Udało mi się złapać w Empiku pięciopak szkockiej
formacji The Jesus and Mary Chain. W latach 80. bracia Jim i William Reidowie wywarli
znaczny wpływ na rozwój brytyjskiego rocka alternatywnego, przecierając szlaki
dla takich nurtów jak shoegaze czy szerzej rozumiany britpop. Zestaw wydany
został w Warnerowskiej serii wydawniczej Original Album Series, w której
ramach mam także Ala Stewarta czy Manfreda Manna, i podobnie jak w przypadku
tamtych, zawiera albumy w tekturowych kopertkach odzwierciedlających w
mniejszej skali okładki winyli, bez książeczek.
Psychocandy, 1985
Debiut TJAMC to jedna z tych
przełomowych płyt w historii rocka, których bardzo długi czas nie mogłem do
końca skumać. Psychocandy określa się jako „noise pop”, co oznacza zasadniczo,
że mamy tu melodie rodem z przebojów lat 60. – typu Beach Boys czy stajnia
Phila Spectora – w zgrzytliwych, pełnych sprzężeń aranżacjach gitarowych, które
czasami przykrywają melodię. Np. Never Understand brzmiałby jak normalny
rockandrollowy przebój, ale śpiew i sekcja rytmiczna schowane są w gęstej
chmurze szumu, a w dodatku gdzieś w tle słychać czyjś wrzask.
Jeśli wziąć razem lata 60. i
hałas, to pierwszym skojarzeniem jest Velvet Underground – a szkoccy muzycy
byli niewątpliwie pod wielkim wpływem nowojorczyków, także perkusista Bobby
Gillespie, którego prosty styl gry zainspirowała Maureen Tucker. Wokal z kolei może
się kojarzyć z Lou Reedem w łagodniejszych momentach. W otwierającym płytę Just Like Honey, jednym z największych hitów grupy, sprzężeń nie ma prawie w
ogóle, za to cały utwór odznacza się bardzo mocnym pogłosem (a figura
perkusyjna zapożyczona została od The Ronettes). Podobnie brzmi łagodniejsza
część repertuaru (Cut Dead, Some
Candy Talking). Tam
natomiast, gdzie pojawiają się szybsze tempa, cały ten hałas nie daje wrażenia
„czadowości” w sensie znanym entuzjastom hard rocka; brzmi raczej onirycznie,
zwłaszcza w zestawieniu z wycofanym, obojętnym, czasem dosłownie cofniętym w
tło śpiewem Jima Reida (William daje głos tylko w ostatnim utworze). Melodyka
jest dość przystępna, ale w skali całego albumu monotonna; zwłaszcza pod koniec
słychać, że już im się pomysły powtarzają i w sumie to mogliby się spokojnie wypowiedzieć
na epce, zamiast na longplayu. Najbardziej
odpowiadają mi wobec tego utwory w średnim tempie: The Hardest Walk,
Taste of Cindy i singlowy You Trip Me Up, jako wyróżniające się z
ogólnej mgły.
Wpływ tego albumu na polską
scenę alternatywną zdradzają np. utwór Apteki Sajkokendi czy – jak
domniemywam – nazwa zespołu Psychocukier.
Darklands, 1987
Późniejsze albumy braci
Reidów były, z mojej perspektywy, ciekawsze od debiutu. Przed Darklands odszedł
Gillespie, aby założyć Primal Scream, a na jego miejsce zaangażowano automat
perkusyjny. Zwykle nie jestem zwolennikiem takich maszyn, ale „Jezusy”,
podobnie jak np. Sisters of Mercy, należą do tych zespołów, którym z automatem
do twarzy. Etatowego basisty też zabrakło – Reidowie sami wszystko nagrali.
Brak basisty nie oznacza jednak braku basu, który ciągnie wiele utworów do
przodu w sposób, jakiego zabrakło na Psychocandy.
Oprócz perkusji wyraźną
zmianę słychać w produkcji. Szkoci powściągnęli skłonność do zgrzytów (jeśli
już, używają ich jako przyprawy, a nie głównego składnika), grają bardziej
czysto, co uwydatnia melodie. Daje to dobry efekt w takich utworach jak Happy
When It Rains czy przede wszystkim – w najbardziej motorycznym i zarazem
melodyjnym Down on Me. „Spectorowska” piosenka w stylu lat 60., o statycznej
rytmice, pojawia się w Deep One Perfect Morning. Nieco podobny jest Nine
Million Rainy Days, tyle że zdominowany przez brzmienie basu. Natomiast w Cherry
Came Too pojawia się nawet surfowa solówka gitarowa.
Automatic, 1989
Trzecia płyta TJAMC rozwija nurt
z drugiej, z najlepszym chyba efektem. Już otwieracz Here Comes Alice – z motorycznym, rytmicznym podkładem, na
którego tle łagodny głos Reida sprawia wrażenie mniej bezdusznego niż zwykle –
należy do moich ulubionych utworów kapeli. Jeszcze szybszy jest następny Coast
to Coast, gdzie pojawiają się nawet jakieś solówki gitarowe. Pewnie
by się obrazili za skojarzenie z ZZ Top, ale pozostaje ono w mocy także przy Blues
from a Gun.
W ogóle spora tu dawka
przebojowości, szczególnie w Head On, UV Ray – zostają tu
w głowie konkretne melodie i motywy, a nie tylko, jak po Psychocandy,
ogólne wrażenie z całości, choć gdzieniegdzie patenty się powtarzają. Taki np. Between
Planets nawiązuje, mam wrażenie, do stylu New Order. W Take It pojawia
się wprawdzie dawka sprzężeń, jednak nie tak duża jak na debiucie. Tylko
końcówka się trochę dłuży: tytuł Gimme Hell wprowadza w błąd, bo nie
jest ani specjalnie czadowy, ani za melodyjny, a potem następują dwa utwory
poniżej dwóch minut, które nic nowego nie wnoszą.
Trudno nazwać Automatic płytą przełomową, nawet w obrębie dyskografii tego zespołu, ale ze względu na melodyjność jest moja ulubiona.
Honey’s Dead, 1992
Czwarta płyta to rozwinięcie
trzeciej. Kierunek zmian pokazuje już pierwszy utwór Reverence – z bardziej
bujanym rytmem i zagęszczoną fakturą (automatycznej) perkusji, nadającą
utworowi charakter taneczny. Tak oto bracia Reidowie wpisali się w modę na
brzmienia madchesterskie, które dominują na całym albumie – vide Far Gone and
Out, Catchfire czy I Can’t Get Enough. Chwilę oddechu dają Almost
Gold i Good for My Soul, chociaż w przypadku tej grupy zdecydowanie
wolę, kiedy mocno się pompuje. Wybija się Teenage Lust z miażdżącym,
joydivisionowym basem, choć bez charakterystycznej mrocznej atmosfery. Skoro
zaś już na myśl przyszedł Peter Hook, to w Tumbledown znów mamy
przebojowość wręcz na poziomie New Order.
Stoned & Dethroned, 1994
Album numer pięć rozpoczyna się najspokojniej, a przez to najmniej ciekawie. Nie słychać ani morza sprzężeń, ani mocnego rytmu do przodu – efektem jest dość generyczny brytyjski rock alternatywny o sennym nastroju. Co gorsza, efekt taki dominuje przez resztę płyty. Dopiero koło piątego utworu zespół przypomina sobie, że umie korzystać z basu. Na plus wyróżnia się singlowy Sometimes Always, w którym gościnnie zaśpiewała dziewczęcym głosem Hope Sandoval z zespołu Mazzy Star, a także Come On i She w klimatach delikatniejszych utworów Velvet Underground (w tym drugim zresztą w końcu robi się motorycznie). W God Help Me udziela się śp. Shane MacGowan ze swoją pijacką dykcją, ale nie chrypi tak mocno, jak mu się to zdarzało za czasów The Pogues.
Późniejsze albumy The Jesus & Mary Chain (ostatni, Glasgow Eyes, ukazał się w marcu tego roku i podobno jest bardzo elektroniczny) już nie budzą we mnie większego zainteresowania. Za to zapoznałbym się z Sister Vanilla – przedsięwzięciem Lindy Reid, trzeciej z rodzeństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz