Lektury drugiej połowy lata upłynęły mi pod znakiem różnego kalibru bezeceństw artystycznych.
20. Peter Hince, Queen – nieznana historia,
przeł. Aleksandra Machura i Ewa Magiera, Kraków
2012
Queen to jeden z dwóch moich ulubionych zespołów rockowych i jego
historię z grubsza znam, przez moje ręce przewinęły się też rozmaite książki na
jego temat. Tym razem postanowiłem zapoznać się z relacją „od kuchni”, wysmażoną
przez technika odpowiedzialnego za zabezpieczenie sprzętowe Freddiego
Mercury’ego i Johna Deacona. Współpracował on z Queen praktycznie przez cały
okres poważniejszej działalności koncertowej, od 1973 (na stałe od 1975, więc
ominęła go pierwsza trasa amerykańska, na której Brian May dostał zapalenia
wątroby) do ostatniego tournée w 1986.
Narrację autor
prowadzi z humorem, którego poczucie słabo jednak u mnie rezonuje – często dość
rubasznym, zwłaszcza gdy schodzi na temat stosunków damsko-męskich w trasie,
poza tym sprawia wrażenie, jakby popisywał się, jak bardzo jest zabawny. Pomijając
tę kwestię, otrzymujemy wgląd w życie obsługi technicznej sławnego zespołu, ale
wśród opowieści o podróżach lotniczych, pozyskiwaniu używek i różnych innych
rozrywkach niknie trochę sam zespół Queen i jego muzyka. Freddie (nazywany
przez autora konsekwentnie Fredem) jawi się jako osobnik dość chimeryczny i
skłonny do przesady pod każdym względem, żeby nie powiedzieć drama queen.
John Deacon sprawia wrażenie wręcz odwrotne, bytu równoległego pochłoniętego własnymi
sprawami, a Brian i Roger są znacznie mniej zauważalni. Niewiele można się
dowiedzieć na temat kontaktów Queen z innymi zespołami – przede wszystkim Mott
The Hoople, których kwartet suportował na swojej pierwszej amerykańskiej
trasie. Przelotnie wzmiankowany jest Elton John, jeszcze przelotniej Phil
Collins (któremu Freddie pożyczył fortepian).
Ikonografia to trzy wklejki ze zdjęciami z osobistej kolekcji
autora – studia, koncerty, trasy, realizacja teledysków. Należy dodać, że kiedy
Hince przekwalifikował się na fotografa, udzielał Queen pomocy również w tej
dziedzinie i jego dziełem jest m.in. zdjęcie zespołu w książeczce płyty A
Kind of Magic.
Redakcją się zajął i przedmowę napisał
Roman Rogowiecki, „co się na muzyce zna”. Blurp z tyłu okładki nazywa go fanem
Queen, ale już na pierwszej stronie sadzi byka, twierdząc, że Noc w operze była
trzecią płytą, a Sheer Heart Attack to singiel promujący drugą. Tłumaczenie
jest przyzwoite: tłumaczki nieźle sobie poradziły z kolokwialną narracją
Hince’a. W przypisach wyjaśnione zostały obecne w oryginale pojęcia slangowe, gry
słów i cytaty. Szkoda tylko, że nie sprostowano przy okazji, że np. dyktator
Argentyny w okresie, gdy Queen przybył tam po raz pierwszy, nazywał się Videla,
a nie Viola. Mimo wszystko trafiają się potknięcia językowe. „Fred zwykł
stawiać kilka lampek do szampana na klapie fortepianu i popijać zeń od czasu do
czasu” – z tego fortepianu?! Zaiste wielkim był on artystą!
21. Joanna W. Gajzler, Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne,
Kraków 2023
Autorka Boga Maszyny jakoś nie może się zmobilizować
do napisania ciągu dalszego przygód Tagarda Szalonego Logarytma, za to
nieoczekiwanie rozpoczęła zupełnie inną historię (pewnie dlatego niektórzy
recenzenci piszą, że to debiut).
Necrovet jest
to opowieść o młodej techniczce weterynaryjnej imieniem Florentyna, która po
trudnych doświadczeniach pracy w mieście wyjeżdża na sielankową wieś (względnie
do rustykalnego sioła), aby podjąć pracę w lecznicy dla zwierząt, między
innymi, magicznych. Na miejscu okazuje się, że szefowa, doktor Izabela Pokot, od
dawna nie żyje, co nie przeszkadza jej prowadzić praktyki, i to kompetentnie,
natomiast współpracownik ma kopyta. Przypadki, którymi zajmą się Florka,
Bastian i doktor Iza, będą jeszcze dziwniejsze.
Joanna Winifreda
G. ma za sobą wieloletnie doświadczenie w zawodzie imieniem technik
weterynaryjny i widać to w książce. Trudne we współpracy zwierzęta, klienci
troskliwi, klienci nieostrożni, klienci roszczeniowi, „medialni” weterynarze o
większej charyzmie niż kompetencjach, rozpuszczanie przez konkurencję plotek,
że ten czy ów doktor to „rzeźnik”, który tylko usypia i bierze kasę… Personel
kliniki w Zrębkach ma do czynienia z problemami, jakie napotkał kiedyś każdy,
kto miał dłuższą styczność z weterynarią, choćby i w roli pacjenta.
Mankamentem wydaje się konstrukcja: Necrotrup
składa się z ciągu scen nanizanych na ledwie zarysowaną linię fabularną, która
dopiero w ostatniej 1/3 nabiera dramatyzmu. Nie zmienia to faktu, że jest to
bardzo szybka lektura, odprężająca przy tym. Duża tu zasługa potoczystego
języka i naturalnych, kolokwialnych dialogów. Mam wprawdzie osobiście uczulenie
na anglicyzmy w stylu „plan” w znaczeniu „plane” czy „fenomeny” w znaczeniu
„phenomena” (ale tu chyba wjeżdża uzus erpegowy), na miejscu redaktorki
powywalałbym też trochę pustych zaimków tu i ówdzie. Nieco rażące jest poza tym
pisanie „żeś” rozdzielnie, kiedy chodzi o partykułę, as in „Gdzie żeś
był?” (osobno pisze się wtedy, kiedy jest to spójnik, np. „Nie mów, żeś nic nie
widział”). Więcej grzechów nie pamiętam, więc nie zrobi się tutaj żadna żeś
niewiniątek. Tak czy inaczej, choć autorka może się rozsierdzi, Necrotrupa
czytało mi się jeszcze lżej niż Boga Mszyc. Szkoda jedynie, że nie
było więcej mantykory.
Użyteczne dla czytelników może być ostrzeżenie,
że chociaż brakuje scen drastycznych, to tematyka śmierci zwierząt jednak się pojawia
– przywołajmy dość emocjonalny fragment wywoływania ducha królika, aby
właścicielka mogła się z nim pożegnać. Trudno się za to nie zgodzić z wieloma
osobami, że Florka nazbyt łatwo wstaje na nogi po poważnym urazie, którego doznała
na początku książki. Ja bym na jej miejscu tak szybko nie wsiadał na rower. Co
do drugiego częstego zarzutu, że bohaterka wali za dużo alkoholu i napojów
energetycznych – nie każda postać literacka musi zdrowo się odżywiać, a poza
tym, jeśli chodzi o weterynarzy, jest to chyba prawda ekranu. Za zdecydowaną przesadą
należy za to uznać żądanie, by autorka używała prostego słownictwa, a nie
takich trudnych wyrazów jak „enukleacja”. Moim zdaniem nieznajomość
terminologii tylko w jednym miejscu może skonfundować czytelnika: czemu
wspomniany duch królika objawia się pod postacią baranka? Nie każdy wie, że to
taka zwisłoucha rasa, i gotów wyobrazić sobie w tym momencie dosłownego barana
(zwierzę o duszy innego gatunku – transspecjalizm – to by dopiero było zajęcie
dla nekroweterynarza!)
Komu się spodobał Nie od krów doktor, tego może zainteresować, że drugi tom
jest już obrabiany w wydawnictwie, a trzeci się pisze. Tymczasem dochodzę do
wniosku, że byłby z tego zgrabny film albo miniserial. W odróżnieniu od Boga
z Muszyny, nie mam konkretnej wizji poszczególnych aktorów, ale Izę w
czasie lektury widziałem jako Aleksandrę Popławską.
PS. Podejrzewam,
że elfka, która przyszła na rozmowę kwalifikacyjną tego samego dnia co Florka,
nie dostała tej pracy, ponieważ stwierdziła, że wąż to rurka pusta w środku.
22. Marta Syrwid, Koktajl z maku, Warszawa 2014
Jest to zbiór felietonów publikowanych ongiś na łamach pisma
kulturalnego „Lampa”. Autorka zapuszcza tu żurawia za zasłonę oddzielającą
zwykłych zjadaczy literatury od tajemniczego świata grafomanów. Przy czym jako
grafomanów rozumiemy tu nie tłuczków masowych w rodzaju Mroza czy Michalak –
którzy tworzą literaturę tandetną, ale przynajmniej potrafią z sensem postawić
jeden wyraz obok drugiego – lecz ludzi, którzy autentycznie nie umieją pisać, a
piszą, zaś internety oraz self-publishing pozwalają im dzielić się swoimi wypłodami
z odbiorcą bez jakiejś nikomu niepotrzebnej weryfikacji. Słyszeliście kiedy o
takich autorach jak Jan Marian Gulak, Krzysztof Cezary Buszman, Alicja Elżbieta
Przepiórka czy Katarzyna Grzyb? Ja też nie. Marta Syrwid przeczytała ich
dzieła, żebyśmy już my nie musieli.
We wstępie autorka
opowiada, jak doszło do tego, że pewnego dnia w posępnej krakowskiej kamienicy przystąpiła
do pichcenia swoich koktajli. Fajne to jest stylistycznie i zachęciło mnie do
sprawdzenia kiedyś, co jeszcze napisała. Następnie charakteryzuje swoją metodę
i zwraca uwagę na najczęściej spotykane cechy dzisiejszej grafomanii, wykazując,
że nie zmieniły się od czasu, gdy jej rozwalcowywaniem zajmował się Antoni
Słonimski, a po nim Stanisław Barańczak.
Koktajle przyrządzone zostały głównie z
publikacji poetyckich, czasem z poradników, proza pojawia się okazjonalnie (w
aż dwóch przypadkach gejowska). Są to przede wszystkim książki wydane własnym
sumptem lub w firmach wydalniczych alias vomity press, które za
odpowiednio wysoki piniądz wydadzą cokolwiek, bez redakcji, korekty i promocji.
Autorzy tego typu (Marta Syrwid za każdym razem poświęca parę słów ich
biografiom) miewają jednak, oprócz pieniędzy, dość samozaparcia, żeby promować
się własnym przemysłem. Taki np. Krzysztof Cezary Buszman do śpiewania i
recytacji swoich poezyj zaangażował Piotra Machalicę i Krzysztofa Kolbergera,
wydaje też płyty. Często bywają twórcami multidyscyplinarnymi – Jan Marian
Gulak, oprócz wierszowanej historii Polski, opatentował samochód napędzany deszczówką.
Nie mówiąc o takich drobiazgach jak samodzielne projektowanie sobie okładek;
„Lampa” jednak, w obawie przed pieniactwem, nie przedrukowywała ikonografii z
tych dziełek.
Z internetowych przepychanek kojarzyłem
wcześniej Izabelę Bill i Aleksandra Sowę (we wstępie do zbioru autorka przekręciła
go na Andrzeja – widać wpływ UJ, choć studiowała nie historię, a filmoznawstwo).
Pierwsza z tej dwójki zasłynęła obleśną powieścią Dziewczyna wilkołaka,
ale Syrwid bierze na warsztat tylko jej wiersze (nie ma wśród nich sławetnych „erotyków
motoryzacyjnych”, ale i tak jest sprośnie). Sowa natomiast, autor wielu wiekopomnych
dzieł, m.in. Jak wymienić uszczelkę w maluchu, znany był z długotrwałego
beefu z pisarzem Pawłem Pollakiem, odkąd ten mu wytknął, że publikuje
poradniki, jak napisać książkę, a sam w ogóle nie umie pisać. Do względnie
szerzej znanych nazwisk należy Lusia Ogińska, żona Ryszarda „Hubala”
Filipskiego, zaangażowana oczywiście w twórczość bogoojczyźnianą. Syrwid
poświęciła jej aż dwa fejletony. Zaszczytu takiego doświadczyli również Sowa i
Stanisław Urbanowski, dla odmiany prozaik, piszący też pod dźwięcznym
pseudonimem Anachoreta Tulku.
Trendy w tego rodzaju twórczości są rozmaite,
ale da się wyróżnić parę charakterystycznych nurtów. Poezje
patriotyczno-końskowolskie Piotra Przygodzkiego, neopostromantyzm Alicji
Elżbiety Przepiórki czy retelling dziejów arki Noego pióra Pawła Sajdaka zadają
kłam opinii przedwojennych poetów awangardowych, że rymy się skończyły; mogą nawet
stanowić podstawę do nadania tym autorom honorowego obywatelstwa Częstochowy. Do
koktajli nie trafił za to żaden z faktycznych przedstawicieli prężnego
środowiska grafomanów częstochowskich. Najbliżej znalazła się Katarzyna Winters
z Lublińca, zresztą jedna z dwóch autorek, nad którymi wyzłośliwianie się
uznałem trochę za przesadę. Co innego Agnieszka Wypych, która w książce pod
zagadkowym tytułem Trawka brzuszkowa uprawia straszliwe kalambury,
przywodzące na myśl kosmiczne poszukiwania lingwistyczne Stacha z Warty, tyle
że zamiast drążenia źródeł Słowiańszczyzny służą one komentowaniu spraw
damsko-męskich.
Grafomania prawdziwa często gnieździ się w środowisku
lokalnym. Na łamach Koktajlu z maku powtarza się Kraków (patrz: zjawisko
autorów łażących po Plantach i wciskających swoje dzieła przechodniom),
Olsztyn, a także… Końskowola, która oprócz Przygodzkiego wydała Jarosława
Konrada Powojskiego. Najdłuższym tekstem wyróżniony został Adam Bolewski, autor
kilku trudno od siebie odróżnialnych powieści blogaskowych, których akcja
rozgrywa się natomiast w mieście grzechu i występku imieniem Suwałki.
Z początku komentarze autorki wydawały mi się są
za mało złośliwe w stosunku do sławnych poprzedników – złośliwości jej są
bowiem oprószone tak grubą warstwą ironii, że trudno w niej wypatrzyć szpilki.
Nie stara się zresztą popisywać za wszelką cenę błyskotliwym komentarzem, lecz
pozwala cytatom, by mówiły za siebie. Za to nieraz udziela się jej kiczowata
stylistyka, czemu trudno się dziwić. Szkoda natomiast, że czasami kreśli ona
tło i kontekst z tak szerokim rozmachem, że już na same cytaty pozostaje
miejsca niewiele.
23. Łesia Ukrainka, Siedem strun,
wybrał, opracował i wstępem opatrzył Tadeusz
Chróścielewski, Lublin 1980
Zbliżało się święto narodowe Ukrainy, więc postanowiłem
wrzucić trochę tamtejszej klasyki. Łesię Ukrainkę (właściwie Łarysę Kosacz)
można uznać za jedną z „ukraińskich Trzech Wieszczów” – obok Tarasa Szewczenki
i Iwana Franki. W ciągu 42 lat życia, naznaczonego widmem gruźlicy, zajmowała
się działalnością bardzo szeroką. Wydawnictwo Lubelskie postanowiło przedstawić
polskiemu czytelnikowi reprezentatywny wybór jej twórczości. Tłumacze są tu
różni, w tym m.in. sam Chróścielewski, Florian Nieuważny, Horacy Safrin i
Tadeusz Śliwiak.
Poetka oficjalnie debiutowała w 1884 r., ale
zbiór rozpoczyna wiersz Nadzieja, napisany przez dziewięcioletnią Łarysę
w 1880 r. pod wrażeniem deportacji ciotki na Sybir. Dalej przejeżdżamy przez
jej twórczość chronologicznie. Wśród tematyki występują typowe dla epoki
krajobrazy ducha. Powracającym motywem jest miłość do ojczystego kraju, często
w tonie ubolewania nad jego nieszczęściem, ale nie tylko, bo w wierszu Skroś
płacz i jęki, i błagania mamy odrzucenie postawy martyrologicznej. Pod
koniec lat 90. Łesia Ukrainka nabrała świadomości społecznej, o czym świadczy
wybór z cyklu Pieśni niewolników. Punkt wyjścia poematu Napis w
ruinach (jednego z szeregu utworów o tematyce egipskiej) wydaje się
inspirowany Ozymandiaszem Shelleya, ale utwór rozwija się w stronę
przekazu antymonarchistycznego. Całe życie zmagając się z gruźlicą, poetka
świadoma jest kruchości własnego żywota, więc temat śmiertelności pojawia się
wielokrotnie, np. w sonecie Na śmierć natury patrząc, bez wahania, a
także w ostatnim, niedokończonym Kto wam powiedział, że ja kwękam. Z jeżdżenia
po uzdrowiskach wziął się natomiast cykl wierszy krymskich, niektóre (Bachczysaraj,
Grobowiec Bachczysaraju) są nawet sonetami. Skojarzenie z Mickiewiczem o
tyle trafne, że Ukrainka tłumaczyła go na ojczysty język i napisała własną
wariację na temat Niepewności. Pod względem formalnym nie uznawała
monotonii. Zróżnicowane układy rymów czy długości wersów (niczym w piosence) występują
nawet w obrębie jednego utworu. Tytułowe Siedem strun to cykl siedmiu
wierszy, z których każdy zaczyna się od sylaby będącej nazwą jednej z nut w
gamie i reprezentuje inną formę: hymn, kołysankę, rondo, sonet itp.
Oprócz twórczości poetyckiej zbiór zawiera fragmenty
dwóch dramatów: W katakumbach (o pierwszych chrześcijanach) i chyba
najbardziej znanego dzieła Ukrainki: Leśnej pieśni (o miłości mawki, tj.
wołyńskiej driady, do śmiertelnego człowieka). Do tego dochodzi nowela Nad
morzem – studium charakteru rozpieszczonej, egzaltowanej i roztrajkotanej
kuracjuszki w Jałcie, oglądanej oczami introwertycznej znajomej. Na koniec
dodano fragmenty artykułu Uwagi o najnowszej literaturze polskiej, w
którym współczesnego czytelnika może zaskoczyć stawanie nieco już zapomnianego
Klemensa Junoszy w jednym rzędzie z Prusem, Sienkiewiczem i Orzeszkową;
Konopnicka została zaś zaliczona do „poetów-narodników”.
24. Nikki Sixx oraz Ian Gittins, Dzienniki heroinowe,
przeł. Jarek Szubrycht, Warszawa 2017
Kolejne rockandrollowe memuary sporządził basista i lider Mötley Crüe. W latach 80. ten
glam-metalowy kwartet stał się emblematycznym ucieleśnieniem hasła „sex, drugs
and rock’n’roll”, a jego ekscesy wydawały się wręcz głośniejsze niż muzyka. Jako
zadymiarzy – ale i pod względem artystycznym – przyćmili go dopiero Guns
N’Roses, którzy jednak później debiutowali i krócej działali. W 2001 Pstrokata
Ekipa doczekała się kolektywnej autobiografii Brud, którą w 2019
zekranizowano (w Nikkiego Sixxa wcielił się Douglas Booth, a gitarzystę Micka
Marsa zagrał Iwan „Ramsay” Rheon).
Dzienniki heroinowe, po raz pierwszy wydane po angielsku w roku 2007, oparte są na osobistym
dzienniku basisty, rozpoczętym w Boże Narodzenie 1986. Zapiski opracował dziennikarz
Ian Gittins, uzupełniając je o wypowiedzi wielu znajomych Sixxa. Pierwsze
polskie wydanie jest wersją jubileuszową, wydaną w oryginale w 2017. W
rozbudowanym wstępie muzyk wspomina, że przez te dziesięć lat jego książka
pomogła wielu ludziom wyjść z uzależnienia, a nawet nauczyciele polecali ją
uczniom.
Z pewnością jest to sugestywny zapis
uzależnienia od heroiny. Na samym dnie nałogu Sixx pisał bez ogródek, że
równocześnie uwielbia i nienawidzi dawać w żyłę. O tym, jak wielkim są dragi
marnotrawstwem czasu i pieniędzy, świadczy historia, jak kupił kiedyś większą
ilość, żeby starczyło na dłużej, a zaraz po pierwszej działce spuścił wszystko
w kiblu, bo dostał urojeń, że policja dobija się do drzwi. Jest to również
obraz dekadenckiego życia w Los Angelesie w latach 80. wśród ludzi
wystarczająco bogatych, żeby pozwolić sobie na wszelkie bezeceństwa.
Oryginalne wpisy artysty przeplatane są
komentarzami jego i innych osób, nakreślającymi kontekst i wyjaśniającymi różne
rzeczy z perspektywy czasu. Sięgają one zarówno w przyszłość, jak i w
przeszłość, np. do trudnego dzieciństwa Sixxa czy też roku 1986, kiedy m.in. narobił
wstydu perkusiście Tommy’emu Lee, przychodząc na jego ślub z Heather Locklear (jako
świadek) w stanie kompletnego spożycia. Wypowiadają się m.in. koledzy z
zespołu, mynażer, producent, techniczny, terapeuta, matka, siostra, dziadek
(dziadczym?), a także jego ówczesna dziewczyna i współuzależniona – artystka
znana dawniej jako Vanity, która do czasu powstania książki porzuciła to imię i
odnalazła Jezusa (nie dożyła jubileuszowego wydania). Czasami komentarze przedstawiają
opisywane przez Sixxa zdarzenia z nieco odmiennej perspektywy.
Kiedy Sixx prowadził dziennik, zespół pracował
akurat nad płytą Girls, Girls, Girls. Nie była to łatwa praca,
zważywszy, że główny kompozytor chodził cały czas napruty. Z jednej strony miał
problemy z inwencją twórczą, z drugiej – koledzy nawet się cieszyli, że mogą
spokojnie pracować, kiedy on siedzi w toalecie i grzeje, zamiast wciąż ustawiać
ich do pionu i wykłócać się o drobiazgi. Dowiadujemy się, że popularna ballada You’re
All I Need była niezbyt subtelną zemstą Sixxa na byłej dziewczynie za
rzekomą zdradę z aktorem z telenoweli (która mogła być li i jedynie jego
kolejnym narkotykowym urojeniem), a Nona powstała po śmierci babci,
którą artysta kochał bardziej niż nieodpowiedzialną matkę. O ile w pierwszej
połowie roku siedział on w swoim domu w Van Nuys, to od czerwca rozpoczęło się tournée
(z przerwami). Przed wyjazdem Sixx postanowił wziąć się w garść i odstawił
heroinę. Co prawda nadal walił kokainę, alkohol i tabletki, ale przynajmniej
najgorszy narkotyk miał z głowy. Po jakimś czasie tego kieratu wrócił do
heroiny, ale przynajmniej nie wstrzykiwał. I tak dalej… Zapiski kończą się po roku:
22 grudnia 1987 Sixx przedawkował tak fatalnie, że został już uznany za
zmarłego, zanim w ostatniej chwili odratowali go zastrzykami adrenaliny. Zdarzenie
to zmieniło jego życie, choć nie od razu w sposób trwały, o czym dowiadujemy
się z posłowia przedstawiającego późniejsze dzieje artysty w telegraficznym
skrócie.
Wyraźnie nakreślone są stosunki Nikkiego z
innymi członkami zespołu. Tommy był najlepszym kumplem, także od ćpania, ale
nawet ten archetypiczny heavymetalowy zakapior, choć brał i heroinę, to
ustrzegł się od niej uzależnienia. Wokalista Vince Neil pozostawał z basistą w
konflikcie, a Mick pozostawał bardziej wycofany. Z innych artystów pojawiają
się w tle Gene Simmons z Kiss i facet z Cheap Trick, a już zupełnie
epizodycznie – chłopak, który miał wkrótce zostać Sebastianem Bachem ze Skid
Row. Sixx nie znosił Bon Jovi (potrafił nawrzucać reżyserowi teledysków od zdrajców
za to, że również z nimi pracował) ani Whitesnake, który to zespół suportował Mötley Crüe na trasie. Guns N’Roses
występują jako protegowani Crüe, początkująca grupa, która na razie nikogo nie obchodzi, ale niedługo
stanie się wielka. Sixx brany był pod uwagę jako producent debiutu Gunsów, ale
nic z tego nie wyszło, bo był wówczas zbyt nieprzytomny. Pojawia się natomiast
Slash jako jego kumpel. Jeśli komuś na myśl o Slashu przychodzi do głowy
pomnikowe solo z teledysku November Rain, to w czasie lektury powinien
uważać, żeby dominującym skojarzeniem nie stało się urynowanie na wersalkę.
Czytelnikom należy
się ostrzeżenie, że jak to w rockowych memuarach, tekst zawiera dużą ilość
góralskich przerywników. Tłumacz, Jarek Szubrycht (znany dziennikarz muzyczny i
były wokalista dukielskiej grupy blackmetalowej Lux Occulta) poradził sobie dobrze,
tylko tam, gdzie mowa o „spluwie kaliber 12 mm”, w oryginale było „12-gauge
shotgun”, który to parametr nie oznacza kalibru, tylko wagomiar (na milimetry będzie
to 18,53). Korekcie zdarzają się jedynie nieliczne potknięcia typu „mylimy
rządzę z miłością”. Gdzieniegdzie pojawiają się cytaty z piosenek, ale
Szubrycht nie podjął się przekładać ich z rymami – może i dobrze. Trudno tu ucelować, bo rymy dają +9000 do przaśności, ale brak rymów - +9000 do patosu. Zresztą blackmetalowcy nie umią rymować.
Szata graficzna
jest tyleż efektowna, co męcząca: nagłówki pismem odręcznym, tekst główny czcionką
jak z maszyny do pisania, wypowiedzi po latach wydrukowano bardziej
konwencjonalnym fontem, ale za to na czerwono. Do tego atrakcje graficzne:
rozmaite bazgroły, niby-plamy krwi, zdjęcia, kolaże… Większość stron jest
biała, ale zdarzają się też czarne i czerwone. Białe pismo na czarnym tle to
jeszcze jak cię mogę, ale czerwone na czarnym (albo odwrotnie!) to już rzecz
dla odważnych. Orientację dodatkowo utrudnia… brak numerów na większości stron
(bez zakładki ani rusz). W dodatku kredowy papier ładnie wygląda, ale na
czarnym zostają odciski palców, a przy ponad 400 stronach książka, niczym Nick
Cave, jest cięższa, niż wygląda. Pod koniec dorzucono parę zdjęć autorstwa Sixxa,
który po 2007 roku zaczął się realizować także jako artysta fotografik.
Przykładowy egzemplarz szaty graficznej |
Należy dodać, że
Nikki postanowił napisać do tej książki parę piosenek, które miały się znaleźć
na dołączonym dysku. Tak powstała jego poboczna formacja – Sixx A.M., która ma
już na koncie parę płyt. A choć w 2015 Mötley Crüe miało definitywnie zakończyć działalność, to w 2018 doszło do
kolejnej reaktywacji. Podobno w tym roku już nagrali coś nowego, wprawdzie bez schorowanego
na kręgosłup Micka Marsa, którego zastąpił John 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz