Wygląda na to, że źródełko muzyczne na targu staroci zaczyna się wyczerpywać i coraz rzadziej trafiają się tam ciekawostki, ale w sierpniu jeszcze parę wychwyciłem.
Nuno, Schizophonic, 1996
Bostońska
grupa Extreme należała do ciekawszych zjawisk na niwie heavymetalowej końca lat
80. Chociaż specjalizowała się w komercyjnym soft metalu i wylansowała parę
nastrojowych ballad, to ambicje miała wręcz progresywne, które w pełni zrealizowała
na albumie III Sides to Every Story. Sławy przysporzyło jej bardzo
kompetentne wykonanie wiązanki utworów Queen na koncercie pamięci Freddiego
Mercury’ego w 1992. Zresztą Queen należał do głównych inspiracji Extreme – Gary
Cherone śpiewał momentami pod Freddiego. Zespół nie poradził sobie jednak z
nadejściem nowej epoki w rocku i rozpadł się. Cherone trafił do Van Halen,
gdzie nagrał jedną płytę, najsłabszą w ich dyskografii. Lider grupy, gitarzysta
Nuno Bettencourt, wypuścił natomiast album solowy.
Artysta,
na okładce ucharakteryzowany na atrakcyjną blondynkę, całkiem udatnie się odnalazł
w grundżowych czasach. Zwolennicy hair metalu nie mają tu za wiele do szukania
– odstręczy ich już przetworzony elektronicznie głos Bettencourta, ciężka
walcownia riffowa i perkusja brzmiąca jak automatyczna (swoją drogą, Nuno
zagrał na prawie wszystkich instrumentach na płycie). Większość utworów reprezentuje
stylistykę lżejszego lub cięższego rocka alternatywnego, tyle że solówki gitarowe
są typowo dla Bettencourta wirtuozerskie. Takie np. Crave – kiejby nie
solo, myślałbym, że to Weezer. Niektóre fragmenty mają punkową energię (Swollen
Princess, 2 Weeks in Dizkneelande) lub industrialną natrętność (Karmalaa).
Bettencourt raz śpiewa refleksyjnie, innym razem drze mordę prawie jak
Cobain.
Od całości odbiegają dwa utwory bardziej elektroniczne, na bujanym rytmie, zaśpiewane stonowanym głosem, a krótko mówiąc – prawie triphopowe: Fallen Angels (jeszcze i sitar się gdzies tam przetwiera) i finałowy Severed, przy czym w tym ostatnim Nuno daje po watach gitarowym refrenem. Miłośnikom Extreme najbardziej powinna przypaść do gustu akustyczna ballada Pursuit of Happiness. Druga, zelektryzowana You, brzmi bardziej alternatywnie niż hardrockowo, ale jako drugi głos śpiewa w niej Gary Cherone.
Kasia Kowalska, Pełna obaw, 1998
Płyta
Kowalskiej 5 dosyć mnie wynudziła, ale z zainteresowaniem przyjrzałem
się jej poprzedniczce. O ile w roku 2000 za repertuar i aranżacje odpowiadało
dwóch szerzej nieznanych fąfli zapatrzonych w Varius Manx, to Pełna obaw jest
zdecydowanie gitarowa. Grają tu gitarzysta Ryszard Sygitowicz i basista Piotr
Urbanek, czyli były i przyszły członek Perfectu, a na drugiej gitarze Piotr
Nalepa (syn Tadeusza, chłopiec z okładki Bluesa). Nie obywa się bez
programowania i elektroniki, ale nie jest ona aż tak nachalna jak na późniejszym
albumie. Tytuły piosenek też są mniej generyczne, choć brzmią jak nagłówki z tygodników
kobiecych. Jedyne, co mi tu przeszkadza, to groteskowa maniera wokalna
Kowalskiej, jakby śpiewała z amerykańskim akcentem – ale to był czas, kiedy za
Atlantykiem królowały artystki jak Sheryl Crow i Alanis Morissette, więc nasza wokalistka
pokazuje, że nie gorsza. W warunkach polskiej sceny wyraźnym punktem
odniesienia jest za to Edyta Bartosiewicz.
Niektóre
utwory istotnie brzmią dość perfectowo; To żal że żyjesz z dramatycznym
biciem gitary akustycznej albo utwór tytułowy, ballada o faktycznie
niepokojącym nastroju (jednakże „ktoś zamknął przed nami DŹWI”? Poważnie?) Z Perfectu
wydają się też wyjęte ciężkie akordy otwierające całą płytę. Dalszy ciąg utworu
Jeśli blask twój zwiódł jest jednak sporo lżejszy – zwłaszcza zwrotka,
bo już refren mocniejszy, wręcz grunge’owy. Do podobnej konwencji szlusuje Jak
dawniej nie będzie – ale tu mamy do czynienia z łagodniejszą wersją rocka
alternatywnego. Elementy bluesowe pojawiają się w Oto życia smak (z
poprockowym refrenem). Najsłabszym momentem płyty jest Wyczerpana – też
lekko bluesująca, chociaż tytuł wprowadza w błąd, bo to jeden z najcięższych tu
utworów.
Ogólnie
materiał odznacza się sporą przebojowością. Z mediów pamiętam singiel Co
może przynieść nowy dzień z kolejnym, jeszcze bardziej dobitnym kontrastem „spokojna
zwrotka – dynamiczny refren”. Słyszymy brzmienia smyczkowe (pewno z
syntezatora). Znalazło się też po raz kolejny miejsce na „coś optymistycznego”,
tyle że, w odróżnieniu od piosenki pod takim właśnie tytułem, Możesz zdobyć
wszystko to zgrabny przebój w konwencji gitarowego rocka, bez trąb.
Kulminację
płyty albumu stanowi dedykowana córce Kowalskiej ballada z orkiestrą Jesteś
odrobiną szczęścia. Gitarzyści bawią się nawet przez moment w Briana Maya,
ale ten końcowy zaśpiew „jingle bells” artystka mogła sobie darować. Finałowe Wyrzuć
ten gniew sprawia niestety wrażenie podróby Zabij swój strach Bartosiewicz
– fakt, że dość zręcznie zamaskowanej – a potem przechodzi w cytowanie So
Lonely The Police. Po przerwie męska część zespołu odwala utwór ukryty – pseudomeksykański
wygłup, którego nawet raz wysłuchać za dużo.
Po jakimś czasie od premiery ukazało się wydanie specjalne z drugim dyskiem, ale nie dotarłem do niego.
Manfred Mann’s Plain Music, Plains
Music, 1991
Na
początku lat 90. Manfred Mann zrobił sobie chwilę oddechu od Earth Band i
wyruszył na ścieżkę tzw. muzyki świata. Na warsztat wziął muzykę rdzennych
mieszkańców Wielkich Równin (Plains Music), którą zaaranżował po swojemu
za pomocą prostych środków (Plain Music). Wszystko to zostało jednak
ujęte w aranżacje muzyki popularnej o zabarwieniu jazzowym, z produkcją typową
dla późnych lat 80.: syntezatory, pogłosy itp. – więc trudno się domyślić, że
to utwory pochodzenia etnicznego. Na pierwszy plan wysuwają się nastrojowe,
melancholijne partie południowoafrykańskiego basisty Petera Sklaira, dominujące
w takich utworach jak Kiowa. Oplata je swoimi wiciami saksofon, na którym
gra zmarła w zeszłym roku jazzmanka Barbara Thompson, prywatnie znana jako
małżonka Jona Hisemana z Colosseum.
Płytę
w ogóle nagrywano w RPA (ojczyźnie Manna), z udziałem tamtejszych muzyków, więc
niespecjalnie dziwi, że do utworów z Wielkich Równin przesączyło się coś z
południowoafrykańskiej tradycji muzycznej. Tak jest w apackiej Medicine Song,
gdzie „indiańskim” zaśpiewom i blaszanej fujarce (Kelly Petlane) towarzyszy
charakterystyczna afrykańska skoczność, budowana również przez bas. Utwór ten występuje
w dwóch częściach, z czego pierwsza śpiew zawiera śpiew po angielsku (Noel
McCalla, później dołączy do Earth Band), a druga, inaczej zaaranżowana, nosi
wszystko mówiący tytuł Instrumedicine Song. Najlepszym przykładem fuzji
kulturowej jest najkrótszy na płycie Hunting Bow, wywodzący się z
tradycji Kiowów, ale oparty na kanwie brzmienia afrykańskiego łuku muzycznego. Wounded
Knee, dakocka melodia wykonywana w czasie tańców ducha, otrzymała oprawę
cokolwiek jazzową i wbrew tytułowi brzmi dość pogodnie. Manfred Mann we własnej
osobie wysuwa się na pierwszy plan w Salmon Fishing jako pianista, a
do utworów amerykańskich dorzucił w dwóch częściach Sikelele, pieśń
xhosa, zaaranżowaną z udziałem stylowych afrykańskich chórów.
Nie
jest to dzieło wybitne, ale też nie przynudza.
Paul McCartney, Flaming Pie, 1997
Za
wysoki poziom płyty, na równi z eksbeatlesem, odpowiada Jeff Lynne. Były lider
Electric Light Orchestry tym razem nie dokładał się kompozytorsko, tylko jako
aranżer, współproducent i instrumentalista, ale coś z jego stylu przesączyło
się do utworów McCartneya: motoryczny The World Tonight nie wyglądałby
dziwnie w repertuarze Travelling Wilburys. Poza tym w nagraniach wziął udział
Steve Miller (ten od przebojów Abracadabra i The Joker),
dorzucając trochę amerykańskiego klimatu w If You Wanna czy bluesowe
boogie a la ZZ Top w Used to be Bad. Nostalgiczny Young Boy brzmi
jak zaginiony utwór z repertuaru ELO, choć akurat do niego nie Lynne przyłożył
rękę, tylko Miller.
Zróżnicowanie
materiału jest spore. Z jednej strony mamy utwory z orkiestrą symfoniczną,
zaaranżowaną zresztą przez sir George’a Martina. Somedays – urzekający,
choć nieco smutny – jest moim zdaniem najlepszy na płycie, na harfie pojawia
się prof. Skaila Kanga, znana ze współpracy m.in. z Chrisem de Burghiem, Patti
Smith czy grupą Akwarium. Na przeciwległym końcu spektrum stoi McCartney solo z
gitarą akustyczną i podkładem perkusyjnym w postaci klepania w kolano (Calico
Skies i epilog płyty – Great Day). Oba utwory powstały dzięki
huraganowi Bob, który na wakacjach pozbawił McCartneya prądu. Między tym
pojawiają się „typowe makartnejki”: Souvenir i Little Willow, czy
rockandrollowy utwór tytułowy. Macca sięgnął też po czarne brzmienia,
zapewniając szczyptę soulu w Heaven on a Sunday, gdzie jego syn James
gra solo na gitarze. Really Love You to dla odmiany funk/r&b: Paul śpiewa
falsetem, a bębni we własnej osobie Ringo Starr. George Harrison, niestety, nie
dojechał. Wielkim finałem płyty jest Beautiful Night, ponownie z
orkiestrą i ze Starrem na perkusji.
Jest
to zapewne najlepszy album McCartneya od rozpadu Wings, a może nawet z pierwszej
trójki od czasu rozpadu Beatlesów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz