wtorek, 14 maja 2024

Undergroundowy profesor Zin i żądło jazzu, czyli płyty marcowe

 W marcu trafiło mi się kilka płyt, samych używanych. Aż dwie związane były z Irlandią, szczególnie Północną. Trafiła się też pierwsza w języku polskim. 

  

Therapy?, Troublegum, 1994

            Znak zapytania w nazwie tego tria z Irlandii Północnej rodził rozmaite interpretacje, ale pojawił się w sposób dość prozaiczny: kiedy w początkach działalności lider Andy Cairns sam narysował okładkę kasety, nazwa zespołu okazała się za bardzo przesunięta w lewo, więc dodał pytajnik, żeby wypośrodkować.

Muzyka grupy wywodzi się z nurtu alternatywno-punkowego, ale jest na tyle ciężka i intensywna, że zalicza się ją i do metalu. Niektórzy też widzieli w Irlandczykach europejski odpowiednik Nirvany (na wyrost, może tylko Turn się kojarzy z tamtą stylistyką). Cairns, McKeegan i Ewing nie przywiązywali jednak wagi do etykietek, lecz nawalali szybko i bezlitośnie, ale w miarę melodyjnie – najbardziej w utworach przeznaczonych na single, jako to Screamager czy mój ulubiony, porywający wręcz Nowhere. Basista Michael McKeegan jako największą inspirację wymieniał Petera Hooka. Na Troublegum świadczy o tym dobitnie zamieszczenie własnej wersji Isolation Joy Division, chociaż jest ona bardziej hałaśliwa niż oryginał, pozbawiona tej nokautującej sterylności. Za inne źródło natchnienia można uznać amerykańską grupę Helmet, której lider Page Hamilton gościnnie gra na gitarze w powolnym i złowieszczym Unbeliever.

            Płyta jest ogólnie równa, z utworami krótkimi i zwartymi, ale mogłaby być nieco krótsza, zwłaszcza że Femtex, trzeci od końca, z wokalem Eileen Rose, ma nastrój finału i to, co po nim, daje efekt przeciąganego zakończenia. Unrequited, wzbogacony wiolonczelą (grający na niej Martin McCarrick został później regularnym członkiem Therapy?) jest mimo to hałaśliwy. Na samym końcu pojawiło się dynamiczne Brainsaw plus utwór ukryty w postaci krótkiego fragmentu standardu country You Are My Sunshine.


 

Survivor, Eye of the Tiger, 1982

            Mniej ludzi kojarzy zapewne nazwę zespołu Survivor, niż zna jego największy – czy wręcz jedyny – przebój. Bereciarz David Bickler i jego koledzy nagrali Eye of the Tiger do filmu Rocky III z Sylvestrem Stallone. Hit był to faktycznie niekiepszczański, z pomnikowym riffem i melodyjnym refrenem, i do dziś pojawia się w mediach dość regularnie, chociaż taka stylistyka dawno niemodna.

            Reszta albumu nie jest już tak charakterystyczna. Mieści się stuprocentowo w normie stadionowego AOR, polegającej na łączeniu hardrockowych gitar z rzewnymi melodiami śpiewanymi wysokim głosem (jako punkt odniesienia można wziąć Journey). Wykonana została sprawnie, ze sporą dawką melodii i kiedy trzeba energii. Niekiedy pojawiają się atrakcyjne harmonie wokalne. Raz bywa szybko, jak w Feels Like Love, raz w średnim tempie (Hesitation Dance). Jeśli chodzi o utwory spokojniejsze, to w największym stopniu zalicza się do nich Ever Since the World Began z iście amerykańskim rozmachem. Natomiast I’m Not That Man Anymore zaczyna się jak fortepianowa ballada, ale potem nabiera dynamiki. Podobnie Children of the Night rozpoczyna trochę zmyłkowo introdukcja na gitarze akustycznej, ale reszta piosenki jest już umiarkowanie motoryczna. Poza utworem tytułowym najbardziej mi się podobuje The One That Really Matters, ze względu na refren i solówkę. Stylowo też wypada American Heartbeat (ilu jeszcze nie znam piosenek z przymiotnikiem „American” w tytule?) z większym udziałem syntezatorów. Całą płytę kończy solo gitarowe w finale Silver Girl.  



The Gaslight Anthem, American Slang, 2010

            W tym przypadku mamy do czynienia z grupą zaliczaną do nurtu „heartland rocka”, w dodatku pochodzącą z New Jersey – zdarzało im się współpracować z samym Bossem, przyswoili sobie też jego patent z graniem rzewnych melodii w sposób szybki i głośny. Brian  Fallon i jego koledzy należą jednak do pokolenia sporo młodszego i mają za sobą cały nurt rocka alternatywnego, a także punku, w tym komercyjnego. W pewnym stopniu skojarzenia biegną w stronę Counting Crows, z tym że Gazownicy roztaczają bardziej "miejską" atmosferę.

            American Slang to już trzeci album zespołu. Całość jest bardzo melodyjna. Co prawda Brian Fallon ma głos wysoki, jakby trochę zbolały, ale nie oznacza to automatycznie nudziarstwa. Już otwierający utwór tytułowy pełen jest dudniących bębnów i głośnych gitar. Później trafiają się momenty niemal wprost punkowe, jak Stay Lucky i Orphans. Równie dynamiczny jest Boxer, ale pracę gitary ma jak na punk zbyt wyrafinowaną. W średnim tempie pojawiają się Bring It On oraz rozpoczęty nieco „pasażerskim” riffem Old Haunts, a ballady są dwie: The Queen of Lower Chelsea oraz finałowa We Did It When We Were Young – dopiero ta ostatnia już nieco przynudza. Moim ulubionym fragmentem (i nie tylko moim) stał się mniej czadowy, ale najbardziej przebojowy The Diamond Church Street Choir.

 

Sugar Ray, Lemonade and Brownies, 1995

            Pierwszy kontakt z grupą Sugar Ray zaliczyłem za sprawą grasującej pod koniec wieku w Trójce przeróbki Abracadabra Steve Miller Band. Zespół zajmował już wtedy dość bezpieczne pozycje, skierowawszy się w stronę pop rocka. Inaczej było na debiucie, gdzie Sugar Ray jawi się jako ekipa grająca ciężko i z elementami czarnej muzyki.

Otwierający Snug Harbor to minutowa funkowa introdukcja z udziałem trąbki, każąca się spodziewać klimatów raczej odległych od rocka. Zaraz jednak wkraczają ciężkie riffy Rhyme Stealer, pożenione z grupowym rapowaniem a la Beastie Boys. W podobnej konwencji utrzymane są The Greatest i finałowy Streaker, zaś Big Black Woman i Mean Machine to dla odmiany punkowe sprinty, nadal niepozbawione elementów rapowanych. Zapada w pamięć Caboose – bujany, ze sprężystym riffem i jazgotliwą, ni to rapowaną, ni to śpiewaną partią wokalną, a i z nagłymi przyspieszeniami. Zespół wpisywał się zatem w modny w latach 90. rap metal czy nawet już zapowiadał jego numetalową mutację. Producentem albumu został zresztą DJ Lethal, członek House of Pain, a później Limp Bizkit.

            Trochę uspokojenia przynosi uhiphopowiony Iron Mic na melodyjnym basowym riffie i z eksplozją w refrenie. W podobnej konwencji utrzymany jest Dance Party USA. Nie brakuje też odniesień do szlachetniejszych odmian czarnej muzyki. Hold Your Eyes to jazda funkowa, wokalista śpiewa falsetem, zaś w Scuzzboots mamy „wieczorny” zmysłowy soul. Na bujającym basie oparty jest też Danzig Needs a Hug, którego tytuł świadczy o nie całkiem poważnym charakterze przedsięwzięcia.

            Okładka płyty, z wypiętą szarmancko blondyną, wygrała kiedyś plebiscyt na najseksowniejszą okładkę. Czy słusznie, nie podejmuję się oceniać, w każdym razie była lepszym wyborem niż kilka innych pozycji z pierwszej dziesiątki, które zakwalifikowano chyba tylko ze względu na to, że była na nich jakakolwiek w ogóle ikonografia średniowiecza. Wydawca nie zadał sobie jednak trudu, aby odnotować tożsamość modelki.


The Good, the Bad and the Queen, 2007

            Tytuł ten nosi dzieło brytyjskiej (w większości) supergrupy, która wtedy jeszcze nie miała nazwy: Damon Albarn (Blur), Simon Tong (The Verve), Paul Simonon (The Clash) i Tony Allen (znany perkusista nigeryjski). Po latach skład ten nagrał drugą płytę i „The Good, the Bad and the Queen” stało się już oficjalnie nazwą zespołu.

Za konsoletą siedział Danger Mouse, producent kojarzony z brzmieniami zelektronizowanymi, jak rozmaite hip-hopy czy „wirtualny zespół” Albarna, Gorillaz. Mimo to płyta ma brzmienie ciepłe i naturalne, może nawet bardziej niż ostatnie dokonania Blur przed rozpadem. Tak czy inaczej, fani Albarna nie powinni być zawiedzeni; The Good, the Bad and the Queen wpisuje się w całokształt dokonań artysty. Przy tym ma nastrój melancholijny, a momentami wręcz mroczny; prace supergrupowe nie pozostały zapewne bez wpływu na to, co reaktywowany Blur robił potem na albumie Magic Whip (zob. Northern Whale i Behind the Sun).

Płyta brzmi dość retro, elektronika pojawia się rzadko i dyskretnie. Już pierwszemu utworowi nadają charakter gitara akustyczna, organy w stylu lat sześćdziesiątych i pulsujący bas – jest to zapowiedź tego, co się będzie działo później. Albarn w swoim stylu balansuje na granicy kiczu w 80’s Life, balladzie z fortepianem i harmoniami wokalnymi. W kilku piosenkach występują smyczki, chociaż w Kingdom of Doom wydaje się raczej, że to melotron. Stylowe organy słyszymy np. w Three Changes, a Paul Simonon w wielu miejscach wypełnia przestrzeń swoją gitarą basową, która nie pełni li tylko funkcji rytmicznej. Dynamiczna koda ostatniego, tytułowego utworu kojarzy mi się ze wczesnym Roxy Music.

W chwili ukazania się album był bardzo wysoko oceniany, także na łamach „Teraz Rocka”, a we mnie taki hajp budził sceptycyzm, ale kiedy udało mi się kupić używany egzemplarz za 5 złych, okazało się, że nie jest źle.


 

Black Star Riders, Wrong Side of Paradise, 2023

            Kolejna w mojej kolekcji płyta Black Star Riders ukazała się dopiero w zeszłym roku. W składzie nie ma już nikogo, kto w latach 70. grał w Thin Lizzy, a jedynym ocalałym członkiem od czasu pierwszych płyt pozostaje Ricky Warwick.

            Wrong Side of Paradise nie przynosi specjalnych zaskoczeń: w dalszym ciągu jest to melodyjny hard rock w specyficznym stylu, wywodzącym się od Cienkiego Jaszczura, ale przefiltrowanym przez Amerykę. Wyróżniają się Better Than Saturday Night, optymistyczny Don’t Let the World (Get in the Way) oraz mój ulubiony, poświęcony Irlandii Green and Troubled Land z okrzykiem „Faugh a ballagh!” Zespół zaadaptował też Crazy Horses z repertuaru The Osmonds (z wykorzystaniem gitary slide). Pod względem melodii jest przyzwoicie, ale bez tak powalającej dawki przebojowości jak na dwóch pierwszych albumach BSR.           


 

Sting, Bring On the Night, 1986

            Człowiek zwany Żądłem już jako drugi solowy album wydał koncertówkę, w dodatku dwupłytową. We wkładce nie podano składu, ale pod koniec przedostatniego utworu Sting przedstawia współpracowników: Omar Hakim na perkusji, Kenny Kirkland na klawiszowych, Darryl Jones na basie (później grał ze Stonesami) i saksofonista Branford Marsalis. Łatwo się domyślić, że taka ekipa będzie grać jazzowo. Nagrania pochodzą z kilku występów, przeważnie z Paryża, z 23 grudnia 1985, ale także z paru innych dni, a po dwa również z Rzymu i Arnhem.

            Zestaw pochodzi zarówno z repertuaru The Police, jak i z solowego debiutu artysty (z grubsza przeplatane), ale próżno tu szukać największych hitów. Żołąd wybrał najwyraźniej te piosenki, które najbardziej się nadawały do zrobienia na jazzowo. Pojawiło się nawet coś stosunkowo mało znanego, a mianowicie „afrykańskie” I Burn for You z filmu Brimstone and Treacle; we wkładce Sting przyznaje, że stworzył tę piosenkę jeszcze jako nauczyciel, zadając uczniom długie sprawdziany, żeby móc w spokoju zająć się pisaniem. Premierowa jest natomiast wersja standardu bluesowego Down So Long, oczywiście też jazzowa.

Cały zestaw rozpoczyna utwór tytułowy połączony z When the World Is Going Down, Make the Best of What’s Still Around – dwie piosenki Policjantów oparte na tej samej progresji akordowej łącznie liczą w tym wykonaniu prawie dwanaście minut, z czego sporą część zajmuje rozbudowane solo pianisty, a pod koniec słychać rap Marsalisa. Na saksofonie popisuje się on po raz pierwszy w kolejnym Consider Me Gone, wyraźne solówki brzmią również w Driven to Tears czy Children’s Crusade. Tytułowy utwór z debiutu Stinga, The Dream of the Blue Turtles, zredukowany został do saksofonowo-fortepianowego wstępu do dynamicznego Demolition Man, gdzie Kirkland dla odmiany wywija na syntezatorze.

Drugą płytę rozpoczyna druga jedenastominutowa kombinacja, tym razem w rytmie reggae na fundamencie fortepianu elektrycznego: One World (Not Three) połączone z Love Is the Seventh Wave. Z utworów zaangażowanych społecznie pojawia się też m.in. We Work the Black Seam, komentarz do strajków górniczych w 1984. Bardziej nastrojowo robi się w Moon over Bourbon Street, natomiast finałem jest policyjne Tea in the Sahara.

Całkiem przyjemnie się słucha, zwłaszcza saksofonu, ale przerwy pomiędzy utworami trochę rozbijają atmosferę koncertu.

  

Püdelsi, Madame Castro, 2008

            Pierwsza w tym roku płyta całkiem polskojęzyczna trafiła mi się przy okazji Wielkiejnocy.

            Püdelsi, których jedynym stałym członkiem był zmarły przed paru laty Andrzej „Püdel” Bieniasz, zrodzili się w latach 80. jako kontynuacja undergroundowego zespołu Düpą. Nagrali wtedy jedną, bardzo turpistycznie brzmiącą płytę z udziałem Kory, a także Macieja Maleńczuka. W następnej dekadzie grupa reaktywowała się już do regularnej działalności z Maleńczukiem na wokalu (bywało, że w ramach Püdelsów grał cały skład Homo Twist). Pod jego wpływem z wyszła z undergroundu na listy przebojów dzięki pastiszowej płycie Psychopop. Potem Maleńczuk obraził się i odszedł z grupy, a na jego miejsce przyszedł Maciej Miecznikowski, znany z intencjonalnie kiczowatego trójmiejskiego zespołu Leszcze oraz ze śpiewania u Rubika. Nie zdążyli jednak w tym składzie nic wydać, bo wkrótce Maleńczuk wrócił do składu. Efektem była ogromnie popularna – choć wciąż pastiszowa – płyta Wolność słowa. Po pewnym czasie konsumowania sukcesu Maleńczuk znów się obraził i znowu odszedł, tym razem definitywnie. Püdelsi, od których odwróciły się światła jupiterów, kontynuowali jednak działalność z wokalistą Szymonem Goldbergiem. Madame Castro to druga płyta z jego udziałem.

            Zespół zarzucił w zasadzie pastiszowe inklinacje z najpopularniejszego okresu, wracając na drogę rocka alternatywnego. Goldberg to wokalista dość jednorodny i nieco monotonny, brakuje mu uniwersalności Maleńczuka (ale brakuje też i ordynarności). Momentami pojawia się klimat lekko maanamowski (w końcu Kraków), a finałowy, nostalgiczny Dziewczyny z podwórka, chłopaki z mojej ulicy kojarzy mi się za to z późniejszą solową płytą Kory (na której bębnił eks-Püdels Artur Hajdasz).

Tytułowy Madame Castro jest na nowofalową modłę motoryczny, ale na molowych harmoniach (z basem jak w Joy Division). W tekście mowa o Hawanie, ale nie tej na Kubie, tylko tej w Krynicy (gdzie zresztą Püdel mieszkał). Podobny rockowy charakter ma Maj 2007, zainspirowany rasistowskim incydentem, jakiego świadkiem był Goldberg w sklepie przy ul. Szpitalnej, naprzeciwko Teatru Słowackiego. Miasto brzydnie jest spokojniejsze, z udziałem gitary akustycznej i saksofonu. Z kolei ballada Wolny kraj mówi o Tybecie.

Do fragmentów pastiszowych zaliczyć można tylko swingujące Ciągle nam czegoś brak oraz niby-rapowe DNA prawda to czy fałsz (ze skreczami), nawiązujące do odlotów prezentowanych przez ówczesną koalicję rządową, księdza Rydzyka et consortes. Natomiast Gdyby ryby z tekstem Wiktora Zina opracowano na poważnie: nieco podniosły gitarowy utwór w średnim tempie, z partią fletu i wstawkami orkiestrowymi. Poza tym Püdelsi nie odmówili sobie tradycyjnej porcji reggae (Mijamy się jak co dnia, Zimne kobiety, Dobrze będzie nam z duetem z niejaką Dziun), zabrakło za to kolejnego tanga.

            Album ukazał się w formie książeczki (był to popularny w tamtych latach wybieg na ominięcie VAT) zawierającej biogramy i wywiady z wszystkimi trzema trzonowymi członkami zespołu (Püdlem, Goldbergiem i Franzem Dreadhunterem). Püdel wspomina, że w przygotowaniu był wtedy boks z archiwalnymi nagraniami Düpą, ale wytwórni nie chciało się go wydać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz