wtorek, 21 maja 2024

Biografia w rajtkach i rozterki melomana (z frontu czytelniczego, 2/2024)

 

Wiosną przez moje ręce przewinęły się chwilowo dwie książki, których czytania nie miałem w planie, ale zabrałem się do nich spontanicznie. Obie związane były z muzyką, chociaż jedna to biografia, a druga – powieść obyczajna.

  

5. Katarzyna Kubisiowska, Kora. Się żyje. Biografia, Kraków 2023 

Na początek – całkiem świeża biografia legendarnej wokalistki Maanamu. Zaczyna się od krótkich dziejów jej rodziców – w dalszej części narracji przedstawione są też zresztą losy rodzin Jackowskich i Sipowiczów, dowiaduję się więc, że Kora miała korzenie wschodniogalicyjskie, Kamil Sipowicz – z „tak zwanej” Bracławszczyzny, natomiast Marek Jackowski pochodził z Mazurów warmińskich i od najmłodszych lat grał na gitarze „tak zwanej” akustycznej. Potem następuje dzieciństwo Kory, łącznie z traumatycznym pobytem w kościelnym domu dziecka w Jabłonowie, czasy hipisowskie i związek z Ryszardem „Psem” Terleckim, wejście w krakowskie środowisko artystyczne (Krzysztofory, Piwnica, Piotr Marek) i oczywiście kariera Maanamu. Mniej więcej od połowy książki rygor chronologiczny się rozluźnia i rozdziały opowiadają o konkretnych kwestiach: o tekstach Kory, jej podejściu do mody i własnego ciała, o domach, zwierzętach czy też poglądach polityczno-społecznych. Biografia bez skrępowania opowiada o takich sprawach jak związki romansowe Kory czy przygody z substancjami psychoaktywnymi, wreszcie o długiej chorobie, cierpieniu i stopniowej utracie kontaktu z rzeczywistością. Nie jest bynajmniej hagiografią: Kora jawi się jako osoba zaborcza, egotyczna, chimeryczna. Małżeństwo z Jackowskim miało w sobie pewną obustronną toksyczność, natomiast między Korą a Sipowiczem panowała miłość prawdziwa, ale też kolczasta. Ponadto artystka kochała zwierzęta, co niekoniecznie znaczy, że odpowiedzialnie się nimi zajmowała.

A co z muzyką? Autorka całkiem zgrabnie i wciągająco opisuje życie w trasie, eksplozję „maanamaanii”, nieudane próby kariery na Zachodzie. Nie zabrakło wzmianki o Wiesławie Ciasnowskim, nieco nawiedzonym „kapłanie”, szerzącym kult Kory i Maanamu wśród młodzieży (powstał o nim krótkometrażowy film dokumentalny Fan). Brakuje natomiast pogłębionego omówienia poszczególnych płyt i ważniejszych utworów, co wydaje się normą wśród biografii muzycznych. Okładki wszystkich longplayów Maanamu oraz innych przedsięwzięć Kory zostały wprawdzie zreprodukowane wśród ilustracji, ale samym płytom poświęcone są jedno-, dwuzdaniowe wzmianki bez szerszej charakterystyki, a mój ulubiony album O! wzmiankowany został zupełnie mimochodem, bo Ciasnowski potrafił o nim nawijać godzinami – wcześniej ani słowa, że taka płyta powstała. Chętnie też bym się dowiedział czegoś o relacjach wewnątrz zespołu, bo z książki wyłania się taki obraz, że byli Kora i Marek, a reszta gdzieś tam w tle. O Bogdanie Kowalewskim pamiętam tylko, że miał z Korą romans, a o Pawle Markowskim, że wyrzucony za pijaństwo, opublikował wspomnienia, w których wylał swoje frustracje.

Wiesław Ciasnowski na łamach "Filmu" 1988

Książka została starannie zriserczowana. W bibliografii nie zabrakło podstawowego źródła, jakim jest Podwójna linia życia Kory i Sipowicza, są też rozmaite artykuły prasowe i internetowe. Kubisiowska rozmawiała z wieloma osobami, takimi jak siostra Kory, sąsiadka z dzieciństwa czy przyjaciółki, nie mówiąc o kolegach z zespołu czy o Kamilu i obu synach. Dotarła do jej świadectw ze szkoły i usiłowała (bezskutecznie) nawiązać kontakt z siostrami zakonnymi z Jordanowa albo z Terleckim, który zresztą wyłania się z książki jako manipulant. W nawiązaniu do dalszych losów „Psa” pojawia się niesławna kurator Barbara Nowak, co sprawia osobliwe wrażenie dziś, kiedy wiemy, że Ona Też.

Wicezmurszałek w objęciach

            Wszystko byłoby spoko, gdyby nie jedna drobna rzecz: język. Nie jestem specjalnym fanem narracji w czasie teraźniejszym, poza reportażem współczesnym (i tekstami Syntetyka). Ale Się żyje to wyjątkowo ciężki przypadek: czas teraźniejszy losowo przeskakuje w przyszły, co na dłuższą metę jest wkurzające, a już szczególnie, kiedy mowa o wydarzeniach przeszłych w stosunku do toku narracji. Np. „Rok wcześniej towarzysz Gomułka rozpęta antysemicką nagonkę, rok później wydaje rozkaz, by (…) strzelać do protestujących robotników”, albo „Biegają wkoło zdeterminowane i nagle Agnieszka zobaczy na wysokim parterze nogi Kory”. Nie ma w tym żadnej prawidłowości, autorka chyba po prostu nie kontroluje, co napisze, a sześcioosobowa grupa kucharek osób odpowiedzialnych za redakcję, korektę i adiustację nie zdoła jej przekonać. W rezultacie, kiedy czytam o Antonim Kępińskim, że „zhumanizuje polską psychiatrię”, to nie wiem, czy w chwili, w której się pojawia, dopiero miał zhumanizować, czy już był znany z tego, że zhumanizował. A już z całą pewnością w błąd wprowadza zdanie: „Super Express sugeruje, że Kora za pieniądze zebrane za leczenie kupi nowy model BMW”. Przecież chodziło o to, że Korę widziano w tym samochodzie, a tabloid insynuował, że go kupiła, a nie dopiero miała kupić… Biorąc pod uwagę, że układ narracji nie jest stricte chronologiczny, czasowa niefrasobliwość potęguje chaos.

            W ogóle przygotowanie merytoryczne autorki pozostawia w tyle jej talenta pisarskie. Jest ona dziennikarką „Tygodnika Powszechnego” i niestety pisze jak dziennikarze, którzy muszą się zmieścić w limicie znaków. Krótkie zdania, równoważniki zdań, pocięte przecinkami, inwersje jakieś dziwne. Autorka nie panuje nad rejestrem, o czym świadczą skróty myślowe jak „promile” zamiast „alkohol”, czy kolokwializmy: rajtki, szczyny, atomówka, maciupkie – to ostatnie szczególnie razi w kontekście zdania o straszliwych warunkach w bydlęcym wagonie podczas deportacji z Kresów. Nie mniej groteskowo brzmi wyrażenie dotyczące pośmiertnego zdjęcia Kory, na którym wyglądała jak „turlikająca w niebyt”. Człowiek aż nie się może doczekać, kiedy pojawi się cytat z kogoś i będzie można przeczytać zdanie napisane normalnym językiem.

Blurp z tyłu okładki zawiera wypowiedź Manueli Gretkowskiej, że Kora „przeczytałaby tę biografię, klnąc, śmiejąc się i doceniając bezwstydną szczerość, z jaką ją pokazano”. To prawda, że podczas lektury można kląć, śmiać się i uważać książkę za bezwstydną, ale chyba nie z tych powodów, jakie Gretkowska miała na myśli.

  

6. Nick Hornby, Wierność w stereo, przeł. Jędrzej Polak, Warszawa 2005

Literatura obyczajowa uważana bywa za dziedzinę kobiecą. Wierność w stereo (High Fidelity) jest więc rzadkim przypadkiem bestsellerowej powieści tego typu napisanej przez mężczyznę. Do sięgnięcia po nią skłonił mnie fakt, że sporo tu też o muzyce, bo główny bohater pracuje w sklepie płytowym w północnym Londynie.

Swoją opowieść też zaczyna jak fan muzyki – od pierwszej piątki, tyle że nie największych przebojów, a najbardziej pamiętnych rozstań z dziewczynami w swoim życiu. Ranking ten adresowany jest do Laury, z którą rozstał się ostatnio, i ma stanowić zarówno streszczenie jego wcześniejszego życia, jak i uszczypliwość: „patrz, twoje odejście nawet nie jest w pierwszej piątce!”. Potem akcja przenosi się do dnia dzisiejszego Roba Fleminga i jego prób poukładania sobie życia po zerwaniu. Szybko poznaje Marie, amerykańską pieśniarkę występującą w okolicy, ale w sumie to nie jest do niej przekonany. Tymczasem wyczekuje w sklepie na klientów z dwoma współpracownikami, zahukanym Dickiem i wkurzającym Barrym, którzy nieustannie układają rankingi piosenek i nagrywają sobie mixtejpy. Panowie lubią muzykę alternatywną, bluesa, country, nową falę, za to nie darzą specjalną sympatią tzw. klasycznego rocka i patrzą z wyższością na słuchaczy „komercji”; oczywiście jeden chciałby grać w zespole. Bohater ma jakichś tam przyjaciół, ale czytelnikowi nie jest dane ich oglądać, a sam Rob podkreśla, że Dick i Barry się do nich nie zaliczają. Ma również rodziców i chociaż ich ceni, to nie za bardzo lubi u nich bywać.

Rozumiem, że popularność wśród żeńskiej publiczności można było budować na idei „zobaczcie dla odmiany, co chłopom siedzi w głowie”. Jednakże gdyby czytelniczka miała budować sobie wizję mężczyzn na podstawie Fleminga i jego kumpli, byłaby to wizja nie całkiem pochlebna. Rob jest człowiekiem cokolwiek sfrustrowanym, ciągle deliberuje i można odnieść wrażenie, że sam nie wie, czego chce. Brakuje mu spontaniczności, maskuje swoje uczucia i przemyślenia, właściwie ciągle mówi odwrotnie niż myśli. Odeszła od niego panna – cieszy się, że jest wolny, ale jednak chciałby, żeby wróciła. Spotyka nową pannę – sam nie zaproponuje wspólnego spędzenia wieczoru, tylko czeka na jej inicjatywę. Liczy na seksy, ale kiedy przychodzi co do czego, to ma nadzieję, że jakoś się wykręci. Po wszystkim ani nie chce przyznać, że chodziło tylko o seksy, ani, że liczy na kontynuację znajomości. Przynajmniej się nie wybiela – przeciwnie, jest wobec siebie bardzo krytyczny, co nie przeszkadza czytelnikowi dostrzegać, że mimo tego krytycyzmu bohater podejmuje dalsze nieprzemyślane, irracjonalne, a czasem nawet podłe decyzje. Tak czy inaczej, przechodzi w toku akcji jakąś refleksję nad sobą, ale odnoszę wrażenie, że do końca nie może się pozbyć dawnych przyzwyczajeń (w sumie słusznie – ludzie przecież niekoniecznie zmieniają się z dnia na dzień).

Skoro powieść jest monologiem, to mamy tu narrację pierwszoosobową w czasie teraźniejszym (przynajmniej dobrze, że nie przyszłym), z dużą dawką ironii. Nie brakuje też góralskich przerywników. Kontrowersyjną decyzją tłumacza było przełożenie tytułów niektórych wzmiankowanych przez narratora piosenek, a innych nie – rozumie się, że w momentach, kiedy ma to znaczenie w kontekście.

            Film doczekał się ekranizacji z Johnem Cusackiem, wyświetlanej u nas pod tytułem Przeboje i podboje (za rymowane tytuły należałoby przyznawać osobną kategorię Węży, zwłaszcza gdy w oryginale nie było rymu; dodatkowe punkty ujemne za nadanie filmowi innego tytułu niż książce, która ukazała się wcześniej).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz