska, Warszawa 2016
Cykl o Muminkach był jedną z moich ulubionych
lektur w dzieciństwie, a kiedy wróciłem do niego studiach, też doskonale się
sprawdzał. Nie zajmowała mnie natomiast dotąd kwestia życia prywatnego autorki.
Dopiero ostatnio wpadł w moje ręce wybór bogatej korespondencji Tove Jansson.
Opracowaniem materiału zajęły się osoby odpowiednie
do tego zadania. Boel Westin miała już na koncie biografię Tove Jansson:
Mama Muminków, Helen Svensson była redaktorką pisarki od 1981, obie znały ją
osobiście. Listy podzielone są według adresatów, a poszczególne sekcje
poprzedzone wstępami nakreślającymi kontekst i tło. Niektóre kwestie wyjaśniają
przypisy, zamieszczane w tekście bezpośrednio po danym liście lub ich grupie
(przypisy dolne pochodzą od tłumaczki).
Najwcześniejsze są listy do rodziny i
przyjaciółki, które Jansson pisywała w latach 1932-33 ze studiów w Sztokholmie.
Była ona córką dwojga szwedzkojęzycznych artystów plastyków (ojciec – rzeźbiarz
z Finlandii, matka – graficzka ze Szwecji) i wnuczką proboszcza sztokholmskiego
kościoła św. Jakuba, sama też studiowała sztuki piękne. W 1938 trafiła do
Paryża, gdzie kontynuowała naukę w kilku różnych miejscach i generalnie
prowadziła cyganerskie życie, a w 1939 wypoczywała we Włoszech.
Objętościowo najliczniejszą grupę w tej
selekcji (i dla mnie najciekawszą) tworzą listy do przyjaciółki, Evy Konikoff,
która wkrótce przed wybuchem wojny kontynuacyjnej wyjechała do USA. Kolejne rozdziały
to korespondencja z mimblami Jansson: Atosem Wirtanenem (politykiem i
filozofem), pierwszą kobietą w jej życiu uczuciowym Viviką Bandler (reżyserką
teatralną) i tą najważniejszą, Tuulikki Pietilä (kolejną graficzką). Do tego dochodzą kolejne
listy do matki, a także do przyjaciół – Mai Vanni oraz Åkego Runnqvista. Ta grupa
dotyczy okresu od połowy lat 50., ostatni zaś przytoczony list pochodzi z roku
1988. Znamienny jest brak korespondencji z czytelnikami – Jansson, przytłoczona
sławą, traktowała je jako przykrą konieczność, ale jeśli kto ciekaw, to podobno
można znaleźć parę w biografii pióra Boel Westin.
Jeśli chodzi o życie uczuciowe, początkowo
Jansson interesowała się mężczyznami, chociaż miała z nimi mnóstwo kłopotów. Do
dłuższych stażem partnerów należał niesiony wiatrem grafik Tapsa Tapiovaara.
Sytuacja zmieniła się z chwilą poznania Viviki Bandler, choć był to związek nie
bez trudności; w tym czasie Tove Jansson deklarowała się jako biseksualna. Z
Wirtanenem schodziła się i rozstawała kilkakrotnie, z czego parę razy było już
blisko ślubu, a w międzyczasie miewała różnych kochanków różnej płci (zwanych
„mimblami”). W pewnym momencie zdecydowała „przejść na stronę duchów”, czyli
stać się certyfikowaną lesbijką. Ustatkowała się w związku z Tuulikki, który przetrwał ponad 40 lat. Należy tu dodać, że ze swoimi byłymi pozostawała zwykle w
przyjaznych relacjach i jeszcze po wielu latach gościła ich – razem z nowymi
partnerami – w swoim wyspiarskim domu.
Interesowały mnie przede wszystkim dwie sprawy.
Pierwsza to Muminki „od kuchni”. Po raz pierwszy na kartach zbioru pojawiają
się one w liście do Konikoff z wiosny 1945, kiedy Jansson wspomina skromnie o
„książce z bajkami”, którą spodziewa się wydać. W korespondencji z
przyjaciółką Muminki pojawiają się raczej incydentalnie, ale czasami autorka skarży
się, że ma już tego szumu dość, a nawet, że jej twórczość bywała oskarżana o
demoralizację nieletnich. Gdzie indziej dowiadujemy się, że ktoś w Sztokholmie
posądzał ją o splagiatowanie pomysłu na Muminki od jednego z miejscowych
twórców. Tu i ówdzie trafiają się wzmianki o kolejnych wydaniach, o tłumaczeniach,
o spektaklu teatralnym… W pewnym momencie wybuchło zainteresowanie Muminkami,
które nabrały postaci tego, co dziś się nazywa franczyzą. Jak pisała Jansson do
Bandler: „Nagle staliśmy się cholernie bogaci i zestresowani!” Sława jednak
mocno ją męczyła: jeździć z jednego miasta do drugiego, podpisywać książki,
udzielać wywiadów, odpisywać na listy, użerać się z producentami pirackiego merchu…
Do tego chciałoby się z twórczością pójść gdzieś dalej, a tu wydawcy żądają
kolejnych części Muminków!
O bezpośrednich inspiracjach przeczytać można mniej.
Dowiedziałem się jednak, że wizję Muminka przywiódł autorce na myśl pniak
ośnieżony w taki sposób, że nawis z jednej strony wyglądał jak nos. Każdy, kto
wie cokolwiek o biografii Tove Jansson, kojarzy, że Tuulikki Pietilä, dla przyjaciół Tooti, była pierwowzorem postaci
Too-tiki. W Piżmowcu niektórzy upatrywali Wirtanena, bo też filozof, ale
edytorki powątpiewają, aby był to trafny wniosek, bo tak w ogóle byli do siebie
całkiem niepodobni. W relacji z Bandler autorka często przywoływała Topika i
Topcię, a zaś jedna z późniejszych części cyklu, Tatuś Muminka i morze,
ukazała się jakiś czas po śmierci ojca Jansson i z pewnością jej ton, bardziej
melancholijny niż w poprzednich tomach, miał coś wspólnego z przemyśleniami
autorki w związku z życiem rodzinnym.
Druga kwestia to lata II wojny światowej, w
której Finlandia była krajem frontowym, w dwuetapowym konflikcie ze Związkiem
Radzieckim – szukałem więc wzmianek o tym, w jaki sposób wojna wpływała na
życie Finów na tyłach frontu. Na korespondencji Tove Jansson odcisnęła się ona w
postaci cenzury i kiepskiego funkcjonowania poczty. W listach do Evy Konikoff artystka
pisze o siedzeniu w schronie, o przelatujących „komarach”, o tym, jak na
spacerach widuje w lesie leje po bombach. Martwi się o bliskich mężczyzn na
froncie – brata Pera Olofa i Tapsę (ich związek był szlakiem mocno kamienistym).
Okres wojny miał zresztą przełomowy charakter dla jej życia osobistego –
rozstała się z Tapsą i wyprowadziła z rodzinnego domu. Pod wpływem wydarzeń
wojennych zdecydowała się też na bezdzietność – nie chciała rodzić synów do
zabicia na kolejnej wojnie.
W trakcie lektury ze sporym zainteresowaniem
czytałem także listy z lat 60., w których Jansson opowiada o trudach
gospodarowania na oddalonej od wszystkiego wyspie – w sumie jak na Mazurach,
tyle że ze sztormami.
Tłumaczenie wypada bardzo znośnie, chociaż „zimowa
wojna” i „północna Afryka” odrobinę mi zgrzytały ze swoją postsowiecką
składnią. Jeśli chodzi o sferę ikonografii, to jest trochę zdjęć (m.in.
wizerunki poszczególnych adresatów), trochę reprodukcji okładek i innych dzieł
graficznych Jansson, a niektóre listy zreprodukowano w dużej części, dla
ukazania, w jaki sposób ilustrowała ona swoją korespondencję.
3. William R. Trotter, Mroźne piekło. Radziecko-fińska wojna
zimowa 1939-1940, przeł. Jarosław Włodarczyk, Wrocław 2008
Czas na pierwszą w tym roku pracę
historyczno-militarną. Wojnę zimową postrzega się często jako walkę Dawida z
Goliatem, w której potęga Armii Czerwonej została skompromitowana, a Finowie, dając
pokaz bohaterstwa, poświęcenia i sisu, obronili niepodległość, chociaż stracili
część terytorium. W tym przypadku omówienie konfliktu wysmażył amerykański
profesor, który pracował nad tematem przez około ćwierć wieku.
W początkowym rozdziale autor daje krótki zarys
dziejów Finlandii przed 1940: panowanie szwedzkie, potem rosyjskie,
niepodległość, wojna domowa, wreszcie kwestia Przesmyku Karelskiego –
strategicznego pomostu lądowego, przez który przebiegała granica
radziecko-fińska. W okresie międzywojennym Finowie zachowywali się dość
ostrożnie, żeby nie rozdrażnić Stalina, ale on i tak znalazł powód, żeby się do
nich przyczepić, mianowicie zbyt małą odległość granicy fińskiej do Leningradu.
Co więcej, Karelia po 1918 r. była podzielona, wschodnia część pozostała w
Rosji i nie można było całkiem wykluczyć fińskiego rewanżyzmu (choć Trotter
prezentuje tamtejszy faszystowski Ruch Lapua jako ugrupowanie dość operetkowe).
Wobec tego Stalin zażądał od Finlandii oddania części terytorium i ustanowienia
radzieckiej bazy wojskowej na półwyspie Hanko. Finowie nie zgodzili się, więc
poszedł wziąć Finlandię siłą.
Zanim przejdziemy do opisu działań wojennych, w
osobnym rozdziale znajdziemy krótki życiorys marszałka Carla Gustafa
Mannerheima. Ten weteran wojny rosyjsko-japońskiej i wojny światowej w czasie
napiętych negocjacji fińsko-radzieckich nie podzielał nieustępliwego stanowiska
dyplomatów, świadom, że armia fińska pozostaje w opłakanym stanie i brakuje jej
wszystkiego oprócz morale. Podobnie jak Tove Jansson, języka fińskiego zaczął
się na dobrą sprawę uczyć dopiero po pięćdziesiątce, można się za to
dowiedzieć, że znał polski. Być może dlatego, że w ciągu kariery w armii
carskiej przyszło mu (co autor pomija) stacjonować w Kaliszu. Po rozdziale
poświęcono też umocnieniom Linii Mannerheima oraz marionetkowemu rządowi
komunisty Otto Kuusinena.
Ponieważ działania toczyły się na bardzo długim
froncie, autor omawia je nie chronologicznie, a według sektorów. Najbardziej
newralgiczne były walki na Przesmyku Karelskim, gdzie Rosjanie ponosili ogromne
straty, usiłując przełamać Linię Mannerheima. Ciężko też było na północ od
Ładogi. Wcale nie wyglądało to tak, że Rosjanie pchali się pod ogień jak te
owce, a Finowie rozwalali ich masowo między jednym łykiem viinna a
drugim. Armia fińska była nie tylko nieliczna, ale też słabo wyszkolona, z niedoświadczonymi
oficerami, zupełnym brakiem broni pancernej i, co najgorsze, bardzo kiepską
łącznością, która pokrzyżowała wiele dobrze zapowiadających się akcji.
Odpieranie radzieckiej agresji wymagała
od obrońców niesamowitego wysiłku i wielu ofiar, jak pod Tolvajärvi, gdzie odniesiono
pierwsze istotne psychologicznie zwycięstwo. Najbardziej szczegółowy jest
rozdział poświęcony bitwie pod Suomussalmi, gdzie sprawnie dowodzonym Fińczykom
udało się okrążyć i stopniowo zlikwidować silniejsze liczebnie zgrupowanie
radzieckie.
Działania morskie były dość ograniczone,
częściowo z uwagi na stosunkową słabość obu flot, a przede wszystkim
zamarznięcie Zatoki Fińskiej. Autor określa tu największe fińskie okręty, „Väinämöinen”
i „Ilmarinen”, mianem „konstrukcji przypominających krążowniki lub monitory,
zależnie od tego, czy weźmie się pod uwagę ich konstrukcję, czy przeznaczenie”.
Być może jest mu obce pojęcie „pancernik obrony wybrzeża”, a może sądzi, że
jest ono obce czytelnikom. Tak czy inaczej, po stronie fińskiej główną rolę
odegrały tu baterie artylerii nadbrzeżnej. Z lotnictwem było inaczej: pomimo
słabości liczebnej i przestarzałych maszyn, fińscy piloci zaliczali
zestrzelenia w ilościach hurtowych. Co ciekawe, jednym z czołowych asów
myśliwskich został gość, którego na początku wojny omyłkowo zestrzeliła własna
artyleria przeciwlotnicza.
Niestety, w lutym Rosjacy wzięli się w garść,
zmieniając organizację i taktykę. Ogromną przewagą sił doprowadzili do
przełamania frontu i zmusili Helsinkę do rokowań. Finlandia straciła nie tylko
kolejną część Karelii (która do 1956 funkcjonowała jako Karelo-Fińska SRR, a
potem zdegradowali ją do rangi ASRR w ramach Rosji), ale też dostęp do Morza
Arktycznego z miastem Petsamo.
Ironia losu polega na tym, że Stalin napadł Finlandię,
bo obawiał się, że Niemcy mogą ją wykorzystać do ataku, a w rezultacie blamaż
Armii Czerwonej jeszcze Niemców ośmielił. Po ataku Rzeszy na ZSRR Finowie,
sprowokowani kolejnym radzieckim bombardowaniem, postanowili odbić utracone tereny
w tzw. wojnie kontynuacyjnej, sprawie dla nich bardziej kontrowersyjnej ze
względu na sojusz z Hislerem. Zdobycze nie okazały się trwałe, ale, w
odróżnieniu od Rumunii czy Węgier, zachowali chociaż suwerenność, chociaż w
formie „finlandyzacji”.
Wspomniane zostały reakcje międzynarodowe. Brytyjczycy
i Francuzi rozważali wysłanie na Północ korpusu ekspedycyjnego, ale bardziej
niż o pomoc Finom chodziło tu o utrudnienie Niemcóm dostępu do szwedzkiej ropy.
Autor wspomina, że brano pod uwagę „wszystkie jednostki polskiego wojska na
uchodźstwie” – nie słyszałem o wszystkich, ale Samodzielna Brygada Strzelców
Podhalańskich z pewnością wchodziła w grę.
Trotter pisze w sposób lekki i zrozumiały, wręcz
„dziennikarski”, ale jako Amerykanin piszący dla Amerykanów, nie ustrzegł się paru
uproszczeń. Określenie Mannerheima mianem „zapewne największego męża stanu,
jakiego miały kraje bałtyckie od czasów Gustawa II Adolfa” świadczy zaś o dosyć
liberalnym potraktowaniu definicji „krajów bałtyckich”. Za pewne niedomówienie
należy uznać stwierdzenie, że Kuusinen „został zakonserwowany na jakimś
biurokratycznym stanowisku w Karelskiej SRR”, kiedy w gruncie rzeczy przez cały
okres istnienia tej republiki pozostawał jej dyrektorem. Swoje dokłada tłumacz,
pod postacią generała „Bruszyłowa” czy wzmianki o „elitarnym pułku Gwardii
Kawaleryjskiej” – i bądź tu mądry, czy chodzi o kawalergardów, czy o konny
lejbgwardii.
Autor korzystał z wielu prac fińskojęzycznych,
ale zamiast bibliografii zawarł notę o polecanych lekturach w języku angielskim.
Oprócz tego są też podziękowania dla rozmówców, z których część stanowili
weterani wojny zimowej. Znalazł się wśród nich wybitny pisarz Väinö Linna, autor Żołnierza nieznanego (tłumacz
podaje tytuł w wersji angielskiej, nieświadom, że powieść została w Polsce
wydana) oraz poeta Erkka Maula, o którym pisze zagadkowo: „wraz z nim chcę też
uczcić jeża w świetle księżyca”. Trzeba przyznać, że książka wydana pierwotnie
w 1991 r. jest zapewne ciut przestarzała; po upadku ZSRR musiało wypłynąć co
nieco nowych danych.
W dzisiejszych czasach trudno się oprzeć
wyciąganiu paraleli historycznych. Kreml liczył, że atak na Finlandię będzie
bułką z masłem, bo armia słaba, a ludność przejdzie na stronę Sowietów – gdyż
wywiad przekazywał Stalinowi i innym decydentom to, co chcieli usłyszeć.
Podobnie jak dziś, już pierwszego dnia Radzianie zaatakowali cele cywilne
(bombardowanie Helsinek) i już pierwszego wykazali się nieudolnością (niechcący
zbombardowali własne poselstwo). Nie stracili co prawda okrętu flagowego, ale
było blisko. Główna różnica polega na tym, że dzisiaj społeczność
międzynarodowa zareagowała konkretnie już od pierwszego dnia. Moskwicin też w
1940 r. po dwóch miesiącach przyłożył się bardziej, modyfikując taktykę, a
w latach dwudziestych XXI w. walki pod Bachmutem i Węglodarem – toczące się w
momencie, gdy to piszę – wskazują, że zwyczajna przewaga liczebna już nie
załatwia sprawy.
4. Paavo Haavikko, Lata, przeł.
Cecylia Lewandowska, Poznań 1972
(Seria dzieł pisarzy skandynawskich)
Z literatury
fińskiej, poza Nocnymi cieniami tunturi, znałem dotąd tylko Muminki i Egipcjanina
Świntuhe. Wobec tego rzuciłem się na pierwszą powieść z tamtych stron, jaką
udało mi się wykopać na działce. Paavo Haavikko był przede wszystkim poetą, ale
jak mu co ślina na język przyniosła, to tworzył i prozę. Lata powstały w
roku 1962. Jest to raczej mikropowieść, wszystkiego 80 stron.
Jest
tu jednak swego rodzaju „poezja powszedniości”, na podobnej zasadzie, jak u
Stachury, który potrafił zrobić rzecz atrakcyjną literacko z jedzenia kartofli.
Z tą różnicą, że o ile pisanie Steda było magiczne, nasycone i erudycyjne, to
Haavikko idzie w silny minimalizm. Narrację (towarzyszącą) tworzą krótkie zdania bez ozdobników. Weźmy choćby już z pierwszej
strony – łącznik z poprzednią lekturą: „Brał udział w Wojnie Zimowej. Służył w
kawalerii jako kurier. Miał konia tak powolnego, że chciało się płakać, gdy
trzeba było jechać na nim z meldunkiem”. Dialogi są potoczne i w zasadzie o niczym
– normalne, codzienne rozmowy ludzkie. Akcja nie zmierza do żadnej konkretnej
konkluzji – w każdym razie po jednym przeczytaniu tak mi się wydaje. Trudno mi znaleźć
klucz do tej książki.
5. Ørnulv Vorren,
Ernst Manker, Lapończycy. Zarys historii kultury,
przeł. Tadeusz Adrian Malanowski, Warszawa
1980
Powrót na daleką Północ – tym razem dzięki
Norwegowi (Vorren) i Szwedowi (Manker), którzy swoją pracę poświęconą kulturze
Saamów (tytuł oryginału: Samekulturen) wydali początkowo w
1957 r. nakładem Uniwersytetu Oslo.
Praca ma charakter popularyzatorski, jednak
autorzy, zgodnie z dobrym zwyczajem naukowców, przedstawiają we wstępie najnowszy
(na ową chwilę) stan badań. Następnie pokrótce charakteryzują warunki naturalne
Laponii i najstarsze świadectwa osadnictwa Saamów na tych terenach. Jako
pierwszy o tym północnym narodzie wspominał już Tacyt, po nim kilku innych,
lecz pierwsze dokładniejsze info pochodzi od wikinga Ottara z końca IX w.
Saamowie dzielą się zasadniczo na trzy grupy
kulturowe: morskich, górskich i leśnych. Pierwsza część pracy szczegółowo omawia
kulturę materialną każdej z nich. Saamowie górscy prowadzili tradycyjnie
koczowniczy tryb życia, oparty na hodowli i pasterstwie reniferów, toteż charakterystyka
nie obyła się tu bez krótkiego wprowadzenia do biologii tych rogaczy, ich diety
i corocznych migracji, do których dopasowywały się zarówno całe rodziny
saamskich pasterzy, jak coroczne kalendarium prac gospodarskich. Morscy
trudnili się raczej łowiectwem i rybołówstwem niż hodowlą i pasterstwem, a ich
tryb życia określa się jako półkoczowniczy; zresztą informacje na temat ich
kultury są najmniej liczne, gdyż dość szybko asymilowali się z ludnością
nordycką. U leśnych z kolei dominowało łowiectwo i rybołówstwo rzeczne.
Blurp stwierdza, że Lapończycy żyją „na
terytorium trzech państw skandynawskich: Norwegii, Szwecji i Finlandii”.
Pominięto tu ZSRR, gdzie zresztą byli oni od dawna oficjalnie znani jako
Samowie, niemniej w samej książce grupy saamskie zamieszkujące tereny Półwyspu
Kolskiego także zostały pokrótce wspomniane. Znajdowały się one pod kulturowym
wpływem Rusi, Komiaków i Nieńców, a zwłaszcza prawosławia za sprawą św. Tryfona
Kolskiego i monasteru pod Petsamo.
Druga część książki, za którą odpowiada Ernst
Manker, dotyczy kultury duchowej. Omawia zatem pokrótce język lapoński i jego
dialekty. Co prawda jest to charakterystyka mocno przestarzała, poczynając od
tego, że dziś się już mówi o kilku językach lapońskich, tworzących odrębną
grupę w ramach języków ugrofińskich, a kończąc na tym, że języki
uralo-ałtajskie uważa się za ligę, a nie rodzinę językową. No i coś mało tych
języków autorzy wyróżniają, skoro według nich jest tylko 9 ugrofińskich (zabrakło
estońskiego!), a ałtajskich – zaledwie trzi! Dokładniej omówione zostaje
wzornictwo ludowe, nie zabrakło też rozdziału poświęconego joikowi i innym
formom muzycznym (fujarki z łodygi dzięgla). Manker przedstawia też motywy
poezji ludowej, obrzędy związane z polowaniem na niedźwiedzia i inne zwyczaje,
łącznie z paroma akapitami na temat imion i nazwisk u Saamów.
Ørnulv Vorren wraca za kierownicę w części „Człowiek i
społeczeństwo”. Po krótkim omówieniu problemu klasyfikacji rasowej Saamów – z
podkreśleniem, że jest to temat bardzo śliski, pełen błędnych wniosków i
należący do wciąż się rozwijającej dziedziny nauki – następuje charakterystyka
dawnej, typowo saamskiej struktury społecznej opartej na więziach rodzinnych oraz
jej zmian na przestrzeni dziejów. Narrację podsumowuje zarys stosunków Saamów z
ludnością sąsiednią. Poświęcono tu miejsce zarówno samoorganizacji tego narodu
(czasopisma, towarzystwa kulturalne itp.), jak i regulacjom prawnym
wprowadzanym przez rządy Norwegii, Szwecji i Finlandii, z uwzględnieniem tendencji emancypacyjnych po II wojnie światowej.
Książka jest bogato ilustrowana. Tekst
uzupełniają liczne ryciny, przedstawiające m.in. przedmioty codziennego użytku
Saamów czy, szczególnie użyteczny, schemat konstrukcji rodzinnego namiotu. Do
tego dochodzą 3 wkładki ze zdjęciami, wykonanymi przez obu autorów i
parę innych osób na przestrzeni lat 1932-1954, plus parę starszych.
Praca, jak wskazuje podtytuł, jest zarysem, w
czym się kryje zarówno jej zaleta, jak i wada. Zaleta dlatego, że stanowi
rozległe wprowadzenie do tematu kultury Saamów. Wada, ponieważ odnosi się
wrażenie, że niektóre tematy zostały jedynie z grubsza liźnięte, a chciałoby
się poznać więcej konkretów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz