Minął Nowy Rok, minął już nawet
Stary Nowy Rok według kalendarza juliańskiego, wykonałem już
podsumowanie książkowe, więc, choć początek roku 2016 zachęca raczej
do wydania specjalnego „zaduszek rockowych”, teraz pora napisać
coś o płytach zdobytych w roku ubiegłym. Było ich 24, z czego 5
śpiewanych w języku polskim, a reszta po angielsku. Spośród tej
dziewiętnastki za 8 płyty odpowiadali wykonawcy brytyjscy, za 7 –
amerykańscy, 2 miały mieszany skład angloamerykański, a po jednej
zaliczyły zespoły z RFN i Finlandii. Za płytę roku uznałem
składankę Skaldów, o której już wcześniej pisałem. A co wpadło
do mojej płytoteki w ostatnim kwartale?
Kiss,
Unmasked,
1980
Cechą
charakterystyczną grupy Kiss, oprócz hedonistycznych tekstów i
bezceremonialnie komercyjnego podejścia do muzyki, były słynne
makijaże, tak grube, że bez większej przesady można by je nazwać
maskami. Nadszedł jednak w ich karierze taki moment, że maski
trzeba było zdjąć, ukazując publiczności prawdziwe oblicze…
Ale to
nie na tej płycie. Okładkę Unmasked stanowi
krótki komiks, w którym wścibski reporter bezskutecznie próbuje
sfotografować artystów po cywilnemu, aż w końcu sami ściągają
maski… i okazuje się, że pod spodem mają dokładnie takie same
makijaże. Stanley, Simmons i spółka zaprezentowali własne facjaty
sauté dopiero po kilku latach, w okresie albumu Lick
It Up.
Mimo
wszystko Unmasked był
jednak jakimś przełomem, a to dlatego, że posypał się wreszcie
klasyczny skład Kiss. W okładkowym komiksie występuje „Kocur”
Peter Criss, nie słychać go jednak na płycie. Jego „rockandrollowy
tryb życia” tak bardzo dawał się we znaki kolegom, że
ostatecznie wywalili go z zespołu i na Unmasked
bębni południowoafrykański muzyk sesyjny
Anton Fig (formalnie niebędący członkiem zespołu). Grał on
zresztą już na poprzedniej płycie, Dynasty,
gdzie Criss ograniczył się do śpiewania.
A co z
muzyką? Na Dynasty nastąpiło
złagodzenie brzmienia i wycieczka w stronę disco, której owocem
stał się superhit I Was Made For Loving You.
Tutaj trend zostaje utrzymany i wpływy taneczne z epoki pojawiają
się co najmniej w połowie utworów. Wstydu nie ma, buja to całkiem
fajnie, Paul Stanley chętnie sięga po falset, ale rozumiem, że
jeśli ktoś się przyzwyczaił do kawałków typu God
of Thunder czy Love
Gun, to może być skłonny oskarżać zespół
o zdradę. Wyróżnia się Naked City jako
stylowy „gitarowy dyskohicior” Kiss w nurcie Sure Know
Something (ten bas! - no wiadomo, ja to tylko
o jednym), a najbardziej gitarowy w zestawie jest mój ulubiony
Tomorrow. W She's
So European słychać klawisze budzące
skojarzenia z The Stranglers (European Female,
anyone? I mniejsza o to, że w tamtym utworze akurat brak takiego
brzmienia klawiszy oraz że powstał on dopiero dwa lata później).
Rozczarowujący jest za to finał w postaci dwóch ostatnich utworów.
Od hard rocka odeszli dość daleko, ale bez obawy, w przyszłości
mieli jeszcze wrócić.
Scorpions,
Sting in the Tail,
2010
Jestem chyba jedyną ze znanych mi osób, która
u Scorpionsów bardziej lubi dynamiczne utwory niż ballady, zupełnie
odwrotnie niż w przypadku Lynyrd Skynyrd. Dlatego nie zgadzam się z
obiegową opinią kwalifikującą niemieckich hardrockowców jako
smęcicieli.
Sting
in the Tail to dość świeża płyta, sprzed
pięciu lat. Dziś Skorupiony, ciesząc się statusem weteranów, nie
muszą już nikomu niczego udowadniać, po prostu robią swoje, nie
oglądając się na mody (jak to czynili na albumie Eye
II Eye – ale taka już była końcówka
dziewięćdziesiątych). Znajdywujemy tu więc wszystkie elementy
układanki: charakterystyczny głos i akcent Klausa Meinego,
charakterystyczną melodykę, przebojowe refreny bez silenia się na
zdobywanie list przebojów, trochę czadu i trochę nastrojowości.
Jest to zarazem kolejny już album, na którym w składzie
Scorpionsów gra Paweł Mąciwoda z Krakowa.
Co
do ballad, to muszę przyznać, że tym razem jedna szczególnie im
się udała, Lorelei.
Natomiast początek SLY brzmi
znajomo – jest to swego rodzaju reminiscencja Still
Loving You. Na tym nie koniec nawiązań do
starych hitów. Otwierający płytę Raised on
Rock napędzany jest skocznym riffem jako
żywo przypominającym Rock You Like a
Hurricane, a żeby nikt nie myślał, że to
przypadkowy autoplagiat, pierwszy wers brzmi: I
was born in a hurricane…
Z
refrenów najbardziej wpada mi w ucho Turn You
On, mocnym punktem jest też „power ballada” The
Good Die Young z gościnnym udziałem –
wprawdzie schowanej w tle – Tarji Turunen. I choć od jakiejś
dekady zespół regularnie ogłasza koniec działalności i tym razem
naprawdę już ostatnią płytę, a jego premierowy materiał niesie
w sobie pewien pierwiastek refleksji nad przeszłością – album
kończy się rzewnym, acz optymistycznym w wymowie The
Best Is Yet To Come. Ogólnie rzecz biorąc –
jest solidnie.
The Jimi
Hendrix Experience, Electric Ladyland,
1968
Ten album miałem na kasecie jeszcze
od czasów licealnych, a teraz zaopatrzyłem się w kompakt.
James Marshall Hendrix żył zaledwie 27 lat, z
czego jego kariera przypadła na ostatnie cztery, ża życia wydał
trzy płyty studyjne i jedną koncertową, ale jego wpływu na muzykę
rockową nie da się przecenić, nie tylko dlatego, że był jedną z
najjaśniejszych gwiazd Monterey i Woodstocku. Przede wszystkim był
w pierwszym rzędzie tych, którzy zrewolucjonizowali myślenie o
gitarze elektrycznej; podniósł hałas do rangi sztuki i zdefiniował
solówkę w dzisiejszym rozumieniu; wszystko to zaś osiągnął, będąc leworęcznym, a mimo to grając na gitarze nastrojonej standardowo. Nie był przy tym „wymiataczem”
w rodzaju jakiegoś Malmsteena: popisy techniczne nie stanowiły u
niego wartości samej dla siebie, lecz mieściły się w kontekście
fajnego utworu. Numery w stylu grania zębami czy trzymania gitary za
głową są tylko showmańskim marginesem w stosunku do samej muzyki.
Z drugiej strony, uważał się Hendrix za beznadziejnego wokalistę,
z pewnością więc nie był muzycznym Garym Stu, jednak z
perspektywy czasu jego śpiew nie bywa oceniany tak surowo. Przy
okazji należy się wyjaśnienie, że po śmierci artysty okazało
się, że zarejestrował o wiele więcej, niż wydał, i
niepublikowane nagrania jeszcze do dziś wychodzą na światło
dzienne.
Electric
Ladyland, trzeci i ostatni regularny album
Jimi Hendrix Experience, został pierwotnie wydany jako podwójny,
ale ponieważ czas trwania obu płyt łącznie nie przekracza 79
minut, w wersji kompaktowej (i kasetowej) występuje już jako
pojedynczy. Również brytyjską okładkę ze zdjęciem sporego grona
rozebranych kobiet, i to w dodatku mieszanego rasowo, w późniejszych
wydaniach zastąpiono okładką amerykańską, na której widnieje po
prostu pełna uniesienia twarz gitarzysty, jak należy przypuszczać
– w trakcie grania solówki. Jimi był zresztą bardzo
niezadowolony z projektu, wprowadzonego przez wytwórnię wbrew jego
woli.
Oprócz Hendrixa zespół
tworzyli dwaj brytyjscy muzycy, Noel Redding (bas) i Mitch Mitchell
(perkusja) – obaj już także nie żyją. Gościnnie w pojedynczych utworach na płycie wystąpili m.in. perkusista Buddy Miles, który później z Jimim założył
Band of Gypsys, koryfeusz amerykańskiego bluesrocka Al Kooper oraz członkowie Traffic - gitarzysta Dave Mason i flecista Chris Wood.
Początek
płyty nie zapowiada dzieła klasycznego, bo …And
The Gods Made Love to po prostu jedno wielkie
sprzężenie, a Have You Ever Been to Electric
Ladyland? – soulowata pioseneczka bez
większych fajerwerków. Za to potem wchodzi jeden z hitów Hendrixa,
Crosstown Traffic, z
riffem granym na grzebieniu, i tak zaczyna się istne kompendium
psychodelii ery hipisowskiej. Dalej występują elementy soulowe,
jest sporo bluesa, i to zarówno w wersji szybkiej, jak Come
On (Let The Good Times Roll), kawerze Earla
Kinga, jak i długiej, psychodelicznej, rozimprowizowanej, jaką
reprezentuje Voodoo Child,
gdzie gościnnie grają Steve Winwood na organach i basista Jack
Casady z Jefferson Airplane. Są też oczywiście utwory zwiastujące
królestwo hard rocka, jest trochę funku i całkiem odlotowe odloty
bliskie kakofonii. Ze spokojniejszych wyróżnia się oparty na
brzmieniu klawesynu Burning of the Midnight
Lamp. Noel Redding daje głos w Little
Miss Strange.
Na finał
wyciągnięto ciężką artylerię: najpierw jeden z najbardziej
transcendentalnych hitów Jimiego, apokaliptyczna wersja All
Along The Watchtower Dylana, a później
hardrockowo-psychodeliczny Voodoo Chile
(Slight Return) z kaczkowanym riffem.
Co do
oprawy graficznej wydania – gdy wyjmiemy płytę z pudełka, okaże
się, że za jej „wyściółkę” robi fotografia zespołu
siedzącego wraz z grupą dzieci na rzeźbie w Central Parku. To
właśnie zdjęcie, wykonane przez Lindę McCartney, Jimi chciał
mieć na okładce, ale wytwórnia zadecydowała inaczej. Natomiast
książeczka, podobnie jak dawniej wkładka kasety, zawiera krótki
tekst autorstwa samego Hendrixa, zatytułowany A
Letter to a Room Full of Mirrors. Jego treść
od zawsze mnie zastanawiała; prawdopodobnie jest to okazały
przypadek sałaty słownej.
Bank,
Jestem panem świata,
1982
Bank, grupa ze Środy Śląskiej, założona w
1980 r., należała, podobnie jak Kombi, Krzak, Mech czy Exodus, do
sceny znanej jako Muzyka Młodej Generacji, która okazała się
zwiastunem polskiego boomu rockowego lat osiemdziesiątych i
pozostała przezeń przyćmiona.
Z perspektywy lat
prasa muzyczna raczej Banku nie rozpieszcza, wyrzucając mu choćby
wspólną trasę koncertową z Goombay Dance Band, więc przynajmniej
ja się ciepło wypowiem o tej dość zapomnianej kapeli. W
niektórych przypadkach jawi sie ona silnie zainspirowana zespołem
Boston – a ja lubię Boston. Co prawda wokalista Mirosław
Bielawski brzmi za mało rockowo, a za bardzo piosenkarsko – ale
taki to był urok Muzyki Młodej Generacji, że była ona jakby „w
pół drogi”.
Co można
powiedzieć o jedynym regularnym albumie Banku? Zaczyna się całkiem
zadziornym riffem w utworze Rozbij bank.
Jest więc gitarowo, jest riffowo, ale klawisze też mają sporo do
powiedzenia – gra na nich Marek Biliński, późniejszy klasyk
muzyki elektronicznej. Obok niego kompozytorami byli bracia
Iskrowiczowie, Roman (bas) i Piotr (gitara). Prasa w epoce
porównywała Bank nie tylko do Bostonu, ale też do Genesis czy
Eagles. Faktycznie, początek Wielkiego wozu
może się kojarzyć z Hotel
California. Dodałbym jeszcze hardrockowego
klasyka o wiele bardziej cenionego w Europie Środkowo-Wschodniej niż
w rodzimej Brytanii – Uriah Heep. No i pewnie Budki Suflera musieli
dużo słuchać.
Do
spokojniejszych momentów należy patetyczna ballada Powiedz
mi coś o sobie, której współautorem był
R. Riedel – oparta na fortepianie, z solówką gitary brzmiącą
ewidentnie pod Boston. A w zasadniczo hardrockowym utworze Lustrzany
świat pojawia się nawet wstawka w rytmie
reggae! Bank trudno by nazywać bezdyskusyjnym klasykiem, ale kapela
była zeń reprezentatywna dla epoki.
Całkiem
klimatycznie wypada okładka według projektu Marka Pągowskiego, na
odwrocie zawierająca zdjęcia muzyków en face i z profilu, jakby z
listów gończych czy milicyjnej kartoteki – na taki sam pomysł
wpadł Perfect na płycie UNU.
Reedycja
kompaktowa wydana przez Metal Mind zawiera spory bonus w postaci
sześciu nagrań z opolskiego festiwalu z 1981 (4 miesiące przed
nagraniem albumu). Większość stanowią powtórki utworów z
zasadniczego albumu, ale jest też instrumental Opowieści
kosmiczne (głównie popis Bilińskiego) i
całkiem niezła Ulica dobrych dni.
Bank,
Ciągle ktoś mówi coś,
2007
W XXI wieku Bank reaktywował się i nagrał
płytę z premierowym materiałem. Ale mnie ona nie interesuje.
Zamiast tego – parę słów o albumie zarejestrowanym jeszcze w
1982 roku (z nowym perkusistą, Przemysławem Niemcem). Wówczas
ukazał się zaledwie na kasecie, a edycji płytowej doczekał się
dopiero po tym, jak same płyty zmieniły się z czarnych w
srebrzyste. Był to już łabędzi śpiew formacji: w następnym roku
odeszli Bielawski i Biliński, a reszta próbowała jeszcze ciągnąć
zespół, ale bez powodzenia. Dodajmy, że Ciągle ktoś mówi coś
udało mi się dorwać w dwupaku z Jestem panem świata.
Cóż mamy na tej płycie? Jakieś gonitwy, jak
Nie ma takiego numeru, który można by nazywać hardrockowym,
gdyby produkcja była na wyższym poziomie, czy dynamiczny zgodnie z
tytułem Jadę, albo kawałki w średnim tempie. Psychonerwica
nie wyglądałaby obco przy utworach Budki Suflera z kadencji
Romualda Czystawa. Jest też lejący się Mija czas i nic.
Generalnie – repertuar jest mniej urozmaicony i wpadający w ucho
niż na pierwszej płycie, ale z drugiej strony… To właśnie ten
album rozpoczyna największy hit Banku, bardzo „bostoński”
Ciągle ktoś mówi coś, który jest także i moim ulubionym.
Drugi mocny punkt to patetyczny Czas wiruje, z balladową
zwrotką i doładowaniem w refrenie.
W ramach bonusu dorzucono dwa pierwsze nagrania
radiowe zespołu, jeszcze z 1980 roku – Z wielkiej podróży
i Wielkie łowy, gdzie Biliński wyżywa się na
syntezatorach.
Judas
Priest, Defenders of the Faith,
1984
Zespół, o którym
mowa, wydaje się wręcz idealnym wrogiem publicznym dla
konserwatywnych rodziców, zwłaszcza amerykańskich. Nazwę wzięli
panowie od jednego z utworów Boba Dylana, ale i tak przez tego
„Judasa” są regularnie wyzywani od satanistów, nawet gdy
materia tekstowa niekoniecznie potwierdza te zarzuty. W latach
osiemdziesiątych stanęli przed sądem, oskarżeni o spowodowanie
samobójstwa dwóch młodych ludzi za pomocą podprogowych przekazów
nagranych od końca. Muzycy zostali uniewinnieni – ostatecznie,
gdyby rzeczywiście mieli zamiary eksterminować słuchaczy, nie
zostałby nikt, kto by kupował ich płyty. Jakby tego było mało,
wprowadzili do muzyki metalicznej modę na skórę i ćwieki.
Mało kto się za to
czepiał, że wokalista Rob Halford jest gejem. I bardzo słusznie,
bo nie jego orientacja ma znaczenie, a fakt, że wali na trzy oktawy,
co czyni go niedoścignionym wzorem wokalistyki metalowej. Kiedy
słucham takiego Kinga Diamonda, to zawsze mam wrażenie, że próbuje
naśladować Halforda, ale nie wyrabia głosowo. Prócz niego
heavymetalowy paradygmat wykuwali dwaj równorzędni gitarzyści
solowi, Glenn Tipton i Kenneth K. Downing (obecnie już nie w
zespole). Basista od 40 lat zwie się Ian Hill i nosi brodę,
natomiast perkusiści różni byli – w roku 1984 bębnił ten
najbardziej znany, Dave Holland (niestety, ten naprawdę został
później oskarżon o deprawowanie nieletnich).
Defenders of the
Faith to album chyba najcięższy w dotychczasowej dyskografii
Dżudasów. Niektóre utwory znałem już od czasów licealnych z
koncertówki Priest… Live, w tym mój judasowy hit
wszechczasów, złowróżbny i zarazem bardzo chwytliwy Some Heads
Are Gonna Roll, rozpędzony Freewheel Burning z
niespodziewanie melodyjną solówką wyłaniającą się z galopady,
oraz żeliwnie majestatyczny Love Bites (żadnych związków z
Def Leppard). W wersji studyjnej brzmią ostrzej niż na tamtym
albumie, nagranym w najbardziej komercyjnym okresie działalności
grupy, co nie zmienia faktu, że w swojej kategorii zasługują na
miano przebojów. Z pozostałych zwłaszcza robi wrażenie utrzymany
w średnim tempie i obdarzony wpadającym w ucho refrenem Rock
Hard, Ride Free. Szczyptę perwersji zapewnia Eat Me Alive,
poświęcony, eee… adoracji doustnej. Perwersja polega na tym, że
zwrotka jest melodyjna, a refren już brutalniejszy. Mimo jednak
faktu, że pozytywne utwory stanowią większość, płyta z jakiegoś
powodu wydaje się nieco męcząca. Czyżby za sprawą
przytłaczającego brzmienia?
Za bonus w wydaniu
kompaktowym dołączono balladę Turn On Your Light oraz
koncertowe wykonanie dwóch ostatnich kawałków (opartych na tym
samym rytmie perkusji i przez to połączonych). Szkoda, że nie
załapał się Heart of a Lion, stworzony w czasie sesji
nagraniowej, ale niewykorzystany – zamiast Judasów zrobiła zeń
pożytek grupa Racer X (której dwumetrowy perkusista, Scott Travis,
dziś sam bębni w Judas Priest), a w latach dwutysięcznych był
wykonywany na żywo przez Halforda z jego własnym zespołem.
To już nagranie z ery "Turbo", ale niech ta bedzie.
Dio,
Dream Evil,
1987
O atencji, jaką darzę Ronniego Jamesa Dio,
można już było tu przeczytać – czy to przy okazji Rainbow, czy
Black Sabbath. Od początku lat osiemdziesiątych Mały Rycerz stał
też na czele własnego zespołu, zdecydowanie heavymetalowego.
Pierwszy album, Holy Diver, to bezwzględna klasyka ciężkiego
rocka, a jego następca, The Last in Line, był jedną z
najważniejszych płyt moich lat studenckich i do dziś przywołuje
wspomnienia podróży pociągiem przyspieszonym ze stacji
Kraków-Łobzów…
W me ręce wpadła
ostatnio Dream Evil, czwarta płyta Dio. Już okładka
– jak to w metalu lat osiemdziesiątych, obraz, a nie żadne
zdjęcia czy, nie daj B-że, grafika komputerowa: dziecię śpi
spokojnie z kciukiem w ustach, gdy tymczasem spod łóżka wyłażą
węże, pająki, macki i inne baboki, a przez okno zagląda
demoniczny Murray, maskotka zespołu. Skład był w większości ten
sam, co na Last in Line, czyli Vinny Appice na bębnach, Jimmy
Bain na basie i Claude Schnell na klawiszach, tylko gitarzystę
Viviana Campbella (dziś Def Leppard) zastąpił Craig Goldy, co go
parę lat temu widziałem w nieistniejącym już częstochowskim
klubie Tramwaj w składzie grupy Budgie. Zachęcon, włączyłem
odtwarzacz…
…i przeżyłem rozczarowanie. Dream Evil
po pierwszych kilku przesłuchaniach nie porwała mnie tak jak inne
płyty Dio. W grę wchodził tu po części „syndrom Megadeth”,
czyli utwory zaczęły się podobać dopiero po jakimś czasie, nie
zmienia to jednak faktu, że repertuar z tego albumu mniej chwyta niż
poprzednie. Jedno nie ulega wątpliwości: to JEST Dio. Melodyka,
brzmienie, riffy, teksty – wszystko równie charakterystyczne jak
głos głównego bohatera, tylko brak czegoś naprawdę porywającego
– z jednym wyjątkiem. Perłą albumu pozostaje All The Fools
Sailed Away, czyli coś, co u Ronniego lubię najbardziej: długi,
podniosły utwór w średnim tempie, ze złowrogo kroczącym riffem i
zmyłkową, balladową introdukcją. Na dodatek w refrenie wspiera
wokalistę chór dziecięcy. Szkoda za to, że I Could Have Been a
Dreamer, ewidentnie krojony pod radiowy hit, ma zbyt łagodny
refren, psujący wrażenie po niezłej zwrotce (też z tych
kroczących, choć już nie tak złowrogo). Wpada też w ucho Naked
in the Rain, nie mający nic wspólnego z późniejszym o cztery
lata kawałkiem Chili Peppers, oraz Sunset Superman. Z kolei
ostre galopady, tu reprezentowane przez Night People czy
Overlove, u Dio zawsze mnie raczej męczyły i tak samo jest
tym razem.
Czas rozpocząć łowy płytowe roku 2016…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz