W czerwcu miałem tradycyjnie obfity połów wśród oferty używanej na targowisku, ale także wyłowiłem dwie płyty ze sklepu – Audioslave i Briana Maya.
Kasia Kowalska, 5, 2000
Jakoś nigdy nie załapałem
się na fenomen Kasi Kowalskiej, ale gdy znalazłem jej płytę za tyleż złotych
polskich, ile stoi w tytule, pomyślałem: „czemu nie?”
Od czasu poprzednich płyt Kowalska
skróciła włosy, na okładce ma na sobie kusą i nieco podartą bluzkę z dzianiny,
o powierzchni niewiele większej od stanika, jednakże w treści albumu ani nie
obnaża się jakoś szczególnie, ani nie jest muzycznie obszarpana. O ile Gemini
czy Pełna obaw miały charakter z grubsza rockowy, to piąta płyta Kasi
Kowalskiej oscyluje bardziej w stronę popu. Za ogólny kształt repertuaru odpowiadają
Adam Abramek i Paweł Sot – skomponowali większość utworów, grają też na
klawiszach, Abramek zaś zajął się produkcją. Ta ostatnia jest tak
profesjonalnie skrojona, że aż nijaka. Sam pan wisz: syntezatorowa mgła,
perkusyjne loopy, od czasu do czasu zawieszone w tym gitary. Tytuły piosenek też mało charakterystyczne: Żyję
raz, Będę jak, Znaleźć siłę, Bądź pewny. W nagraniu wzięli co prawda udział muzycy
sesyjni dużego formatu: Wojtek Pilichowski, Maciej Gładysz i (rzadziej) Michał
Grymuza. Sama Kowalska ma dobre gardło, ale na tej płycie korzysta z niego dość
oszczędnie i właściwie tylko w Bądź pewny trochę bardziej miota głosem.
Już
od otwierającego Żyję raz widać, jak silny paradygmat narzucił polskiej muzyce popularnej w połowie
lat 90. zespół Varius Manx. W Będę jak słychać chętnie wykorzystywany przez Roberta Jansona patent z
głośniejszym, śpiewnym refrenem. Podobnie, ale z trochę mniejszym kontrastem
dynamicznym prezentuje się singlowe Nobody (wbrew tytułowi
zaśpiewane po polsku), które pamiętam z radia. Ale już np. Być tak blisko brzmi jak
generyczna damska balladka z lat 90.
Więcej rockowych elementów
można znaleźć w Z kim chciałbyś być? z refrenem w stylu Edyty
Bartosiewicz, nieźle też pod tym względem wypada Znaleźć siłę. Skomponowane
przez Gładysza Moje Katmandu – to już jakieś Golden Life; zresztą jako
tekściarz zaplątał się tu jednorazowo Andrzej Mogielnicki. W Czekam, boję
się autorzy albumu inspirowali się chyba Guano Apes, bo ze spokojną,
melancholijną zwrotką kontrastuje ostrzejszy, quasi-rapowany w szybkim tempie
refren. Płytę kończy gitarowa ballada Wszystko jest żartem, zdecydowanie
jeden z lepszych utworów w zestawie.
Gdyby zamiast loopów i
programowania zatrudnili na tej płycie prawdziwego perkusistę, a Kowalska miała
szansę zaśpiewać bardziej ekspresyjnie, miałbym o tej płycie lepsze zdanie,
lecz artystka została przykrojona do dominującego wówczas formatu.
Black Grape, It’s Great
When You’re Straight... Yeah, 1995
Omawiałem
tu już kiedyś zarówno hedonistów z Happy Mondays, jak i drugą płytę Black
Grape, grupy założonej przez Shauna Rydera po rozpadzie tamtego zespołu. Tym
razem znalazłem na targu jej debiut.
Wraz
z Ryderem ze składu Poniedziałków przyszedł jeszcze niejaki Bez, ale go nie
słyszymy, bo to tancerz. Drugim wokalistą jest raper
Paul „Kermit” Leveridge z grupy Ruthless Rap Assassins. Wokale Shauna to często
ekstatyczne, lecz amelodyjne pokrzykiwania, których ani śpiewem, ani rapem
nazwać się nie da. Nie zmienia to faktu, że materiału dobrze się słucha,
zwłaszcza, zapewne, w okolicznościach tanecznych, a już na pewno jest to
ciekawsza propozycja niż Bummed Happy Mondays.
Cztery
pierwsze utwory robią największe wrażenie, w każdym jest jakiś zapadający w
pamięć element. W funkującym otwieraczu Reverend Black Grape – motyw harmonijki
ustnej i słyszalna przez moment bliskowschodnia szałamaja. Szkoda, że we
wkładce nie ma wykazu sampli, ale jestem niemal pewien, że zapożyczono ją z The
Ubiquitous Mr. Lovegrove Dead Can Dance. W In
the Name of the Father – riff sitaru, kobiece partie wokalne i jamajski rap.
W Kelly’s
Heroes – gitara slide i rozkminy, czy Jezus był Batmanem. Najlepszy jest natomiast
Tramazi Parti, dla którego docenienia, wbrew tytułowi, wcale
niepotrzebne są nijakie benzodiazepiny. W nim robotę robi melodyjny refren
wsparty sekcją dętą.
W późniejszej części płyty robi się już spokojniej, wręcz leniwie: Yeah Yeah Brother, A Big Day in the North, Shake Your Money – spory wpływ ma na to wykorzystanie kong w fakturze rytmicznej. Jeśli chodzi o gitary, to glissanda powracają w Submarine, a w Shake Well Before Opening podstawę brzmienia brzmi dość jazgotliwa partia kojarząca mi się z Johnem Frusciante. Nieco słabszym punktem jest zamykający Little Bob, który dosyć się ciągnie przez pięć i pół minuty. Shake Your Money by wystarczyło na finałowe wyspokojenie.
Warlock, Triumph and Agony, 1987
Pierwsza
w tym roku płyta z kręgu tradycyjnego heavy metalu, i to od razu niemiecka. Triumph
and Agony czwartym był i ostatnim albumem grupy Warlock.
Dorothea
Pesch obdarzona jest głosem dość wysokim, z lekką chrypką, co daje zadziorny efekt,
pasujący do czadów. Po naszej stronie Atlantyku można bez ochyby zwać ją
Królową Metalu (za wielką wodą tytuł ten należy do Lee Aaron). Reszta kapeli
też gra kompetentnie – czasem w rozpędzonym tempie (Three Minute Warning),
czasem ciut wolniej (East Meets West). Touch of Evil nie
przypomina zatytułowanego prawie tak samo utworu Judas Priest, który ukazał się
dopiero trzy lata później. Doro wydziera się tu wyjątkowo wściekle, a na
perkusji zagrał ponoć gościnnie Cozy Powell, chociaż w książeczce mojego
wydania brak o tym informacji.
Najważniejsze
są dwa hymniczne przeboje. All We Are z chóralnym refrenem mocarnie
rozpoczyna całą płytę. Metal Tango ma z tangiem jeszcze mniej wspólnego
niż hicior Budki Suflera, ale za to utrzymane zostało w groźnie kroczącym
rytmie i ozdobione efektownymi solówkami (na gitarach grali Niko Arvanitis i
Tommy Bolan). Jeżeli zaś oczekuje kto od niemieckiego heavy metalu patetycznej
ballady, najlepiej jeszcze z orkiestrą, to znajdzie ją na samym końcu, w
postaci Für immer (zwrotka niemiecka, refren angielski, a jeszcze wers
po hiszpańsku się załapał). Nie tak cukierkowa – bez smyczków, oparta na
gitarach – jest kończąca pierwszą połowę Make Time for Love z
czadowym rozwinięciem.
Kiedy na początku lat 90. Pesch pozostała jako jedyna z oryginalnego składu, ze względów prawnych zmieniła nazwę grupy na Doro i pod własnym imieniem występuje do dziś.
Audioslave, Out of Exile,
2005
Kiedy w roku 2000 rozpadł się zespół Rage
Against The Machine, red. Stefanowicz pisał na łamach „Tylko Rocka”: „Zack [de la Rocha] to nie
jakiś śpiewaczyna, którego można zastąpić kumplem z podwórka. (…) A teraz co? [Tom]
Morello, [Brad] Wilk i [Tim] Commerford znajdą sobie nowego wokalistę, nauczą
go paru anarchistycznych frazesów i każą oglądać kasety video z przeszłości?”
Nie spodziewał się zapewne, że tym „kumplem z podwórka” okaże się sam Chris
Cornell, który zamiast rapowania treści wywrotowych zaśpiewa w swoim charakterystycznym
stylu.
Pierwsza
płyta Dźwiękoniewolnika była wydarzeniem – style Soundgarden i RATM łączyły się
prawie bezszwowo; jeden i drugi zespół lubiły przecie walcowate, ciężkie riffy,
a wywiedziony z bluesowego skowytu głos Cornella okazał się całkiem dobrze współbrzmieć
z „kosmicznymi” solówkami Morello. Out of Exile nie mogła już liczyć na
efekt świeżości, jako utrzymana na tych samych patentach. W dalszym ciągu jest
to konglomerat charakterystycznych riffów i względnie przyswajalnych melodii.
Gitara czasem naśladuje klawisze (Your Time Has Come), czasem brzmi jak
coś pośredniego między jeżdżeniem igłą gramofonu po płytach, świdrem
dentystycznym a odgłosem daremnie zapuszczanego silnika. W The Worm pojawiają
się ślady bluesa, oczywiście przetworzonego na modłę ciężkiego grania lat 90. Z
kolei Man or Animal to najostrzejsza jazda, w tempie prawie punkowym i z
solówką jak gwoździem po szkle.
Zauważa się stosunkowo dużo spokojniejszych utworów, poczynając od tytułowego, którego melancholię tylko w refrenie przełamują cięższe riffy. W Doesn’t Remind Me czy Yesterday to Tomorrow trochę niestety przynudzają. Za to Drown Me Slowly (motyw tonięcia jakiś wędrujący u Cornella) tylko zaczyna się spokojnie, a potem wkracza pełna riffownia. Dość lekko, zgodnie z tytułem, brzmi Dandelion z falsetowym mostkiem, przyzwoicie wypada Heaven’s Dead, ale najbardziej udana z całego zestawu jest przebojowa ballada Be Yourself, klimatem zbliżona do I Am the Highway z pierwszej płyty, ale jeszcze lepsza, z najbardziej udaną (i najmniej awangardową) solówką na płycie. Choć ogólne wrażenie wychodzi trochę rozmemłane, to podniosła The Curse zapewnia porządny finał.
Sum 41, All Killer No
Filler, 2001
Wkrótce
po premierze mgr Andrzej Niedźwiecki przez długi czas bezskutecznie usiłował
złowić tego Suma po różnych sklepach. 22 lata później zdobyłem za piątaka własny
egzemplarz na Faradaguła – przy czym jest to wydanie brytyjskie, z granatowym
tłem okładki (a nie czarnym) i dodatkowym utworem Makes No Difference,
zresztą niezłym.
Sum
41 reprezentuje pop-punk w stylu kalifornijskim, przy czym zespół pochodzi z
Kanady, a jeden z członków jest z pochodzenia Indogujańczykiem. Najciekawszy na
albumie jest singlowy przebój Fat Lip: w zwrotce słyszymy krzykliwy rap na
kilka głosów (a la Beastie Boys), a refren jest równie melodyjny co gwałtowny.
Wypada to niezwykle chwytliwie (soundtrack do jazdy wyczynowej po rampach na
rowerze czy deskorolce) i wyróżnia się z reszty materiału, która pozostaje tak blisko
Green Day (Nothing on My Back) czy Blink 182 (Motivation), że niemal
na skraju pastiszu. Nawet gwałtowne sprinty w rodzaju niespełna minutowego Never
Wake Up łagodzi melodyjny śpiew. Z
mocniejszych punktów wymieniłbym jeszcze Rhythms z niezłymi harmoniami
wokalnymi.
Członkowie
zespołu wychowywali się na klasycznym heavy metalu, o czym sami rapują w Fat
Lip. Nie dziwią więc rozmaite aluzje: od rozpoczynającej cały album
recytacji parodiującej wstęp do maidenowskiego The Number of the Beast
po finałowe Pain for Pleasure, półtoraminutowy pastisz metalu,
zaśpiewany przez perkusistę. Są też bardziej dyskretne przykłady: po
wyluzowanym, karaibskim początku In Too Deep przechodzi w punkową jazdę
w średnim tempie, a wtem wyłania się gitarowe unisono heavymetalowej
proweniencji. Metalizujące solówki słychać też w Handle This.
Pink Floyd, Meddle, 1971
Ten
album miałem przedtem na kasecie. Lazurowa okładka, przedstawiająca ucho widziane
przez kręgi na wodzie (co miało ponoć symbolizować fale dźwiękowe, chociaż
niektórzy myślą, że to nos), skrywa ostatnią płytę nagraną przez Pink Floyd
przed wejściem w okres arcydzieł zapoczątkowany Ciemną stroną księżyca.
Konstrukcja
albumu przypomina poprzedni – Atom Heart Mother – to znaczy jedną ze stron
winyla zajmuje jeden bardzo długi utwór. W tym przypadku jest to jednak strona
B, a długa forma nosi tytuł Echoes. Zespół zaprzestał już znanych z
„Krowy” orkiestrowych odlotów, większość dźwięków generuje we własnym gronie.
Melodyka partii wokalnej w Echach jest typowa dla dojrzałego etapu Pink
Floyd, widać już zapowiedź Breathe (In The Air), za to pod względem
budowania nastroju utwór można uznać nawet za odległy zwiastun Shine On You
Crazy Diamond. Zaczyna się od pojedynczego dźwięku, powtarzającego się jak
sygnał (albo echo!), po czym z nicości wydobywa się fortepian, organy, gitara…
Zagęszcza się faktura, wzrasta natężenie. Sekcja rytmiczna dołącza dopiero pod
koniec drugiej minuty, śpiew – minutę później, a ogólnie Echa trwają
minut dwadzieścia trzi. Inaczej jednak niż w Atom Heart Mother, gdzie
dochodziło do rozmaitych zmian tempa i melodii, struktura w Echoes jest
dużo bardziej jednolita, choć przełamana w środku amorficznym interludium typu
„noc na kotwicowisku”, po którym repryza podstawowego tematu wraca z tym
większą mocą.
Krótsze utwory znalazły się na stronie A. Rozpoczyna ją instrumental One of These Days, oparty na jednostajnym, motorycznym rytmie basu (potem wiodącą rolę przejmuje od niego syntezator) – kontynuacja spacerockowych odlotów zapoczątkowanych jeszcze w czasach Syda Barretta. W tle nie brakuje różnych dziwnych odgłosów ani charakterystycznych zagrywek gitarowych Gilmoura. Pozostałe fragmenty są już bardziej konwencjonalne. A Pillow of Winds to jedna z sielankowych ballad, z których po jednej Floydzi w tym środkowym okresie lubili mieć na płycie – akustyczną aranżację wzbogacają Gilmourowskie glissanda i solenne brzmienie organów. W orientalizującym Fearless pojawia się wsamplowany chór kibiców śpiewających You’ll Never Walk Alone. Jedyny utwór podpisany wyłącznie przez Rogera Watersa – San Tropez – to rzadki u niego przykład poczucia humoru: pełen luzu, swingujący pastisz easy listening (Rick Wright odpala solówkę na fortepianie). Wypełniaczem, ale sympatycznym, jest Seamus – prosty blues wzbogacony psim skowytem. Przemianowany na Mademoiselle Nobs, trafił on – razem z Echoes i One of These Days – do programu sławnego filmowego koncertu bez publiczności Pink Floyd w Pompejach.
Waltari, Big Bang, 1995
Jak
wiadomo, Finowie lubią metal. Lubią również rozmaite kombinacje stylistyczne.
Grupa Waltari, na której czele stoi wokalista Kärtsy Hatakka, kombinowała
na naprawdę dużą skalę, łącząc tradycyjny heavy metal z ekstremalną konwencją
deathmetalową, z industrialem, a tu i ówdzie dorzucała rap, techno albo
aranżacje orkiestrowe, bo dlaczego nie. O tym, że mamy do czynienia z zespołem
z jednej strony ambitnym artystycznie, a z drugiej – pozbawionym zadęcia i
obdarzonym dystansem do swojej twórczości, świadczy choćby tytuł jego szóstej
płyty: Yeah! Yeah! Die! Die! Death Metal Symphony in Deep C. Wcześniej
Hatakka i jego koledzy nagrali jednak Big Bang.
Całą
płytę rozpoczyna dyskotekowa łupanka i motyw syntezatora, na które dopiero
nakłada się metalowe brzmienie. Snujący się wokal nie budzi skojarzeń z ciężkim
graniem, dopiero przed refrenem słychać diabelne ryki. Dla odmiany w Atmosfear
Hatakka rapuje na ostrym rockowym podkładzie, a w najbardziej tu
przebojowym Follow Me Inside, brzmiąc jak Mike Patton imitujący
Ozzy’ego, korzysta z pomocy wokalistki Aino Roivainen. W ogóle zauważalne są
wpływy Faith No More, szczególnie w takich utworach jak On My Ice,
ciężki Real One czy thrashowe Sensitive Touch. W tym ostatnim
jednak występuje również samczy chórek rodem z najlepszych lat tej odmiany
metalu. One in the Line (Your Nature Is Wild Part II) łączy z kolei nawiązania
do stylu FNM z rapem w manierze beastieboysowej.
Przy
pierwszym słuchaniu trudno być przygotowanym na wszelkie zaskoczenia, jakie
sprokurował Hatakka dla słuchacza. Szybki Showtime, w którym normalny
śpiew zostaje skontrastowany z rykami, a ostre gitary i dość skomplikowany riff
– z elektronicznym rytmem, to jeszcze dość normalny przypadek. Bo już w takim
na przykład Color TV zwrotka z piekła rodem połączona została z głupawym
refrenem, godnym wysokiej pozycji na listach przebojów muzyki dance (z
fortepianem!) Zaraz po tym wyziewie pojawia się The Stage, czyli rapowa ballada
z aranżacją zwrotki pod U2, soulowymi melizmatami w refrenie i ewidentnie
hardrockową solówką. Po drodze przelatuje Jänkhä – kto im zabroni do
ostrego thrashu dorzucić joik w wykonaniu saamskiej grupy folkowej Angelin
Tytöt?
Ogólna dezorientacja nie ustępuje aż do końca. Industrialne Feel! opiera się na ordynarnym rąbanym rytmie. Connection to dynamiczna rockowa jazda, ale dla odmiany na gitarach wyłącznie akustycznych. Kiedy już człowiek się przyzwyczaja do tego muzycznego rollercoastera, spada na niego nagle Let’s Get Crucified – półtoraminutowa brutalna chłosta w stylu grindcore… znienacka przełamana paroma sekundami orkiestrowego interludium. Na koniec przypadła siedmiominutowa, podniosła Slow Thinking Street.
Brian May, Back to the Light, 1992
Mam
już prawie wszystkie płyty Queen, przyszła więc pora rozejrzeć się za bonusem w
postaci solowych albumów członków zespołu. Zacząłem od Briana Maya, którego pierwszą
płytę solową kupiłem po zabiegu dentystycznym.
Materiał
na Back to the Light powstawał przez pięć lat, na różnych sesjach
nagraniowych. Niektóre utwory powstały jeszcze w 1988, a introdukcja The
Dark zawiera nawet dźwięki z 1980. W zasadniczej sesji wzięli udział
nieodżałowany Cozy Powell na perkusji, basista Neil Murray i klawiszowiec Mike
Moran (współtwórca Barcelony Freddiego).
Gitarzysta-astronom
odpowiadał za najbardziej czadowe utwory Queen. Można więc się spodziewać, że
na płycie solowej pokaże się również ze strony jednoznacznie hardrockowej, może
nawet metalowej. A jednak niekoniecznie – May postanowił pokazać także swoją
delikatniejszą stronę. Cała płyta zaczyna się wręcz jak pastorałka, a dopiero
potem przemawia zwielokrotniona gitara Red Special (The Dark).
Podczas
słuchania albumu do głowy przychodzi raczej AOR, czyli łagodniejsza odmiana
hard rocka, kapele jak Boston czy Journey. Charakter taki ma choćby utwór
tytułowy na „pompującym” rytmie. Wiele do rzeczy ma tu fakt, że gitarzysta obdarzony
jest głosem wysokim, łagodnym i oczywiście nie tak ekstrawaganckim jak u
Freddiego, a sama płyta odznacza się „gładką” produkcją podobną jak w Innuendo
(zresztą najbardziej tu przebojowy Driven By You powstał w czasie
tej samej sesji w Montreux). Nad wszystkim dominuje charakterystyczne brzmienie
gitary-samoróbki, a gdzieniegdzie pojawiają się nawet queenowate harmonie
wokalne. Resurrection brzmi jak
coś z późnego Rainbow – i nie dziwota, bo Powell był tu współkompozytorem, a w
nagraniu wziął udział inny były członek tej grupy, Don Airey (obecnie Deep
Purple). W Love Token May wrzuca coś z hardrockowego bluesa a la
Whitesnake, a Moran pod koniec popisuje się nawet solówką na fortepianie.
Wrażenie
robi ballada, właściwie lament, Too Much Love Will Kill You – jedna z
dwóch najbardziej poruszających kompozycji Briana Maya, oprócz Who Wants to
Live Forever. Po raz pierwszy wykonana publicznie na koncercie „The Freddie
Mercury Tribute”, wydawała się komentarzem do losu wokalisty. Wówczas nie
wiedziano jeszcze, że istniała także wersja zaśpiewana przez samego Mercury’ego,
w którego ustach jej słowa brzmiały znacznie bardziej dobitnie. Z utworem tym
nie może się równać ani Just One Life, gdzie May akompaniuje sobie na
gitarze w elektronicznej mgle, ani syntezatorowo-cukierkowa blueso-ballada
Nothin’ But Blue – wystarczy, że w podobnej stylistyce mamy tu
całkowicie instrumentalny Last Horizon. Warto jednak zwrócić uwagę, że w
Nothin’ But Blue na basie gra John Deacon i jest to jeden z jego
nielicznych występów poza Queen. Trochę żwawości pod koniec płyty wpuszcza
dawka country zatytułowana Let Your Heart Rule Your Head, a żeby
słuchacz nie usnął po Just One Life, w finale May atakuje ciężkim Rollin’
Over.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz