czwartek, 8 października 2015

Płyty wiosny i jesieni



O książkach było ostatnim razem, teraz więc pora na kolejny stały fragment gry – gawędy związane ze zdobytymi w ostatnich miesiącach płytami. Gwoli krótkiej statystyki: albumów 6, w tym jeden dwupłytowy i zarazem koncertowy, jedna kompilacja przebojów, reszta – studyjne. Połowę stanowią dzieła wykonawców z Polski, drugą – z USA. Kolejność chronologiczna – od kwietnia do października.


Skaldowie, Wszystko kwitnie wkoło – Złota kolekcja, 2001

Na ogół nie preferuję składanek, bo i po co kupować po raz drugi ten materiał, który już się dawno ma (albo i tak się będzie mieć w przyszłości) na płytach studyjnych? Czasami jednak w grę wchodzi wykonawca, którego całego dorobku kolekcjonować nie zamierzam albo jego zgromadzenie nie wydaje mi się realne w rozsądnej perspektywie czasowej – i wtedy łamię zasadę. Tak bywa w przypadku niektórych artystów polskich, których największe hity wydaje Pomaton w estetycznej serii „Złota kolekcja”.
Czerwone Gitary często nazywano „polskimi Beatlesami”, ale moim zdaniem, jeśli już stosować tego typu wytrychowe paralele, należałby im się raczej tytuł „polskich wczesnych Beatlesów”, podczas gdy na miano „polskich późnych Beatlesów” zasługują właśnie Skaldowie. Andrzej i Jacek Zielińscy, potomkowie rodziny z muzycznymi tradycjami, na tle bigbitowego boomu lat 60. wyróżniali się talentem i erudycją, udatnie nawiązując nie tylko do wiodących światowych nurtów, ale też muzyki poważnej oraz ludowej, zwłaszcza góralskiej. Wyłamywali się też z gitarowej normy: lider grupy był klasycznie wykształconym klawiszantem, a jego śpiewający brat sięgał czasem po skrzypce czy trąbkę; sięgać po aranżacje orkiestrowe też się nie wstydzili. Dodać do tego teksty znanych poetów (Agnieszka Osiecka, Leszek A. Moczulski, Wojciech Młynarski, Ewa Lipska) ze szlagwortami, co przechodziły do języka codziennego – i mamy czystych klasyków.
Zupełnym przypadkiem w tym roku Skaldowie obchodzą jubileusz 50-lecia, z czym związany był koncert Debiutów na festiwalu w Opolu. Będąc na świeżo ze składanką, miałem możliwość skontrastowania klasyków ze współczesnymi interpretacjami. Jedne wykonania były lepsze, a przynajmniej pomysłowsze, inne gorsze, ale nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że wpływ Skaldów na muzykę polską pozostaje trwały.
A cóż sama płyta? Jest to reprezentatywny przekrój przez karierę Skaldów, czyli nie brakuje Prześlicznej wiolonczelistki, Kuligu, Medytacji wiejskiego listonosza i tak dalej. Są także utwory z końca lat siedemdziesiątych, jak Dopóki jesteś i Życzenia z całego serca, charakteryzujące się zwrotem w stronę nieco banalniejszej estrady (co prawda wciąż na wysokim poziomie). Chronologicznie najnowszy jest Nie domykajmy drzwi z ostatniej płyty z 1989 r., wyjątkowy dlatego, że to kompozycja Jacka Zielińskiego (Andrzeja nie było wówczas w składzie). Swoisty bonus, chyba nie całkiem konieczny, stanowi funkujące Twą jasną widzę twarz z festiwalu w Opolu w 1980 r., w jakości, którą można obrazowo określić jako „nagrywane skarpetką”. A było dać na finał Szanujmy wspomnienia
Wiadomo, że w obrębie jednego kompaktu nie mogły się zmieścić absolutnie wszystkie istotne utwory tak znaczącego zespołu (a spróbuj tam gdzieś upchnąć Krywaniu, Krywaniu!), niemniej wybór jest całkiem dobry. Szkoda tylko, że na składance nie znalazło się prawie nic z najbardziej rockowego okresu Skaldów, kiedy to grupa wydawała się zmierzać z kolei w stronę „polskiego Procol Harum”. Ten etap reprezentuje tylko tytułowy utwór z płyty Wszystkim zakochanym, właśnie niebędący świadectwem tego wyostrzenia brzmienia. Ale nawet i z tym zastrzeżeniem repertuar jest na tyle porywający, żeby kompilacja ta okazała się najczęściej przeze mnie słuchaną płytą tego lata.


The Killers, Day & Age, 2008

Popularny w XXI wieku nurt określany mianem „nowej rockowej rewolucji” nie całkiem do mnie trafia. Większość wykonawców z kręgu alternatywnie zwanego „rocka wrażliwych chłopców i dziewcząt z klasy średniej w conversach” wydaje mi się po prostu przynudzać. Do chlubnych wyjątków należą The Killers.
Na początek zwróćmy uwagę, że nie należy mylić The Killers z innymi przedstawicielami „nowej rockowej rewolucji”, formacją The Kills, w której śpiewała popularna później i skądinąd Alison Mosshart, ani tym bardziej z istniejącą w latach 80. heavymetalową grupą Killers (bez „the”), której liderem był Paul Di'Anno, ex-Iron Maiden.
Z kim zatem mamy do czynienia? Z czwórką młodzieńców z Las Vegas, skłonną do pisania zgrabnych przebojów. Są wyraziste linie basowe, jest wsparcie operacyjne klawiszy, Brandon Flowers śpiewa wysokim głosem, od którego zapewne topnieją serca hipsteryczek… Słyszałem ich kiedyś nocą w Radiu Kraków i wrażenia miałem pozytywne, więc postanowiłem zapoznać się bliżej. Trafiło jednak na Day & Age, trzecią płytę grupy, która jest bardziej zelektronizowana niż poprzednie. Zwraca też uwagę grafika: projekt okładki, nadruk na CD oraz portrety muzyków w książeczce ułożone są z kolorowych kropek, niczym obrazki używane do badania daltonistów.
Po wciśnięciu „play” witają nas podniosłe dźwięki syntezatora, a w singlowym Human słychać nawet indyferentne klepanie sztucznej perkusji. Brzmienia syntetyczne wiążą się z modą na lata osiemdziesiąte, ma to jakieś zaczepienie w new romantic. Przy tym materiał stara się być urozmaicony. Joyride odznacza się rytmem disco-funkowym, łącznie z odpowiednio buzującym basem, co też ze stylem noworomantycznym się logicznie wiąże. I Can't Stay zawiera z kolei rytmikę jakby latynoską i solo na saksofonie. Motyw otwierający Neon Tiger mgliście kojarzy mi się z R.E.M. W aranżacjach sporą rolę odgrywają przetworzone elektronicznie partie wokalne wplecione w tło, a może to zresztą syntezatory udające głos ludzki, wszystko jedno, grunt, że fajnie brzmi, zwłaszcza w This Is Your Life, moim ulubionym z tej płyty.
Ogólnie rzecz biorąc, melodyjne to wszystko, bez szczególnych fajerwerków, ale przyjemne. Brakuje trochę hitów na miarę Jenny Was a Friend of Mine czy On Top, bo Human jest jednak zbyt ckliwy, a przydałoby się coś dynamicznego. Na koniec Flowers i jego koledzy serwują mroczne, powoli się rozwijające Goodnight, Travel Well, które niejako przełamuje cokolwiek rozrywkowy klimat albumu.



Anthrax, Spreading the Disease, 1985

Jak pisałem przy okazji Megadeth, zespół Anthrax tym się różni od pozostałych z „wielkiej czwórki thrash metalu”, że pochodzi z Nowego Jorku, a nie z Kalafiornii. Ale to nie jest jedyna różnica. W twórczości Wąglika od zawsze było stosunkowo więcej poczucia humoru (wyobrażacie sobie Slayerowców rapujących pod riff wywiedziony z Hava Nagila?), a poza tym jako jedyny z tej czwórki Anthrax zmieniał wokalistów.
Spreading the Disease to drugi album grupy, ale jakby pierwszy, bo nie dość, że lepszy brzmieniowo od poprzedniego, to jeszcze debiutuje tu włosko-indiański śpiewak heavymetalowy Joey Belladonna, następca mniej uniwersalnego Neila Turbina. Stanowisko basisty obejmuje natomiast grający w zespole do dziś Frank Bello, siostrzeniec perkusisty Charliego Benante, młodszy odeń o trzy lata. Resztę zespołu stanowili gitarzyści, Dan Spitz i oczywiście Scott Ian, który wówczas jeszcze nie był łysy.
Jak to w thrash metalu – ostro, szorstko i do przodu, przy czym Anthrax jest w porównaniu dość melodyjny. Momentami brzmi nie tyle thrashowo, co jak Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu – Sekcja Nowojorska. Zasługa w tym, między innymi, Belladonny, który jedzie w wysokich rejestrach. W Aftershock trafia mu się nawet moment, w którym jakby zachciało mu się udawać Roba Halforda. Skala głosu nie ta, całego kawałka w takiej manierze by nie udźwignął, ale z pojedynczą frazą w bardzo wysokiej tonacji sobie poradził. A już najwięcej NWOBHM słychać w Lone Justice, gdzie bas grzmi niczym w Iron Maiden. Tekst o samotnym łowcy nagród, szeryfie czy tam wigiliancie prowokuje komentatorów na Jutubie do narzekania, że chłopaki za często uprawiają apoteozę organów ścigania (vide I Am The Law z następnego albumu).
Drugim chwytliwszym fragmentem jest Madhouse, z niesławnym teledyskiem, który trafił na indeks w MTV jako potencjalnie obraźliwy dla osób chorych umysłowo, ze względu na nazbyt stereotypowe przedstawienie pacjentów psychiatryka jako rozczochrunów pląsających w kaftanach bezpieczeństwa. Nie brakuje też standardowej w metalu wczesnych lat 80. zmyłki w postaci balladowego początku, po którym następuje przywalenie: chodzi o Armed and Dangerous. A finałowy Gung Ho kończy się graną w gitarowym unisonie i z werblem melodyjką rodem z wojskowego marsza – znaczy, starają się panowie kombinować. Choć z początku repertuar może się wydawać mocno jednorodny, zyskuje po kolejnych przesłuchaniach.


Kiss, Alive!, 1975

Co ma wspólnego Kiss z Anthraxem? Jest to nowojorski zespół rockowy o składzie żydowsko-włoskim, którego jednym z liderów jest gitarzysta w ramach pseudonimu scenicznego używający drugiego imienia jako nazwiska – tam był Scott Ian (Rosenfeld), tutaj Paul Stanley (Eisen). Współlider Kiss, Gene Simmons, też jest Żydem, i to urodzonym w Izraelu, w mylnym błędzie są więc ci, którzy na podstawie loga zespołu zarzucają mu sympatie neonazistowskie. Kwestia z rozwinięciem nazwy jako „Knights In Satan's Service” albo „Kids, Imitate Satan's Soldiers” także jest wybitnie naciągana. W końcu do zespołu należy tylko jeden Demon.
Z pewnością natomiast można zespołowi słynnemu z ekstrawaganckich strojów i makijaży zarzucić pewną ilość kiczu, komercyjność i pogoń za kasą. Simmons nigdy nie zaprzeczał, że jego celem jako muzyka jest stać się obrzydliwie bogatym, zamiast po prostu obrzydliwym. O jego obrzydliwości świadczy zaś pojawiająca się tu i ówdzie (teledyski, okładki płyt) ikonografia średniowiecza oraz teksty utworów, z których wynika, że pod względem stosunków damsko-męskich podział jest prosty: „Starchild” Stanley to romantyk, a „Demon” Simmons – hurtowy zaliczator.
Podwójny album koncertowy Alive! stał się pierwszą w dziejach Kiss złotą płytą, a w 1976, jako jedna z pierwszych amerykańskich płyt w ogóle, dostał platynę. Jeśli dobrze rozumiem informacje we wkładce, nagrania pochodzą przeważnie z Detroit, a poza tym z Cleveland i jeszcze dwóch koncertów z Iowa i new Jersey. Mówimy o najsłynniejszym składzie zespołu, który uzupełniali perkusista Peter Criss („Catman”) i gitarzysta Ace Frehley („Space-Ace”). Obaj śpiewali, ale znacznie mniej niż ważniejsza połowa grupy. Miksował Eddie Kramer, ongiś producent samego Hendrixa.
Owego czasu zespół miał na koncie trzy albumy, można więc traktować Alive! jako „the best of” z pierwszego okresu. Jak to na koncercie, niektóre utwory dostają większego kopa. Strutter, mój ulubiony C'mon and Love Me, a nawet obleśny Nothin' to Lose wypadają żwawiej niż na debiucie. Za słabszy punkt uważam 100,000 Years: się dłuży, bo rozciągają go dialogi z publicznością i solo perkusyjne „Kocura” Crissa. Nie mogę też przeboleć zmiany balladowego intra do Black Diamond.
Można się lekko zdziwić, że zespół wygląda groźnie, a gra stosunkowo oszlifowaną odmianę hard rocka przemieszaną z bardziej konserwatywnym rock and rollem. Czasy takich czadów jak God of Thunder miały dopiero nadejść…
Koncert nie ten sam, ale repertuar ten sam.

Edyta Bartosiewicz, Szok'n'Show, 1995

W drugiej połowie lat 90. polskim rynkiem muzycznym zawładnęły solistki, spychając ze sceny wykonawców zespołowych. Wszechobecność śpiewających pań została m.in. wyśmiana przez Big Cyca w piosence Światem rządzą kobiety. Z całej tej plejady „Edyta B., po polsku Jenny” wyróżniała się tym, że była najbardziej rockowa, wpisując się w nurt „dziewczyńskiego rocka” spod znaku, powiedzmy, Alanis Morissette, albo i, szerzej biorąc, amerykańskiego rocka alternatywnego. Od którego zresztą szczególnym specem nie jestem, ale muszę przyznać, że przeniesienie tego na nasz grunt wychodziło artystce całkiem nieźle.
Przełomowym albumem Edyty Bartosiewicz był Sen z 1992 r., o którym jeszcze może kiedyś napiszę. Trzy lata później ukazał się jego następca, właśnie Szok'n'Show. Na każdej płycie artystka miała inną fryzurę: tym razem ostrzygła się na krótko.
Zaczyna się dość mocnymi riffami w kawałku Susza, ale nie jest to hard rock, jeno mocniejsza alternatywa. Potem powracają klimata znane ze Snu. Są nastrojowe ballady oparte o gitarę akustyczną, są też utwory w średnich tempach, może jakiś refleks modnego jeszcze wówczas grunge'u… Nad wszystkim dominuje obdarzony lekką chrypką głos Bartosiewicz, za robotę gitarową odpowiada Maciej Gładysz, chyba ten z dziś raczej zapomnianej grupy Human, a na klawiszach gra znany muzyk sesyjny Romuald Kunikowski (m.in. akordeonista z Taty Kazika). Składu dopełniają Radosław Zagajewski i Krzysztof Poliński, stała sekcja rytmiczna Bartosiewicz, i całkiem dobrze sobie radzą, w każdym razie ten pierwszy (basista).
Album przynosi trzy spore hity: optymistyczny w wymowie Zegar, melancholijny Ostatni oraz mój ulubiony, dynamiczny Szał. Poza tymi znanymi z radia kawałkami album wydaje się jednak nazbyt jednorodny, przydałoby się więcej takich Szałów. Żwawsze rytmy reprezentuje jeszcze anglojęzyczny The Eye, ale pozbawion jest równie wystrzałowego refrenu. Suma sumarów jednak Szok'n'Show wydaje się nieco słabszym w dyskografii Edyty Bartosiewicz ogniwem.
No i jeszcze mondegreen na koniec. Piosenka Ty rozumiesz zaczyna się słowami: „Czy widzisz, jak we mnie dojrzewa wielki brzuch?” Ee, że co? Aha, tam było „wrzód”, też fajnie. Ale padające dalej słowa „Czy czujesz, jak we mnie pulsuje życie?” sprawiają, że pierwsza wersja wydaje się mieć więcej sensu.
 Kwintesencja polskiej sztuki teledysku lat 90.

Edyta Bartosiewicz, Wodospady, 1998

W roku 1998 Edyta Bartosiewicz była u szczytu sławy po płycie Dziecko, która przyniosła co najmniej dwa wielkie hity – Jenny i Skłamałam. W takich okolicznościach przyrody nagrała album kolejny, który miał się okazać na długie lata jej ostatnim: zmagając się z wieloma problemami osobistymi, zniknęła ze sceny i z życia publicznego. Trudno sobie wyobrazić lepsze pożegnanie z publicznością, bo Wodospady to bodaj czy nie najlepsza jej płyta.
Zacznijmy od fryzury: na Dziecku artystka miała blond włosy do ramion, natomiast na Wodospadach – jeszcze jaśniejsze i jeszcze dłuższe. Zespół gra ten sam co na płycie omówionej powyżej, natomiast za produkcję wziął się fachowiec z zagranicy, Rafe McKenna, co sprawia, że Wodospady mają w dyskografii Bartosiewicz najlepsze brzmienie. Jednak brzmienie brzmieniem, a po prostu kompozycje są tu bardziej chwytliwe.
Otwieracz, (Między nami) Deszcz, zaczyna się nastrojową nieśpiesznością, która budzi we mnie pewne skojarzenia z Counting Crows. Co prawda za sprawą dykcji artystki miałem wrażenie, że ona tam śpiewa „Teść, nadchodzi teść”, ale tytuł utworu przekonuje mnie, że chyba nie to miała na myśli.
Tymczasem jednak nie mam na co narzekać. Bartosiewicz, poruszając się w obrębie swej dotychczasowej formuły, dostarcza towar wysokiej jakości. W ucho wpada dość spokojny Warto wybaczać, a już porywająca Miłość jak ogień (potocznie zwana Pochodnią) zasłużenie stała się hitem. Na teksty utworów machnijmy wszakże ręką.
Parę piosenek zdarzyło się wprawdzie mniej wyrazistych, lecz jedyny wyraźnie słabszy punkt to leniwa Mandarynka z wysoko śpiewającą Bartosiewicz i spranym wyrażeniem „mandarynkowy sen” (coś ty polskiej scenie muzycznej uczynił, Edgarze Froese!) Za to w Dlaczego nie mówisz nic mamy melorecytację i funkujący podkład. Buntowniczka, drugi highlight oprócz Pochodni, sprawia momentami wrażenie, jakby chciała być Jenny bis, ale nie wyszło. I bardzo dobrze, bo niewiele jest utworów, do których mam bardziej ambiwalentny stosunek niż do Jenny: zwrotkę lubię, a refrenu nie znoszę. Tymczasem co do Buntowniczki, swoją drogą bardziej urozmaiconej, nie mam pewności, czy lepsza jest wielkiej urody fraza „kontrowersyjne dziewczę”, czy dyskretne ornamenty syntezatorem analogowym w refrenie.
Reasumując, album zdecydowanie lepszy jest od Szok'n'Show. Dodatkową atrakcję stanowią napotkane w książeczce płyty efekty działania szalejącej autokorekty, dzięki którym wśród osób, do których skierowane są podziękowania wokalistki, znajduje się Trący Middleton.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz