Ze sporym zadowoleniem przyjąłem uruchomienie przez Wytwórnię
Filmów Dokumentalnych i Fabularnych portalu streamingowego 35mm.online.
Oferuje on sporo krajowych produkcji – nie tylko z obu wyżej wymienionych
kategorii, ale też animacje i Polską Kronikę Filmową. W dodatku jest za
darmo (przynajmniej na razie), jedynie z opcją płatnego konta premium o
bogatszej ofercie. Ponieważ mam wersję podstawową, nie wiem, co się dzieje z
filmami co jakiś czas wycofywanymi – czy znikają w ogóle, czy przechodzą do
kategorii premium. Jednak trochę zaległości z polskiego kina sobie uzupełniłem.
Sprawy techniczne są jeszcze do dopracowania. W odróżnieniu od HBO Max
czy Netfliska, po najechaniu na pasek czasu nie widać podglądu kadru, co
utrudnia odnalezienie konkretnej sceny. Dla części filmów dostępna jest
audiodeskrypcja i napisy. Tej pierwszej nie sprawdzałem, te drugie bywają
różne: w zależności od filmu – czasem polskie dla niesłyszących, czasem
angielskie (na ogół dobre). Nie ma natomiast możliwości wyboru języka, tylko
napisy albo bez. Najbardziej kuriozalnie sprawa została rozwiązana w Deja vu,
o czym niżej.
Rejs, reż. Marek
Piwowski, 1970
Jest to jeden z najkultowszych filmów polskich, o których nie bardzo
wiadomo, co napisać, bo napisano już praktycznie wszystko. Zaczyna się od tego,
że Stanisław Tym (razem z drugim facetem, po którym potem ginie wszelki ślad) wchodzi
„służbowo” w Toruniu na statek wiślany, zaludniony przez rozmaite typy i typki,
aktorów i naturszczyków, Maklakiewicza i Himilsbacha. Z pozoru nic się nie
dzieje; pasażerowie podróżują i gadają, czasem trafiają się jakieś gagi, do
których potem się nie wraca. Ale jak oni gadają – mieszanką small talku,
nowomowy i czego tam jeszcze, dzięki której Rejs stał się źródłem
niezliczonych cytatów, powracających w najrozmaitszych kontekstach. Jeśli można
mówić o wiodącym wątku, to są to przygotowania pasażerów do programu
artystycznego na cześć kapitana. Na uboczu kaowiec Tym prowadzi śledztwo, aby
się dowiedzieć, kto spostponował go napisem „głupi kaowiec”. Można toto interpretować jako szerszą paralelę
polskiego społeczeństwa, jeszcze jak.
Pierścień i róża, reż. Jerzy
Gruza, 1987
Ekranizacja powieści Williama Makepeace’a Thackeraya to kolejny
przedstawiciel „nowego kina dziecięcego”, zapoczątkowanego przez Akademię
pana Kleksa. Obecne w oryginale wątki satyryczne zostały stonowane na rzecz
kostiumowej opowieści o książętach, księżniczkach i magii.
Z dzieciństwa
pamiętam Pierścień i różę jako serial, a jak pokazują przypadki Wieśmina
czy Dżejnosika, rzadko da się bez straty jakości przemontować film
seryjny w pełnometrażowy. Tak też i jest w tym przypadku: akcja toczy się na
złamanie karku, ani wątki, ani piosenki nie mają szansy należycie wybrzmieć. Co
się tyczy piosenek, to ich autorem jest śp. Andrzej Korzyński – nie mają jednak
tej samej siły przebicia, co jego utwory z Akademii Pana Kleksa (może dlatego,
że tam był fundament w postaci Brzechwy). Nowe interpretacje Na wyspach
Bergamutach czy Kaczki dziwaczki powstają do dziś, a piosenek z Pierścienia
i róży?
Jeśli chodzi o kreacje aktorskie, to
Bulbę zagrał Zbigniew Zamachowski. Katarzyna Figura jako Rózia zapewniła pewną
dawkę ikonografii średniowiecza – nie za dużą, bo w końcu film dla dzieci – ale
do książkowego wyobrażenia postaci była średnio podobna. Czarna Wróżka (Zdzisława
Specht) wygląda natomiast jak typowa wokalistka rockowa z tamtej epoki, typu
Wanda Kwietniewska.
Z ostatniego seansu zapamiętałem
przede wszystkim wizualną kreację niemilców. Poddani tyrana Padelli (Janusz
Rewiński) prezentują połączenie estetyki nazistowskiej (nie zabrakło nawet
fikających gimnastyczek, jak z Tryumfu woli) z hełmami w stylu
Darth Vadera. Sam zaś Padella kojarzy mi się z kimś jeszcze innym…
Jaki kraj, taki Gregor Clegane |
Co najbardziej mnie zaskoczyło na
plus? Nic się nie starzeje tak szybko jak efekta specjalne, a jednak
transformacja Gburiana w kołatkę – za którą odpowiadali czechosłowaccy
animatorzy ze studia w Barrandovie – do dziś robi wrażenie.
Mąż swojej żony, reż. Stanisław
Bareja, 1960
Stanisława Bareję kojarzymy jako autora komedii chaotycznych, w krzywym zwierciadle przedstawiających realia PRL. Zaczynał jednak od dość konwencjonalnych, grzecznych komedii obyczajowych. Tytułowym bohaterem jego debiutu, czyli Bronisławem Pawlikiem, jest kompozytor zupełnie stłamszony karierą żony-lekkoatletki (Aleksandra Zawieruszanka). Tłamszenie oglądało mi się z przykrością, chociaż winę ponosiła nie sama rekordzistka Fołtasiówna, lecz oddelegowana do niej gosposia (Wanda Łuczycka). W drugorzędnym wątku występuje Wiesław Gołas w roli boksera, który nawiązuje sympatię z córką przybyłego do Warszawy mentora głównego bohatera – jest nią Elżbieta Czyżewska. Jako trener Gołasa występuje autentyczny bokser Feliks Stamm. Satyra społeczna występuje w ilościach śladowych, w postaci wzmianki, że w locie drużyny sportowej do Anglii udział bierze „jedenastu zawodników, dwudziestu działaczy".
Małżeństwo z rozsądku, reż.
Stanisław Bareja, 1966
Trzecia komedia Barei była już kolorowa (wcześniejsza Żona dla
Australijczyka zresztą też, ale w serwisie jej zabrakło). Tym razem Daniel
Olbrychski jako artysta malarz gnieździ się na poddaszu warszawskiego Starego
Miasta i próbuje wiązać koniec z końcem, sprzedając obrazy turystom pod
Babrakanem. Rodzice dziewczyny, z którą się prowadza (ponownie „Cizieska”), to
prywaciarze z bazaru, poszukujący dla córki odpowiedniego zięcia, który mógłby
posłużyć jako przykrywka dla ich dochodów. Można tu więc się dopatrywać
elementów satyry społecznej, jednak po linii władzy – PRL prywatna inicjatywa
stanowiła dopuszczalny obiekt żartów i krytyki.
Poza Bohdanem Łazuką i Bogumiłem Kobielą
występuje Tadeusz Chyła, śpiewający w towarzystwie ulicznej kapeli
piosenkę Panie Kwiatkowski, panie Kowalski – jeden z kilku numerów
muzycznych w tym filmie. Nie brakuje też ikonografii średniowiecza w postaci
panny podglądanej przez głównego bohatera na dachu. Co prawda ówczesna krytyka
potraktowała film średnio łaskawie. Na łamach „Filmu” Bogumił Drozdowski
podsumował swoją recenzję:
Komedie amerykańskie (…) dysponują zawsze pełnym asortymentem gagów i atutami nie do przebicia: dobrym tańcem, śpiewem, kiedy trzeba – znakomitym aktorstwem, kiedy trzeba – seksem, kiedy trzeba – zadziwiającą sprawnością fizyczną bohaterów. Tymi cechami polska komedia nie może, niestety, poszczycić się prawie nigdy. (…) Jeśli ktoś ma seks, to nie umie grać; jeśli ktoś jest dobrym aktorem, to nie potrafi skakać po dachu; jeśli Łazuka umie śpiewać i angażują go do filmu – to śpiewa Olbrychski.
Sprawność fizyczno-wokalna przydała się potem Olbrychskiemu przy kręceniu sceny wbijania Azji na pal, kiedy musiał jakoś wytrzymać przerwy w ujęciach |
Wielka majówka, reż.
Krzysztof Rogulski, 1981
Początek lat osiemdziesiątych. Julek (Jan
Piechociński), cwaniak wyrzucony za malwersacje z ochotniczej straży pożarnej,
i Rysiek (debiutujący Zbigniew Zamachowski), fajtłapowaty uciekinier z
poprawczaka, spotykają się w Warszawie i próbują żyć jak króle za ukradziony
badylarzowi (Roman Kłosowski) milion złotych polskich. Na swojej drodze znajdują
całą czeredę rozmaitych typów. Wyłania się tu sceneria dzikiej Warszawy
„dewizowej”, gdzie oszust oszusta oszustem pogania i wszystko jest na sprzedaż.
Jedyny wyjątek, wzorzec kamiennej uczciwości, to grany przez Wiesława
Michnikowskiego mechanik maszyn do pisania.
Przede wszystkim jednak – w tym filmie gra Maanam. Gra
muzykę i pojawia się w sekwencjach fabularnych, chociaż główni bohaterowie
prawie nie mają z nim interakcji, a jeśli już mają, to nie do końca wiadomo,
czy to nie ich fantazja. Mówiąc o fantazji – mamy też dziwną, niepokojącą
sekwencję senną. No i ostatnia scena – przed sądem – kończy się w sposób całkiem
nierealistyczny, ale musiała robić ogromne wrażenie w czasach, kiedy film się
ukazał – zwłaszcza jeśli ktoś po raz pierwszy oglądał w więzieniu.
Zawiera Ryszarda Kotysa w roli ojca Ryśka i Jacka
Kleyffa jako komendanta straży. John Mayall też się pojawia na mgnienie oka.
Seksmisja, reż. Juliusz
Machulski, 1984
Film ten, w Sawieckim Sajuzie wyświetlany jako Nowe amazonki,
należy do kolejnych pozycji z żelaznej klasyki polskich komedii, chociaż jego
wymowa może być eee… kontrowersyjna. Mniej więcej wszyscy znamy, o co chodzi:
dwaj faceci, romantyk Albert (Olgierd Łukaszewicz) i „rozrywkowy” Maks (Jerzy
Stuhr) budzą się z hibernacji po kilkudziesięciu latach, aby zastać wokół
siebie totalitarne społeczeństwo zaludnione wyłącznie przez kobiety. W epoce
odbierano to jako satyrę na ustrój socjalistyczny w Polsce, z jego aparatem
przemocy, łopatologiczną propagandą, przerabianiem historii itp., ale wielu
widzów, zwłaszcza na Zachodzie, odczytuje Seksmisję jako krytykę
feminizmu jako takiego. Ja nie, bo nie widzę zgoła żadnych cech wspólnych
pomiędzy społeczeństwem w filmie a licznymi feministkami, które znam. Ale… w
sumie TERF-y mogłyby się przejrzeć jak w zwierciadle.
Choć, zgodnie z tradycją polskiej SF, akcja dzieje się nie wiadomo w jakim kraju, nie zabrakło podobizny pewnego znanego Polaka |
Oczywiście, elementy tzw.
dziaderstwa można tu wypatrzyć – zwłaszcza fakt, że kobiety przyszłości nie noszą
staników i kąpią się po sagu, tak jakby jedyną sensem używania biustenhaltera
była osłona przed Męskim Spojrzeniem™, a nie
np. odciążenie kręgosłupa czy ochrona różnych elementów przed drażniącym
kontaktem z innymi elementami. Bolesna jest także bimbofikacja Lamii (Bożena
Stryjkówna), głównej bohaterki żeńskiej: z postaci pewnej siebie i
przedsiębiorczej zmienia się pod koniec filmu w idiotkę, która nic nie rozumi.
Z drugiej strony – wzorcowy dziader w postaci Maksa konsekwentnie ukazywany
jest jako uparty baka.
W epizodycznej roli strażniczki wystąpiła Magdalena Kuta, która po latach grania ogonów i ról w telenowelach została latoś doceniona dzięki serialowi Gang Zielonej Rękawiczki |
Mocną stroną jest kreacja wizualna. Ilona Łepkowska na łamach „Filmu” nie mogła wyjść z podziwu, jakim cudem twórcom Seksmisji udało się w czasach kryzysu zdobyć materiały na tak dopracowane kostiumy (odpowiadała za nie Małgorzata Braszka).
Deja vu, reż. Juliusz
Machulski, 1989
Koprodukcja polsko-radziecka. Lata
dwudzieste, czasy jazzu i NEP-u. Mafijny killer przyjeżdża ze Stanów do Odessy,
aby załatwić renegata. Na drodze staje mu radziecka biurokracja i ogólny
bagałan.
Na drodze widza
staje natomiast istna wieża Babel. Mamy tu polskich aktorów mówiących po
angielsku z polskim akcentem, polskich aktorów mówiących po rosyjsku z polskim
akcentem, Cezarego Pazurę mówiącego po rosyjsku z niemieckim akcentem, a w roli
głównej – znanego krakowskiego rajdowca Jerzego S. (wówczas pędzącego tylko na
rowerze), który mówi po rosyjsku z akcentem Polaka udającego Amerykanina.
Trudno byłoby słuchać dialogów, gdyby nie aktorzy radzieccy, mówiący po
rosyjsku normalnie albo z ormiańskim akcentem, albo ukraińsko-rosyjskim surżykiem,
albo nawet po ormiańsku. Cud, że jidysz się gdzieś nie załapał.
Wojciech Malajkat, Cezary Pazura, Grzegorz Heromiński |
Z pomocą
przychodzą napisy. Najbardziej racjonalną decyzją byłoby opracowanie dwóch
wersji: polskiej i angielskiej. Tymczasem jest tylko jedna, w której kwestie
angielskie są opatrzone napisami po polsku, a kwestie rosyjskie – po angielsku,
nawet w obrębie jednego dialogu. Słyszymy więc na przykład taką wymianę zdań:
– Jesli wy inostraniec, ja nie riekomenduju guliat’ po Bulwaru Fieldmana.
– Thanks!
A czytamy:
– If you’re a foreigner, better keep away from Feldman boulevard.
– Dzięki!
W pewnym zaś momencie w ogóle dzieje
się w napisach jakaś abonamentacja…
Dziwna
sprawa: z pierwszego oglądania wiele lat temu wyniosłem wspomnienie, że w
finale filmu Stuhr strzela, jak na gangstera z dwudziestolecia przystało, z
pistoletu maszynowego Thompson, ale w scenie ucieczki na rowerze tommy-gun kilka
razy zmienia się magicznie w kałasznikowa (który wtedy jeszcze nie istniał, ale
daje bardziej spektakularny płomień wylotowy). Teraz stwierdziłem, że nic
takiego nie zachodzi. Poprawili w ramach rekonstrukcji cyfrowej czy od początku
sobie to zmyśliłem?
Zawiera
Ryszarda Kotysa w roli jednego ze zleceniodawców Stuhra.
Kiler, reż. Juliusz
Machulski, 1997
Lata dziewięćdziesiąte to był w Polskiej RP istny gengszter
korszak. Reżyserzy, na czele z Władysławem Pasikowskim i jego Psami,
chycili się realizować sensacyjne historie o szarych moralnie bohaterach,
rozwalających nieprzyjacioły swoje bez pardonu i rzucających dużą ilością
mięsa. Do mody tej nawiązał Juliusz Machulski w niezwykle popularnej komedii. Cezary
Pazura gra tu warszawskiego taksiarza Jurka Kilera, który – nie tylko przez zbieżność
nazwiska – zostaje wzięty za groźnego płatnego zabójcę i mimo woli wplątany w
gangsterską intrygę. Występują także Jerzy Stuhr jako ścigający tytułowego
Kilera komisarz Ryba, Janusz Rewiński jako obleśny „mafioza” Siara, Katarzyna
Figura w charakterze trophy wife tego ostatniego i Małgorzata
Kożuchowska jako dziennikarka, która staje się flamą taksówkarza.
Chociaż jest to tematyka
sensacyjno-kryminalna, to giną tak naprawdę tylko dwie osoby, i to na samym
początku, na etapie zawiązania akcji: bandyta „Gilotyna”, zastrzelony przez
prawdziwego Kilera, oraz brutalny więzień grany przez Władysława Komara,
mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą. Ogólnie Jurek Kiler stara się wybrnąć
ze swojego pasztetu bez rozlewu krwi, co wymaga od niego sporo pomysłowości. Co
do mięsa – okazuje się, że w tym filmie nie klną aż tak dużo, jak zapamiętałem
sprzed lat.
Muzykę stworzył zespół Elektryczne
Gitary, którego lider Kuba Sienkiewicz odmówił przyjęcia głównej roli w
poprzednim filmie Machulskiego, Girl Guide. Piosenka Kiler stała
się jednym z największych hitów grupy, ale oprócz niej słychać kilka innych
utworów.
Wilczyca, reż. Marek
Piestrak, 1983
Dla odmiany bodaj pierwsze polskie podejście do horroru. Czy udane?
Trudno powiedzieć, ja np. nie bałem się za bardzo, ale niepokojący klimat toto
ma. Akcja dzieje się w XIX wieku, gdzieś w zaborze austriackim. Żona drobnego
szlachcica umiera po nieudanym spędzeniu płodu i wiele wskazuje na to, że
parała się czarną magią; zamiast gromnicy trzyma w ręku wilczą łapę (a nie
zajęczą, jak napisali na Wikipedii – wtedy byłaby przecież Zajęczyca!)
Od tej pory główny bohater, który zresztą niezbyt sympatycznie ją traktował, ma
wrażenie, że śledzi go wilk. Kiedy zaś przenosi się jako rządca do majątku
bogatszego sąsiada, źródłem jego niepokoju staje się żona tegoż – czyżby nowe
wcielenie Maryny?
Mamy więc tu
podejście do tematu lykantropii. W materiałach promocyjnych czy różnych artykułach
na temat (także i krytycznych, np. o tezie „Polacy nie umią w horror” albo
„Marek Piestrak, polski Ed Wood”) powszechnie się powtarza kadr Iwony Bielskiej
w straszliwej charakteryzacji upiorzycy – należy tu jednak podkreślić, że
występuje ona w takiej postaci tylko w jednej scenie.
Efektów specjalnych jest mało, ale kiedy już są, to boki zrywać |
Ponadto film zawiera dyskretny wątek
lesbijski oraz Ryszarda Kotysa w roli służącego.
Amator, reż.
Krzysztof Kieślowski, 1979
To już czwarty tu film z udziałem Jerzy’ego Stuhra, a chronologicznie
to wręcz jego pierwsza rola pierwszoplanowa.
Zaopatrzeniowiec z małego miasteczka
w Małopolsce kupuje kamerę filmową. Początkowo zamierza tylko rejestrować swoją
nowo narodzoną córkę. Szybko jednak zaczyna kręcić, co podleci. Odnajduje w
życiu pasję, ale odnajduje też problemy, których wcześniej nie miał. Można to
traktować szerzej jako przypowieść o dylematach spotykających artystę: konflikt
między twórczością a życiem rodzinnym, ważniacy wtrącający się do procesu
twórczego, zwątpienie we własne możliwości… i nieubłagany drive, żeby
dalej kręcić.
Zawiera Krzysztofa Zanussiego as
himself.
Krótki film o zabijaniu,
reż. Krzysztof Kieślowski, 1987
Jest to rozbudowana wersja filmu telewizyjnego Dekalog V z
cyklu poświęconego dziesięciu przykazaniom. Fabuła w sumie prosta:
niesympatyczny młody człowiek (Mirosław Baka) morduje niesympatycznego
taksówkarza, a potem zostaje skazany na śmierć i stracony, pomimo wysiłków
adwokata, który wypada najbardziej pozytywnie, ale całe doświadczenie
pozostawia go w strzępach. Film ukazał się w czasie, gdy toczyła się dyskusja
nad zniesieniem kary śmierci, a reżyser ze scenarzystą opowiadają się przeciw jej
stosowaniu. Stawiają wręcz znak równości między morderstwem a egzekucją, co
podkreśla użycie przez mordercę akurat sznura jako narzędzia zbrodni. Ogólny
posęp całego filmu potęguje kolorystyka – Sławomir Idziak kręcił z żółtym
filtrem, cały świat (czytaj: Warszawa) wydaje się brudny i lepki.
Najbardziej posępny Artur Barciś, jakiego widziały oczy moje |
Krótki film o miłości, reż.
Krzysztof Kieślowski, 1988
Także i Dekalog VI doczekał się wersji kinowej. Olaf
Lubaszenko ukradł lornetkę, by podglądać Bernadetkę, a raczej Grażynę
Szapołowską z bloku naprzeciwko. Z czasem wuajerstwo przestaje mu wystarczać i
zaczyna dążyć do bardziej bezpośredniego kontaktu. Czy stalking można nazwać
miłością? Nie powiedziałbym, chociaż stalkierz na pewno powie co innego. Czy
można go nazwać cudzołóstwem? A można, jak najbardziej, jeszcze jak. Anyway,
dawno w czasie oglądania nie czułem takiej żenady z drugiej ręki, obserwując
poczynania głównego bohatera. Wręcz wołałem do ekranu: „Gościu, co ty w ogóle
wyprawiasz?”
Akcja dzieje się gdzieś na
warszawskim blokowisku (w pewnym momencie mowa o ul. Piratów, ale nie ma takiej
w Warszawie). Charakterystyczne balkony przypominają Służew nad Dolinką,
gniazdo Beksińskich, chociaż osoby lepiej poinformowane twierdzą, że to Stawki
na Muranowie albo Gocław. Jeśli do tego dodać, że głównym bohaterem jest
mężczyzna o imieniu Tomek, który nie umie w kontakty z kobietami i popełnia
próbę, to można dojść zbyt daleko w nadinterpretacjach.
Pojawia się także pochwyt drzwiowy typu "ser" |
Występuje Piotr Machalica, ale widno
w roli epizodycznej, bo w trakcie oglądania w ogóle go nie zakonotowałem. Tym
samym jest to film z udziałem byłego i niedoszłego dyrektora Teatronu
Częstochowskiego.
Przypadek, reż.
Krzysztof Kieślowski, 1981
Amatorem Kieślowski wywindował Stuhra, Przypadek
pomógł karierze Bogusława Lindy, który jeszcze wówczas nie wiedział nic o
zabijaniu. Stuhr zresztą też się pojawia.
Reżyserz stosuje
tu zabieg formalny w postaci przedstawienia trzech równoległych linii życia
głównego bohatera, które biegną zupełnie inaczej w zależności od tego, czy
zdąży na pociąg, czy nie. Czy Witek będzie człowiekiem władzy, opozycjonistą
czy apotylicznym fachowcem – zawsze stanie w obliczu jakichś konfliktów. Należy
tu dodać, że pierwsza linia jest czasowo najobszerniejsza, a w każdym z wątków
bohater spotyka epizodycznie postaci odgrywające istotne role w dwóch
pozostałych.
Przypadek powstał w 1981, ale cenzura przetrzymała go na półce aż do 1987,
wypuszczając po cięciach. W obecnie dostępnej wersji część usuniętych
fragmentów udało się odzyskać, z wyjątkiem sceny pobicia Witka przez
milicjantów, z której ocalał tylko dźwięk – przez co effekt jest być może
jeszcze bardziej przerażający niż w oryginale, bo każdy może się tylko
domyślać, co się tam dzieje. Pozostaje natomiast trochę ikonografii
średniowiecza, jak również krótka scena sekcji zwłok, przez którą z
rozpoczęciem posiłku w trakcie seansu zalecam poczekać dopiero na scenę z peronu.
Golem, reż. Piotr
Szulkin, 1979
Pierwszy film z fantastyczno-naukowej tetralogii Szulkina przedstawia wizję świata po nuklearnej apokalipsie, w której naukowcy prowadzą prace nad wyhodowaniem sztucznego człowieka. Zarazem jest to luźna adaptacja motywów powieści austriackiego pisarza grozy Gustava Meyrinka, nawiązująca do legendy o Golemie. W praktyce wygląda to tak, że Pernat (Marek Walczewski), wypuszczony z czegoś w rodzaju więzienia, patałęta się po obślompanych podwórkach i wnętrzach i nic nie kuma. Na swojej drodze spotyka rozmaite osoby, z którymi ewidentnie też jest coś nie tak, i w rezultacie jeszcze bardziej nic nie kuma, a widz razem z nim. W międzyczasie pojawiają się przebitki na dyskusję jakichś naukowców, z których można zrozumieć, że to właśnie Pernat jest golemem – ich konstruktem, poddawanym właśnie jakimś testom; obawiają się oni, aby nie stał się za bardzo autonomiczny.
Pod względem realizacyjnym mamy do
czynienia z wyraźnym wpływem ekspresjonizmu; scenografia ma charakter na tyle
umowny, że mogłaby uchodzić za spektak teatru telewizji. Wszystko ma tu surrealistyczny,
dezorientacyjny, nieco kafkowski klimat. Czasami po prostu nie warto się
zastanawiać nad sensem tego, co się widzi na ekranie, tylko oglądać, kontemplować,
na interpretacye przyjdzie pora później. W pewnym momencie widzimy nawet Józefa
Skrzeka śpiewającego i grającego na basie dla tłumu publiczności, po czym okazuje
się, że Skrzek stoi w pustej sali, a publika została studyjnie doklejona w tle
ekranu. Słowo daję, od trzeciego sezonu Miasteczka Twin Peaks nic mi tak
nie wytrzepało muzgó.
Zawiera Ryszarda Kotysa w woli jednorękiego
windziarza.
Dolina Issy, reż. Tadeusz
Konwicki, 1982
Mówiąc o filmach kontemplacyjnych – to jest dopiero okaz. Dolinę
Issy można podsumować najkrócej: „Bardzo Litwa, bardzo oniryka”. W filmie,
opartym na motywach powieści Czesława Miłosza, nie ma wyraźnie zaznaczonej
fabuły, za to jest bardzo wyraźnie określone miejsce akcji: litewska wieś w
latach międzywojennych. W akcji filmu można wyróżnić parę mniej więcej zarysowanych
wątków (zwłaszcza leśniczy zmagający się z wewnętrznymi demonami, które
podburza w nim diabeł w postaci Jerzego Kryszaka w utytłanym niemieckim
mundurze), parę epizodów i sporo scen o charakterze czysto wizualnym (procesje
rozmaite, kobieta w stroju Ewy prowadząca po lesie białego konia, rozmaite
krajobrazy). Od czasu do czasu, w sekwencjach osadzonych we współczesności,
różni aktorzy recytują wirsze Miłosza. Nastrój potęgują tworzące ścieżkę
dźwiękową filmu pieśni litewskie w wykonaniu zespołów folklorystycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz