W
roku 2025 spoza świata muzycznego odeszli m.in. David Lynch, Claudia Cardinale,
Alain Delon, Patricia Routledge, papież Franciszek albo częstochowska osobowość
uliczna znana jako Pan Hieronim (przy okazji dowiedziałem się, że był ojcem
mojej koleżanki z liceum). Z mojego bliskiego otoczenia, na szczęście, nikogo
nie ubyło, ale kilkoro znajomych przeżyło stratę. Jak co roku, wspomnę tu o
zmarłych od zeszłego listopada artystach muzycznych, których nagrania mam w
swojej płytotece.
15
listopada 2024 zmarł Peter Sinfield, poeta i współzałożyciel King
Crimson. Swoimi tekstami piosenek, pełnymi barwnych obrazów i metafor, a
czasami nawet kombinacji formalnych, wpłynął na mnie do tego stopnia, że dziś
zawodowo się zajmuję językiem angielskim (drugą inspiracją był Ian Anderson). W
składzie Karmazynowego Króla odpowiadał ponadto za oprawę świetlną koncertów, a
sporadycznie grywał na żywo na gitarze czy organach. Po 1971 Robert Fripp
rozwiązał grupę, a po reaktywacji nawiązał już współpracę z innym tekściarzem.
Sinfield tymczasem pisał dla Emerson, Lake & Palmer oraz „włoskich
Crimsonów”, Premiata Forneria Marconi. W międzyczasie przytrafiła mu się płyta
solowa, również w konwencji artrockowej. W latach 80. jego teksty śpiewały
takie artystki jak Cher czy Diana Ross.
20 stycznia 2025 ogłoszono, że jakiś czas wcześniej zmarł gitarzysta John Sykes, reprezentant klasycznego heavy metalu z Wysp Brytyjskich. Na początku lat 80. należał do Tygers of Pan Tang, potem został zaangażowany do ostatniego składu Thin Lizzy. W zastępstwie za Adriana Vandenberga zagrał na słynnej płycie Whitesnake 1987. Miał też w latach osiemdziesiątych własny zespół Blue Murder.
Dzień później odszedł Garth Hudson, obdarzony rozłożystą brodą klawiszowiec The Band i ostatni członek tego zespołu. W czasie, kiedy zespół nie istniał, Hudson grywał jako muzyk sesyjny, a prasa branżowa uznawała go za prawdopodobnie najlepszego akordeonistę w muzyce popularnej. Okazjonalnie grywał na saksofonie, a jako jedyny z The Band nie śpiewał.
11 czerwca zmarł Brian Wilson, lider The Beach Boys, zespołu w USA porównywalnego z Beatlesami pod względem wpływu na muzykę popularną (zresztą oba kolektywy inspirowały się nawzajem). Uważany za jednego z najwybitniejszych amerykańskich autorów piosenek w latach 60., po rozpadzie Beach Boysów nagrywał solo. Był ostatnim z trzech współtworzących grupę braci Wilsonów: Dennis utonął w czasie surfingu w 1983 r., a Carl zmarł w 1998.
20 lipca zmarł Ryszard „Placho” Olesiński, gitarzysta solowy Maanamu przez większość istnienia. Przed dwoma laty zmarł jego brat Krzysztof, basista. W tej sytuacji z klasycznego składu Maanamu wśród żywych pozostaje tylko perkusista Paweł Markowski.
22
lipca zmarł Ozzy Osbourne. To wręcz niewiarygodne, że człowiek, który
tyle tankował i należał do najjaskrawszych przykładów rockandrollowego stylu
życia, dożył 76 lat i nie narkotyki, alkohol czy przekroczenie dozwolonej prędkości,
a Parkinson zaprowadził go do grobu. Z drugiej strony odszedł jako pierwszy z
klasycznego składu Black Sabbath, chociaż Bill Ward był już po zawale, a Tony
Iommi przeszedł chłoniaka. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej zagrał z nimi pożegnalny
koncert, chociaż głównie na siedząco. Wpływ Ozzy’ego na heavy metal jest nie do
przecenienia, chociaż geniusz Sabbath polegał na kombinacji oryginalnych
osobowości twórczych. Po odejściu z zespołu Osbourne prowadził karierę solową,
radząc sobie bez kolegów lepiej niż oni bez niego (w czym spora zasługa jego
żony i zarazem menażerki, Sharon Osbourne). Co prawda dopuszczał się po drodze
ekscesów wprost straszliwych, z których wysikanie się na pomnik w miejscu
pamięci narodowej było najłagodniejszym. W nowym tysiącleciu, gdy już zdrowie
zaczynało mu szwankować, odpalił razem z rodziną reality show, ale i tak
przejdzie do historii jako człowiek, który zaśpiewał Iron Man, Paranoid
czy Sabbath Bloody Sabbath.
10 sierpnia zmarł Bobby Whitlock, ostatni – prócz Erica Claptona – członek grupy Derek and the Dominos. W zespole obsługiwał fortepian i organy. Grał również z George’em Harrisonem na słynnej płycie All Things Must Pass.
20 sierpnia w wypadku motocyklowym zginął Brent Hinds, wokalista i gitarzysta grupy Mastodon, wykonującej ciężką i skomplikowaną formalnie odmianę metalu. Kilka miesięcy wcześniej odszedł z niej w atmosferze konfliktu. Wraz z dwoma kolegami z zespołu wystąpił epizodycznie w dwóch odcinkach Gry o tron.
21 sierpnia, w ostatnim dniu festiwalu w Sopocie zmarł niespodziewanie Stanisław Sojka, piszący się również Soyka. Jest to artysta zasadniczo spoza mojej bajki, oscylujący między jazzem, soulem a piosenką autorską; zdarzało mu się wykonywać zarówno pieśni religijne, jak i sonety Szekspira. Na niwie poprockowej współpracował z Januszem „Yaniną” Iwańskim pod szyldem Soykayanina i Kompania. W mojej płytotece pojawia się jako drugi głos w piosence Maanamu Bądź taka, nie bądź taka. Wziął też np. udział w koncercie piosenek Nicka Cave’a na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1999 r., wykonując kilka z nich solo, a z samym Cave’em The Weeping Song w dwujęzycznym duecie.
6 września zmarł Rick Davies, członek grupy Supertramp, która zaczynała od rocka progresywnego, ale z czasem przeszła ku muzyce łagodniejszej i bardziej komercyjnej (vide Breakfast in America). Pełnił w niej funkcję wokalisty i klawiszowca. Po odejściu w 1983 r. Rogera Hodgsona został głównym wokalistą i de facto liderem.
23
września odszedł Danny Thompson, kontrabasista folkowej (zaliczanej do
folk rocka, ale sama się z tym nie zgadzała) grupy Pentangle. Był wychowankiem
Alexisa Kornera i postacią dość aktywną na brytyjskiej scenie folkrockowej:
grywał np. z Johnem Martynem czy Donovanem. Teraz z klasycznego składu
Pentangle żyją jeszcze wokalistka Jacqui McShee i perkusista Terry Cox, choć
ten ostatni nie jest już w grupie.
10 października zmarł John Lodge, basista The Moody Blues. Nie był współzałożycielem (przyszedł na miejsce także już dziś nieżyjącego Clinta Warwicka), ale na każdej z płyt miał coś do zaśpiewania – między innymi Emily’s Song, dedykowany najwyraźniej córce, i mój ulubiony Isn’t Life Strange.
17 października opuścił nas Ace Frehley, gitarzysta pierwszego składu Kiss. Naprawdę nazywał się Paul Daniel Frehley, ale Paul Stanley stanowczo utrzymywał, że w grupie może być tylko jeden Paul. Występując z Kiss, Frehley używał scenicznej persony „Kosmity”. Czasami komponował piosenki na albumy grupy (np. Parasite albo Cold Gin), ale rzadko sam je śpiewał – najbardziej znany przykład to Shock Me, zainspirowany przez jego porażenie prądem w trakcie koncertu. W konsekwencji tego wypadku Kiss stał się jednym z pierwszych użytkowników wzmacniaczy bezprzewodowych. Po odejściu na początku lat osiemdziesiątych gitarzysta nagrywał jako solista oraz z zespołem Frehley’s Comet. Wziął też udział w reaktywacji Kiss w latach 90., ale nie utrzymał się tam długo.
Dwa dni później odszedł Sam Rivers, basista Limp Bizkit – jednej z największych gwiazd tzw. nu metalu przełomu tysiącleci, łączącej ciężkie brzmienia z elementami hiphopowymi. Rivers stał w cieniu ścierających się osobowości – ordynarnego Freda Dursta i ekscentryka Wesa Borlanda, którzy byli może jednymi z ostatnich klasycznych (anty)herosów rocka – ale w tego typu twórczości, ciężkiej i rytmicznej, jego linie basowe odgrywały istotną rolę.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz