O książkach było ostatnim razem, teraz więc pora na kolejny stały
fragment gry – gawędy związane ze zdobytymi w ostatnich
miesiącach płytami. Gwoli krótkiej statystyki: albumów 6, w tym
jeden dwupłytowy i zarazem koncertowy, jedna kompilacja przebojów,
reszta – studyjne. Połowę stanowią dzieła wykonawców z Polski,
drugą – z USA. Kolejność chronologiczna – od kwietnia do
października.
Skaldowie,
Wszystko kwitnie wkoło – Złota
kolekcja,
2001
Na ogół nie preferuję składanek, bo i po co kupować po raz
drugi ten materiał, który już się dawno ma (albo i tak się
będzie mieć w przyszłości) na płytach studyjnych? Czasami jednak
w grę wchodzi wykonawca, którego całego dorobku kolekcjonować nie
zamierzam albo jego zgromadzenie nie wydaje mi się realne w
rozsądnej perspektywie czasowej – i wtedy łamię zasadę. Tak
bywa w przypadku niektórych artystów polskich, których największe
hity wydaje Pomaton w estetycznej serii „Złota kolekcja”.
Czerwone Gitary często nazywano „polskimi Beatlesami”, ale moim
zdaniem, jeśli już stosować tego typu wytrychowe paralele,
należałby im się raczej tytuł „polskich wczesnych Beatlesów”,
podczas gdy na miano „polskich późnych Beatlesów” zasługują
właśnie Skaldowie. Andrzej i Jacek Zielińscy, potomkowie rodziny z
muzycznymi tradycjami, na tle bigbitowego boomu lat 60. wyróżniali
się talentem i erudycją, udatnie nawiązując nie tylko do
wiodących światowych nurtów, ale też muzyki poważnej oraz
ludowej, zwłaszcza góralskiej. Wyłamywali się też z gitarowej
normy: lider grupy był klasycznie wykształconym klawiszantem, a
jego śpiewający brat sięgał czasem po skrzypce czy trąbkę;
sięgać po aranżacje orkiestrowe też się nie wstydzili. Dodać do
tego teksty znanych poetów (Agnieszka Osiecka, Leszek A. Moczulski,
Wojciech Młynarski, Ewa Lipska) ze szlagwortami, co przechodziły do
języka codziennego – i mamy czystych klasyków.
Zupełnym
przypadkiem w tym roku Skaldowie obchodzą jubileusz 50-lecia, z czym
związany był koncert Debiutów na festiwalu w Opolu. Będąc na
świeżo ze składanką, miałem możliwość skontrastowania
klasyków ze współczesnymi interpretacjami. Jedne wykonania były
lepsze, a przynajmniej pomysłowsze, inne
gorsze,
ale nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że wpływ Skaldów
na muzykę polską pozostaje trwały.
A
cóż sama płyta? Jest to reprezentatywny przekrój przez karierę
Skaldów, czyli nie brakuje Prześlicznej
wiolonczelistki,
Kuligu,
Medytacji
wiejskiego listonosza i
tak dalej. Są także utwory z końca lat siedemdziesiątych, jak
Dopóki
jesteś i
Życzenia
z całego serca,
charakteryzujące się zwrotem w stronę nieco banalniejszej estrady
(co prawda wciąż na wysokim poziomie). Chronologicznie najnowszy
jest Nie
domykajmy drzwi z
ostatniej płyty z 1989 r., wyjątkowy dlatego, że to kompozycja
Jacka Zielińskiego (Andrzeja nie było wówczas w składzie).
Swoisty bonus, chyba nie całkiem konieczny, stanowi funkujące Twą
jasną widzę twarz
z festiwalu w Opolu w 1980 r., w jakości, którą można obrazowo
określić jako „nagrywane skarpetką”. A było dać na finał
Szanujmy
wspomnienia…
Wiadomo,
że w obrębie jednego kompaktu nie mogły się zmieścić absolutnie
wszystkie istotne utwory tak znaczącego zespołu (a spróbuj tam
gdzieś upchnąć Krywaniu,
Krywaniu!),
niemniej wybór jest całkiem dobry. Szkoda tylko, że na składance
nie znalazło się prawie nic z najbardziej rockowego okresu Skaldów,
kiedy to grupa wydawała się zmierzać z kolei w stronę „polskiego
Procol Harum”. Ten etap reprezentuje tylko tytułowy utwór z płyty
Wszystkim
zakochanym,
właśnie niebędący świadectwem tego wyostrzenia brzmienia. Ale
nawet i z tym zastrzeżeniem repertuar jest na tyle porywający, żeby
kompilacja ta okazała się najczęściej przeze mnie słuchaną
płytą tego lata.
The
Killers, Day & Age,
2008
Popularny w XXI wieku nurt określany
mianem „nowej rockowej rewolucji” nie całkiem do mnie trafia.
Większość wykonawców z kręgu alternatywnie zwanego „rocka
wrażliwych chłopców i dziewcząt z klasy średniej w conversach”
wydaje mi się po prostu przynudzać. Do chlubnych wyjątków należą
The Killers.
Na początek zwróćmy uwagę, że nie należy mylić The Killers z
innymi przedstawicielami „nowej rockowej rewolucji”, formacją
The Kills, w której śpiewała popularna później i skądinąd
Alison Mosshart, ani tym bardziej z istniejącą w latach 80.
heavymetalową grupą Killers (bez „the”), której liderem był
Paul Di'Anno, ex-Iron Maiden.
Z
kim zatem mamy do czynienia? Z czwórką młodzieńców z Las Vegas,
skłonną do pisania zgrabnych przebojów. Są wyraziste
linie
basowe, jest wsparcie operacyjne klawiszy, Brandon Flowers śpiewa
wysokim głosem, od którego zapewne topnieją serca hipsteryczek…
Słyszałem ich kiedyś nocą w Radiu Kraków i wrażenia miałem
pozytywne, więc postanowiłem zapoznać się bliżej. Trafiło
jednak na Day
& Age,
trzecią płytę grupy,
która
jest bardziej zelektronizowana niż poprzednie. Zwraca też uwagę
grafika: projekt okładki, nadruk na CD oraz portrety muzyków w
książeczce ułożone są z kolorowych kropek, niczym obrazki
używane do badania daltonistów.
Po
wciśnięciu „play” witają nas podniosłe dźwięki syntezatora,
a w singlowym Human
słychać
nawet indyferentne klepanie sztucznej perkusji. Brzmienia syntetyczne
wiążą się z modą na lata osiemdziesiąte, ma to jakieś
zaczepienie w new romantic. Przy tym materiał stara się być
urozmaicony. Joyride
odznacza
się rytmem disco-funkowym, łącznie z odpowiednio buzującym basem,
co też ze stylem noworomantycznym się logicznie wiąże. I
Can't Stay zawiera
z kolei rytmikę jakby latynoską i solo na saksofonie. Motyw
otwierający Neon
Tiger mgliście
kojarzy mi się z R.E.M. W aranżacjach sporą rolę odgrywają
przetworzone elektronicznie partie wokalne wplecione w tło, a może
to zresztą syntezatory udające głos ludzki, wszystko jedno, grunt,
że fajnie brzmi, zwłaszcza w This
Is Your Life,
moim ulubionym z tej płyty.
Ogólnie
rzecz biorąc, melodyjne to wszystko, bez szczególnych fajerwerków,
ale przyjemne. Brakuje trochę hitów na miarę Jenny
Was a Friend of Mine
czy On
Top,
bo Human
jest
jednak zbyt ckliwy, a przydałoby się coś dynamicznego. Na koniec
Flowers i jego koledzy serwują mroczne, powoli się rozwijające
Goodnight,
Travel Well,
które niejako przełamuje cokolwiek rozrywkowy klimat albumu.
Anthrax,
Spreading
the Disease,
1985
Jak pisałem przy okazji Megadeth, zespół Anthrax tym się różni od
pozostałych z „wielkiej czwórki thrash metalu”, że pochodzi z
Nowego Jorku, a nie z Kalafiornii. Ale to nie jest jedyna różnica.
W twórczości Wąglika od zawsze było stosunkowo więcej poczucia
humoru (wyobrażacie sobie Slayerowców rapujących pod riff
wywiedziony z Hava
Nagila?),
a poza tym jako jedyny z tej czwórki Anthrax zmieniał wokalistów.
Spreading
the Disease to
drugi album grupy, ale jakby pierwszy, bo nie dość, że lepszy
brzmieniowo od poprzedniego, to jeszcze debiutuje tu włosko-indiański
śpiewak heavymetalowy Joey Belladonna, następca mniej uniwersalnego
Neila Turbina. Stanowisko basisty obejmuje natomiast grający w
zespole do dziś Frank Bello, siostrzeniec perkusisty Charliego
Benante, młodszy odeń o trzy
lata.
Resztę zespołu stanowili gitarzyści, Dan Spitz i oczywiście Scott
Ian, który wówczas jeszcze nie był łysy.
Jak
to w thrash metalu – ostro, szorstko i do przodu, przy czym Anthrax
jest w porównaniu dość melodyjny. Momentami brzmi nie tyle
thrashowo, co jak Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu – Sekcja
Nowojorska. Zasługa w tym, między innymi, Belladonny, który jedzie
w wysokich rejestrach. W Aftershock
trafia
mu się nawet moment, w którym jakby zachciało mu się udawać Roba
Halforda. Skala głosu nie ta, całego kawałka w takiej manierze by
nie udźwignął, ale z pojedynczą frazą w bardzo wysokiej tonacji
sobie poradził. A już najwięcej NWOBHM słychać w Lone
Justice,
gdzie
bas
grzmi niczym w Iron Maiden. Tekst o samotnym łowcy nagród, szeryfie
czy tam wigiliancie prowokuje komentatorów na Jutubie do narzekania,
że chłopaki za często uprawiają apoteozę organów ścigania
(vide I
Am The Law
z następnego albumu).
Drugim
chwytliwszym fragmentem jest Madhouse,
z niesławnym teledyskiem, który trafił na indeks w MTV jako
potencjalnie obraźliwy dla osób chorych umysłowo, ze względu na
nazbyt stereotypowe przedstawienie pacjentów psychiatryka jako
rozczochrunów pląsających w kaftanach bezpieczeństwa. Nie brakuje
też standardowej w metalu wczesnych lat 80. zmyłki w postaci
balladowego początku, po którym następuje przywalenie: chodzi o
Armed
and Dangerous.
A finałowy Gung
Ho kończy
się graną w gitarowym unisonie i z werblem melodyjką rodem z
wojskowego marsza – znaczy, starają się panowie kombinować. Choć
z początku repertuar może się wydawać mocno jednorodny, zyskuje
po kolejnych przesłuchaniach.
Kiss,
Alive!,
1975
Co
ma wspólnego Kiss z Anthraxem? Jest to nowojorski
zespół
rockowy o składzie żydowsko-włoskim, którego jednym z liderów
jest gitarzysta w ramach pseudonimu scenicznego używający drugiego
imienia jako nazwiska – tam był Scott Ian (Rosenfeld), tutaj Paul
Stanley (Eisen). Współlider Kiss, Gene Simmons, też jest Żydem, i
to urodzonym w Izraelu, w mylnym błędzie są więc ci, którzy na
podstawie loga zespołu zarzucają mu sympatie neonazistowskie.
Kwestia z rozwinięciem nazwy jako „Knights In Satan's Service”
albo „Kids, Imitate Satan's Soldiers” także jest wybitnie
naciągana. W końcu do zespołu należy tylko jeden Demon.
Z pewnością natomiast można zespołowi słynnemu z
ekstrawaganckich strojów i makijaży zarzucić pewną ilość kiczu,
komercyjność i pogoń za kasą. Simmons nigdy nie zaprzeczał, że
jego celem jako muzyka jest stać się obrzydliwie bogatym, zamiast
po prostu obrzydliwym. O jego obrzydliwości świadczy zaś
pojawiająca się tu i ówdzie (teledyski, okładki płyt)
ikonografia średniowiecza oraz teksty utworów, z których wynika,
że pod względem stosunków damsko-męskich podział jest prosty:
„Starchild” Stanley to romantyk, a „Demon” Simmons –
hurtowy zaliczator.
Podwójny
album koncertowy Alive!
stał
się pierwszą w dziejach Kiss złotą płytą, a w 1976, jako jedna
z pierwszych amerykańskich płyt w ogóle, dostał platynę. Jeśli
dobrze rozumiem informacje we wkładce, nagrania pochodzą przeważnie
z Detroit, a poza tym z Cleveland i jeszcze dwóch koncertów z Iowa
i new Jersey. Mówimy o najsłynniejszym składzie zespołu, który
uzupełniali perkusista Peter Criss („Catman”) i gitarzysta Ace
Frehley („Space-Ace”). Obaj śpiewali, ale znacznie mniej niż
ważniejsza połowa grupy. Miksował Eddie Kramer, ongiś producent
samego Hendrixa.
Owego
czasu zespół miał na koncie trzy albumy, można więc traktować
Alive!
jako
„the best of” z pierwszego okresu. Jak to na koncercie, niektóre
utwory dostają większego kopa. Strutter,
mój ulubiony C'mon
and Love Me,
a nawet obleśny Nothin'
to Lose
wypadają żwawiej niż na debiucie. Za słabszy punkt uważam
100,000
Years:
się
dłuży, bo rozciągają go dialogi z publicznością i solo
perkusyjne „Kocura” Crissa. Nie mogę też przeboleć zmiany
balladowego intra do Black
Diamond.
Można
się lekko zdziwić, że zespół wygląda groźnie, a gra stosunkowo
oszlifowaną odmianę hard rocka przemieszaną z bardziej
konserwatywnym rock and rollem. Czasy takich czadów jak God
of Thunder miały
dopiero nadejść…
Koncert nie ten sam, ale repertuar ten sam.
Edyta
Bartosiewicz, Szok'n'Show,
1995
W
drugiej połowie lat 90. polskim rynkiem muzycznym zawładnęły
solistki, spychając ze sceny wykonawców zespołowych.
Wszechobecność śpiewających pań została m.in. wyśmiana przez
Big Cyca w piosence Światem
rządzą kobiety. Z
całej tej plejady „Edyta B., po polsku Jenny” wyróżniała się
tym, że była najbardziej rockowa, wpisując się w nurt
„dziewczyńskiego rocka” spod znaku, powiedzmy, Alanis
Morissette, albo i, szerzej biorąc, amerykańskiego rocka
alternatywnego. Od którego zresztą szczególnym specem nie jestem,
ale muszę przyznać, że przeniesienie tego na nasz grunt wychodziło
artystce całkiem nieźle.
Przełomowym
albumem Edyty Bartosiewicz był Sen
z
1992
r.,
o którym jeszcze może kiedyś napiszę. Trzy lata później ukazał
się jego następca, właśnie Szok'n'Show.
Na każdej płycie artystka miała inną fryzurę: tym razem ostrzygła się na krótko.
Zaczyna
się dość mocnymi riffami w kawałku Susza,
ale nie jest to hard rock, jeno mocniejsza alternatywa. Potem
powracają klimata znane ze Snu.
Są nastrojowe ballady oparte o gitarę akustyczną, są też utwory
w średnich tempach, może jakiś refleks modnego jeszcze wówczas
grunge'u… Nad wszystkim dominuje obdarzony lekką chrypką głos
Bartosiewicz, za robotę gitarową odpowiada Maciej Gładysz, chyba
ten z dziś raczej zapomnianej grupy Human, a na klawiszach gra znany
muzyk sesyjny Romuald Kunikowski (m.in. akordeonista z Taty
Kazika).
Składu dopełniają Radosław Zagajewski i Krzysztof Poliński,
stała sekcja rytmiczna Bartosiewicz, i całkiem dobrze sobie radzą,
w każdym razie ten pierwszy (basista).
Album
przynosi trzy spore hity: optymistyczny w wymowie Zegar,
melancholijny
Ostatni oraz
mój ulubiony, dynamiczny Szał.
Poza tymi znanymi z radia kawałkami album wydaje się jednak nazbyt
jednorodny, przydałoby się więcej takich Szałów.
Żwawsze rytmy reprezentuje jeszcze anglojęzyczny The
Eye,
ale pozbawion jest równie wystrzałowego refrenu. Suma sumarów
jednak Szok'n'Show
wydaje się nieco słabszym w dyskografii Edyty Bartosiewicz ogniwem.
No
i jeszcze mondegreen na koniec. Piosenka Ty
rozumiesz zaczyna
się słowami: „Czy widzisz, jak we mnie dojrzewa wielki brzuch?”
Ee, że co? Aha, tam było „wrzód”, też fajnie. Ale padające
dalej słowa „Czy czujesz, jak we mnie pulsuje życie?”
sprawiają, że pierwsza wersja wydaje się mieć więcej sensu.
Kwintesencja polskiej sztuki teledysku lat 90.
Edyta
Bartosiewicz, Wodospady,
1998
W
roku 1998 Edyta Bartosiewicz była u szczytu sławy po płycie
Dziecko,
która przyniosła co najmniej dwa wielkie hity – Jenny
i
Skłamałam.
W takich okolicznościach przyrody nagrała album kolejny, który
miał się okazać na długie lata jej ostatnim: zmagając się z
wieloma problemami osobistymi, zniknęła ze sceny i z życia
publicznego. Trudno sobie wyobrazić lepsze pożegnanie z
publicznością, bo Wodospady
to
bodaj czy nie najlepsza jej płyta.
Zacznijmy
od fryzury: na Dziecku
artystka
miała blond włosy do ramion, natomiast na Wodospadach
–
jeszcze jaśniejsze i jeszcze dłuższe. Zespół gra ten sam co na
płycie omówionej powyżej, natomiast za produkcję wziął się
fachowiec z zagranicy, Rafe McKenna, co sprawia, że Wodospady
mają
w dyskografii Bartosiewicz najlepsze brzmienie. Jednak brzmienie
brzmieniem, a po prostu kompozycje są tu bardziej chwytliwe.
Otwieracz,
(Między
nami) Deszcz,
zaczyna się nastrojową nieśpiesznością, która budzi we mnie
pewne skojarzenia z Counting Crows.
Co prawda za sprawą dykcji artystki miałem wrażenie, że ona tam
śpiewa „Teść, nadchodzi teść”, ale tytuł utworu przekonuje
mnie, że chyba nie to miała na myśli.
Tymczasem
jednak nie mam na co narzekać. Bartosiewicz, poruszając się w
obrębie swej dotychczasowej formuły, dostarcza towar wysokiej
jakości. W ucho wpada dość spokojny Warto
wybaczać,
a już porywająca Miłość
jak ogień
(potocznie zwana Pochodnią)
zasłużenie stała się hitem. Na teksty utworów machnijmy wszakże
ręką.
Parę
piosenek zdarzyło się wprawdzie mniej wyrazistych, lecz jedyny
wyraźnie słabszy punkt to leniwa Mandarynka
z wysoko śpiewającą Bartosiewicz i spranym wyrażeniem
„mandarynkowy sen” (coś ty polskiej scenie muzycznej uczynił,
Edgarze Froese!) Za to w Dlaczego
nie mówisz nic mamy
melorecytację i funkujący podkład. Buntowniczka,
drugi highlight oprócz Pochodni,
sprawia momentami wrażenie, jakby chciała być Jenny
bis,
ale nie wyszło. I bardzo dobrze, bo niewiele jest utworów, do
których mam bardziej ambiwalentny stosunek niż do Jenny:
zwrotkę lubię, a refrenu nie znoszę. Tymczasem co do Buntowniczki,
swoją drogą bardziej urozmaiconej, nie mam pewności, czy
lepsza
jest wielkiej urody fraza „kontrowersyjne dziewczę”, czy
dyskretne ornamenty syntezatorem analogowym w refrenie.
Reasumując, album zdecydowanie lepszy jest od Szok'n'Show.
Dodatkową atrakcję stanowią napotkane w książeczce płyty efekty
działania szalejącej autokorekty, dzięki którym wśród osób, do
których skierowane są podziękowania wokalistki, znajduje się
Trący Middleton.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz