wtorek, 19 stycznia 2016

Od Woodstocku do Środy Śląskiej


Minął Nowy Rok, minął już nawet Stary Nowy Rok według kalendarza juliańskiego, wykonałem już podsumowanie książkowe, więc, choć początek roku 2016 zachęca raczej do wydania specjalnego „zaduszek rockowych”, teraz pora napisać coś o płytach zdobytych w roku ubiegłym. Było ich 24, z czego 5 śpiewanych w języku polskim, a reszta po angielsku. Spośród tej dziewiętnastki za 8 płyty odpowiadali wykonawcy brytyjscy, za 7 – amerykańscy, 2 miały mieszany skład angloamerykański, a po jednej zaliczyły zespoły z RFN i Finlandii. Za płytę roku uznałem składankę Skaldów, o której już wcześniej pisałem. A co wpadło do mojej płytoteki w ostatnim kwartale?



Kiss, Unmasked, 1980

Cechą charakterystyczną grupy Kiss, oprócz hedonistycznych tekstów i bezceremonialnie komercyjnego podejścia do muzyki, były słynne makijaże, tak grube, że bez większej przesady można by je nazwać maskami. Nadszedł jednak w ich karierze taki moment, że maski trzeba było zdjąć, ukazując publiczności prawdziwe oblicze…
Ale to nie na tej płycie. Okładkę Unmasked stanowi krótki komiks, w którym wścibski reporter bezskutecznie próbuje sfotografować artystów po cywilnemu, aż w końcu sami ściągają maski… i okazuje się, że pod spodem mają dokładnie takie same makijaże. Stanley, Simmons i spółka zaprezentowali własne facjaty sauté dopiero po kilku latach, w okresie albumu Lick It Up.
Mimo wszystko Unmasked był jednak jakimś przełomem, a to dlatego, że posypał się wreszcie klasyczny skład Kiss. W okładkowym komiksie występuje „Kocur” Peter Criss, nie słychać go jednak na płycie. Jego „rockandrollowy tryb życia” tak bardzo dawał się we znaki kolegom, że ostatecznie wywalili go z zespołu i na Unmasked bębni południowoafrykański muzyk sesyjny Anton Fig (formalnie niebędący członkiem zespołu). Grał on zresztą już na poprzedniej płycie, Dynasty, gdzie Criss ograniczył się do śpiewania.
A co z muzyką? Na Dynasty nastąpiło złagodzenie brzmienia i wycieczka w stronę disco, której owocem stał się superhit I Was Made For Loving You. Tutaj trend zostaje utrzymany i wpływy taneczne z epoki pojawiają się co najmniej w połowie utworów. Wstydu nie ma, buja to całkiem fajnie, Paul Stanley chętnie sięga po falset, ale rozumiem, że jeśli ktoś się przyzwyczaił do kawałków typu God of Thunder czy Love Gun, to może być skłonny oskarżać zespół o zdradę. Wyróżnia się Naked City jako stylowy gitarowy dyskohicior Kiss w nurcie Sure Know Something (ten bas! - no wiadomo, ja to tylko o jednym), a najbardziej gitarowy w zestawie jest mój ulubiony Tomorrow. W She's So European słychać klawisze budzące skojarzenia z The Stranglers (European Female, anyone? I mniejsza o to, że w tamtym utworze akurat brak takiego brzmienia klawiszy oraz że powstał on dopiero dwa lata później). Rozczarowujący jest za to finał w postaci dwóch ostatnich utworów. Od hard rocka odeszli dość daleko, ale bez obawy, w przyszłości mieli jeszcze wrócić.



Scorpions, Sting in the Tail, 2010

Jestem chyba jedyną ze znanych mi osób, która u Scorpionsów bardziej lubi dynamiczne utwory niż ballady, zupełnie odwrotnie niż w przypadku Lynyrd Skynyrd. Dlatego nie zgadzam się z obiegową opinią kwalifikującą niemieckich hardrockowców jako smęcicieli.
Sting in the Tail to dość świeża płyta, sprzed pięciu lat. Dziś Skorupiony, ciesząc się statusem weteranów, nie muszą już nikomu niczego udowadniać, po prostu robią swoje, nie oglądając się na mody (jak to czynili na albumie Eye II Eye – ale taka już była końcówka dziewięćdziesiątych). Znajdywujemy tu więc wszystkie elementy układanki: charakterystyczny głos i akcent Klausa Meinego, charakterystyczną melodykę, przebojowe refreny bez silenia się na zdobywanie list przebojów, trochę czadu i trochę nastrojowości. Jest to zarazem kolejny już album, na którym w składzie Scorpionsów gra Paweł Mąciwoda z Krakowa.
Co do ballad, to muszę przyznać, że tym razem jedna szczególnie im się udała, Lorelei. Natomiast początek SLY brzmi znajomo – jest to swego rodzaju reminiscencja Still Loving You. Na tym nie koniec nawiązań do starych hitów. Otwierający płytę Raised on Rock napędzany jest skocznym riffem jako żywo przypominającym Rock You Like a Hurricane, a żeby nikt nie myślał, że to przypadkowy autoplagiat, pierwszy wers brzmi: I was born in a hurricane
Z refrenów najbardziej wpada mi w ucho Turn You On, mocnym punktem jest też power ballada The Good Die Young z gościnnym udziałem – wprawdzie schowanej w tle – Tarji Turunen. I choć od jakiejś dekady zespół regularnie ogłasza koniec działalności i tym razem naprawdę już ostatnią płytę, a jego premierowy materiał niesie w sobie pewien pierwiastek refleksji nad przeszłością – album kończy się rzewnym, acz optymistycznym w wymowie The Best Is Yet To Come. Ogólnie rzecz biorąc – jest solidnie.




The Jimi Hendrix Experience, Electric Ladyland, 1968

Ten album miałem na kasecie jeszcze od czasów licealnych, a teraz zaopatrzyłem się w kompakt.
James Marshall Hendrix żył zaledwie 27 lat, z czego jego kariera przypadła na ostatnie cztery, ża życia wydał trzy płyty studyjne i jedną koncertową, ale jego wpływu na muzykę rockową nie da się przecenić, nie tylko dlatego, że był jedną z najjaśniejszych gwiazd Monterey i Woodstocku. Przede wszystkim był w pierwszym rzędzie tych, którzy zrewolucjonizowali myślenie o gitarze elektrycznej; podniósł hałas do rangi sztuki i zdefiniował solówkę w dzisiejszym rozumieniu; wszystko to zaś osiągnął, będąc leworęcznym, a mimo to grając na gitarze nastrojonej standardowo. Nie był przy tym „wymiataczem” w rodzaju jakiegoś Malmsteena: popisy techniczne nie stanowiły u niego wartości samej dla siebie, lecz mieściły się w kontekście fajnego utworu. Numery w stylu grania zębami czy trzymania gitary za głową są tylko showmańskim marginesem w stosunku do samej muzyki. Z drugiej strony, uważał się Hendrix za beznadziejnego wokalistę, z pewnością więc nie był muzycznym Garym Stu, jednak z perspektywy czasu jego śpiew nie bywa oceniany tak surowo. Przy okazji należy się wyjaśnienie, że po śmierci artysty okazało się, że zarejestrował o wiele więcej, niż wydał, i niepublikowane nagrania jeszcze do dziś wychodzą na światło dzienne.
Electric Ladyland, trzeci i ostatni regularny album Jimi Hendrix Experience, został pierwotnie wydany jako podwójny, ale ponieważ czas trwania obu płyt łącznie nie przekracza 79 minut, w wersji kompaktowej (i kasetowej) występuje już jako pojedynczy. Również brytyjską okładkę ze zdjęciem sporego grona rozebranych kobiet, i to w dodatku mieszanego rasowo, w późniejszych wydaniach zastąpiono okładką amerykańską, na której widnieje po prostu pełna uniesienia twarz gitarzysty, jak należy przypuszczać – w trakcie grania solówki. Jimi był zresztą bardzo niezadowolony z projektu, wprowadzonego przez wytwórnię wbrew jego woli.
Oprócz Hendrixa zespół tworzyli dwaj brytyjscy muzycy, Noel Redding (bas) i Mitch Mitchell (perkusja) – obaj już także nie żyją. Gościnnie w pojedynczych utworach na płycie wystąpili m.in. perkusista Buddy Miles, który później z Jimim założył Band of Gypsys, koryfeusz amerykańskiego bluesrocka Al Kooper oraz członkowie Traffic - gitarzysta Dave Mason i flecista Chris Wood.
Początek płyty nie zapowiada dzieła klasycznego, bo …And The Gods Made Love to po prostu jedno wielkie sprzężenie, a Have You Ever Been to Electric Ladyland? – soulowata pioseneczka bez większych fajerwerków. Za to potem wchodzi jeden z hitów Hendrixa, Crosstown Traffic, z riffem granym na grzebieniu, i tak zaczyna się istne kompendium psychodelii ery hipisowskiej. Dalej występują elementy soulowe, jest sporo bluesa, i to zarówno w wersji szybkiej, jak Come On (Let The Good Times Roll), kawerze Earla Kinga, jak i długiej, psychodelicznej, rozimprowizowanej, jaką reprezentuje Voodoo Child, gdzie gościnnie grają Steve Winwood na organach i basista Jack Casady z Jefferson Airplane. Są też oczywiście utwory zwiastujące królestwo hard rocka, jest trochę funku i całkiem odlotowe odloty bliskie kakofonii. Ze spokojniejszych wyróżnia się oparty na brzmieniu klawesynu Burning of the Midnight Lamp. Noel Redding daje głos w Little Miss Strange.
Na finał wyciągnięto ciężką artylerię: najpierw jeden z najbardziej transcendentalnych hitów Jimiego, apokaliptyczna wersja All Along The Watchtower Dylana, a później hardrockowo-psychodeliczny Voodoo Chile (Slight Return) z kaczkowanym riffem.
Co do oprawy graficznej wydania – gdy wyjmiemy płytę z pudełka, okaże się, że za jej „wyściółkę” robi fotografia zespołu siedzącego wraz z grupą dzieci na rzeźbie w Central Parku. To właśnie zdjęcie, wykonane przez Lindę McCartney, Jimi chciał mieć na okładce, ale wytwórnia zadecydowała inaczej. Natomiast książeczka, podobnie jak dawniej wkładka kasety, zawiera krótki tekst autorstwa samego Hendrixa, zatytułowany A Letter to a Room Full of Mirrors. Jego treść od zawsze mnie zastanawiała; prawdopodobnie jest to okazały przypadek sałaty słownej.



Bank, Jestem panem świata, 1982

Bank, grupa ze Środy Śląskiej, założona w 1980 r., należała, podobnie jak Kombi, Krzak, Mech czy Exodus, do sceny znanej jako Muzyka Młodej Generacji, która okazała się zwiastunem polskiego boomu rockowego lat osiemdziesiątych i pozostała przezeń przyćmiona.
Z perspektywy lat prasa muzyczna raczej Banku nie rozpieszcza, wyrzucając mu choćby wspólną trasę koncertową z Goombay Dance Band, więc przynajmniej ja się ciepło wypowiem o tej dość zapomnianej kapeli. W niektórych przypadkach jawi sie ona silnie zainspirowana zespołem Boston – a ja lubię Boston. Co prawda wokalista Mirosław Bielawski brzmi za mało rockowo, a za bardzo piosenkarsko – ale taki to był urok Muzyki Młodej Generacji, że była ona jakby „w pół drogi”.
Co można powiedzieć o jedynym regularnym albumie Banku? Zaczyna się całkiem zadziornym riffem w utworze Rozbij bank. Jest więc gitarowo, jest riffowo, ale klawisze też mają sporo do powiedzenia – gra na nich Marek Biliński, późniejszy klasyk muzyki elektronicznej. Obok niego kompozytorami byli bracia Iskrowiczowie, Roman (bas) i Piotr (gitara). Prasa w epoce porównywała Bank nie tylko do Bostonu, ale też do Genesis czy Eagles. Faktycznie, początek Wielkiego wozu może się kojarzyć z Hotel California. Dodałbym jeszcze hardrockowego klasyka o wiele bardziej cenionego w Europie Środkowo-Wschodniej niż w rodzimej Brytanii – Uriah Heep. No i pewnie Budki Suflera musieli dużo słuchać.
Do spokojniejszych momentów należy patetyczna ballada Powiedz mi coś o sobie, której współautorem był R. Riedel – oparta na fortepianie, z solówką gitary brzmiącą ewidentnie pod Boston. A w zasadniczo hardrockowym utworze Lustrzany świat pojawia się nawet wstawka w rytmie reggae! Bank trudno by nazywać bezdyskusyjnym klasykiem, ale kapela była zeń reprezentatywna dla epoki.
Całkiem klimatycznie wypada okładka według projektu Marka Pągowskiego, na odwrocie zawierająca zdjęcia muzyków en face i z profilu, jakby z listów gończych czy milicyjnej kartoteki – na taki sam pomysł wpadł Perfect na płycie UNU.
Reedycja kompaktowa wydana przez Metal Mind zawiera spory bonus w postaci sześciu nagrań z opolskiego festiwalu z 1981 (4 miesiące przed nagraniem albumu). Większość stanowią powtórki utworów z zasadniczego albumu, ale jest też instrumental Opowieści kosmiczne (głównie popis Bilińskiego) i całkiem niezła Ulica dobrych dni.


Bank, Ciągle ktoś mówi coś, 2007

W XXI wieku Bank reaktywował się i nagrał płytę z premierowym materiałem. Ale mnie ona nie interesuje. Zamiast tego – parę słów o albumie zarejestrowanym jeszcze w 1982 roku (z nowym perkusistą, Przemysławem Niemcem). Wówczas ukazał się zaledwie na kasecie, a edycji płytowej doczekał się dopiero po tym, jak same płyty zmieniły się z czarnych w srebrzyste. Był to już łabędzi śpiew formacji: w następnym roku odeszli Bielawski i Biliński, a reszta próbowała jeszcze ciągnąć zespół, ale bez powodzenia. Dodajmy, że Ciągle ktoś mówi coś udało mi się dorwać w dwupaku z Jestem panem świata.
Cóż mamy na tej płycie? Jakieś gonitwy, jak Nie ma takiego numeru, który można by nazywać hardrockowym, gdyby produkcja była na wyższym poziomie, czy dynamiczny zgodnie z tytułem Jadę, albo kawałki w średnim tempie. Psychonerwica nie wyglądałaby obco przy utworach Budki Suflera z kadencji Romualda Czystawa. Jest też lejący się Mija czas i nic. Generalnie – repertuar jest mniej urozmaicony i wpadający w ucho niż na pierwszej płycie, ale z drugiej strony… To właśnie ten album rozpoczyna największy hit Banku, bardzo „bostoński” Ciągle ktoś mówi coś, który jest także i moim ulubionym. Drugi mocny punkt to patetyczny Czas wiruje, z balladową zwrotką i doładowaniem w refrenie.
W ramach bonusu dorzucono dwa pierwsze nagrania radiowe zespołu, jeszcze z 1980 roku – Z wielkiej podróży i Wielkie łowy, gdzie Biliński wyżywa się na syntezatorach.




Judas Priest, Defenders of the Faith, 1984

Zespół, o którym mowa, wydaje się wręcz idealnym wrogiem publicznym dla konserwatywnych rodziców, zwłaszcza amerykańskich. Nazwę wzięli panowie od jednego z utworów Boba Dylana, ale i tak przez tego „Judasa” są regularnie wyzywani od satanistów, nawet gdy materia tekstowa niekoniecznie potwierdza te zarzuty. W latach osiemdziesiątych stanęli przed sądem, oskarżeni o spowodowanie samobójstwa dwóch młodych ludzi za pomocą podprogowych przekazów nagranych od końca. Muzycy zostali uniewinnieni – ostatecznie, gdyby rzeczywiście mieli zamiary eksterminować słuchaczy, nie zostałby nikt, kto by kupował ich płyty. Jakby tego było mało, wprowadzili do muzyki metalicznej modę na skórę i ćwieki.
Mało kto się za to czepiał, że wokalista Rob Halford jest gejem. I bardzo słusznie, bo nie jego orientacja ma znaczenie, a fakt, że wali na trzy oktawy, co czyni go niedoścignionym wzorem wokalistyki metalowej. Kiedy słucham takiego Kinga Diamonda, to zawsze mam wrażenie, że próbuje naśladować Halforda, ale nie wyrabia głosowo. Prócz niego heavymetalowy paradygmat wykuwali dwaj równorzędni gitarzyści solowi, Glenn Tipton i Kenneth K. Downing (obecnie już nie w zespole). Basista od 40 lat zwie się Ian Hill i nosi brodę, natomiast perkusiści różni byli – w roku 1984 bębnił ten najbardziej znany, Dave Holland (niestety, ten naprawdę został później oskarżon o deprawowanie nieletnich).
Defenders of the Faith to album chyba najcięższy w dotychczasowej dyskografii Dżudasów. Niektóre utwory znałem już od czasów licealnych z koncertówki Priest… Live, w tym mój judasowy hit wszechczasów, złowróżbny i zarazem bardzo chwytliwy Some Heads Are Gonna Roll, rozpędzony Freewheel Burning z niespodziewanie melodyjną solówką wyłaniającą się z galopady, oraz żeliwnie majestatyczny Love Bites (żadnych związków z Def Leppard). W wersji studyjnej brzmią ostrzej niż na tamtym albumie, nagranym w najbardziej komercyjnym okresie działalności grupy, co nie zmienia faktu, że w swojej kategorii zasługują na miano przebojów. Z pozostałych zwłaszcza robi wrażenie utrzymany w średnim tempie i obdarzony wpadającym w ucho refrenem Rock Hard, Ride Free. Szczyptę perwersji zapewnia Eat Me Alive, poświęcony, eee… adoracji doustnej. Perwersja polega na tym, że zwrotka jest melodyjna, a refren już brutalniejszy. Mimo jednak faktu, że pozytywne utwory stanowią większość, płyta z jakiegoś powodu wydaje się nieco męcząca. Czyżby za sprawą przytłaczającego brzmienia?
Za bonus w wydaniu kompaktowym dołączono balladę Turn On Your Light oraz koncertowe wykonanie dwóch ostatnich kawałków (opartych na tym samym rytmie perkusji i przez to połączonych). Szkoda, że nie załapał się Heart of a Lion, stworzony w czasie sesji nagraniowej, ale niewykorzystany – zamiast Judasów zrobiła zeń pożytek grupa Racer X (której dwumetrowy perkusista, Scott Travis, dziś sam bębni w Judas Priest), a w latach dwutysięcznych był wykonywany na żywo przez Halforda z jego własnym zespołem.

To już nagranie z ery "Turbo", ale niech ta bedzie.

Dio, Dream Evil, 1987

O atencji, jaką darzę Ronniego Jamesa Dio, można już było tu przeczytać – czy to przy okazji Rainbow, czy Black Sabbath. Od początku lat osiemdziesiątych Mały Rycerz stał też na czele własnego zespołu, zdecydowanie heavymetalowego. Pierwszy album, Holy Diver, to bezwzględna klasyka ciężkiego rocka, a jego następca, The Last in Line, był jedną z najważniejszych płyt moich lat studenckich i do dziś przywołuje wspomnienia podróży pociągiem przyspieszonym ze stacji Kraków-Łobzów…
W me ręce wpadła ostatnio Dream Evil, czwarta płyta Dio. Już okładka – jak to w metalu lat osiemdziesiątych, obraz, a nie żadne zdjęcia czy, nie daj B-że, grafika komputerowa: dziecię śpi spokojnie z kciukiem w ustach, gdy tymczasem spod łóżka wyłażą węże, pająki, macki i inne baboki, a przez okno zagląda demoniczny Murray, maskotka zespołu. Skład był w większości ten sam, co na Last in Line, czyli Vinny Appice na bębnach, Jimmy Bain na basie i Claude Schnell na klawiszach, tylko gitarzystę Viviana Campbella (dziś Def Leppard) zastąpił Craig Goldy, co go parę lat temu widziałem w nieistniejącym już częstochowskim klubie Tramwaj w składzie grupy Budgie. Zachęcon, włączyłem odtwarzacz…
…i przeżyłem rozczarowanie. Dream Evil po pierwszych kilku przesłuchaniach nie porwała mnie tak jak inne płyty Dio. W grę wchodził tu po części „syndrom Megadeth”, czyli utwory zaczęły się podobać dopiero po jakimś czasie, nie zmienia to jednak faktu, że repertuar z tego albumu mniej chwyta niż poprzednie. Jedno nie ulega wątpliwości: to JEST Dio. Melodyka, brzmienie, riffy, teksty – wszystko równie charakterystyczne jak głos głównego bohatera, tylko brak czegoś naprawdę porywającego – z jednym wyjątkiem. Perłą albumu pozostaje All The Fools Sailed Away, czyli coś, co u Ronniego lubię najbardziej: długi, podniosły utwór w średnim tempie, ze złowrogo kroczącym riffem i zmyłkową, balladową introdukcją. Na dodatek w refrenie wspiera wokalistę chór dziecięcy. Szkoda za to, że I Could Have Been a Dreamer, ewidentnie krojony pod radiowy hit, ma zbyt łagodny refren, psujący wrażenie po niezłej zwrotce (też z tych kroczących, choć już nie tak złowrogo). Wpada też w ucho Naked in the Rain, nie mający nic wspólnego z późniejszym o cztery lata kawałkiem Chili Peppers, oraz Sunset Superman. Z kolei ostre galopady, tu reprezentowane przez Night People czy Overlove, u Dio zawsze mnie raczej męczyły i tak samo jest tym razem.


Czas rozpocząć łowy płytowe roku 2016…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz