Ostatni plon z bazaru na
Faradaguła był w 80% brytyjski, w pozostałych 20% amerykański. Tym razem
proporcje się odwróciły, choć gdyby spojrzeć dokładniej, to Amerykanów jest tylko
70%. Pierwsze trzy z omawianych albumów miałem dawniej na kasetach.
Blondie, No Exit,
1999
Debbie Harry, ikoniczna blondyna
rocka, reaktywowała swój zespół pod koniec lat 90. Powrót z płytą No Exit okazał
się udany. Wokalistka brzmi, nie dziwota, dojrzalej niż dwadzieścia lat
wcześniej, ale zachowała dawną charyzmę, od razu da się rozpoznać że to ona.
Sukces komercyjny albumu
pociągnął przede wszystkim melodyjny, rockowy, doprawiony jakąś słodyczą
przebój Maria. Na drugim singlu wyszło motoryczne i nie tak słodkie Nothing
Is Real But the Girl. Z mocniejszych momentów wymieniam jeszcze otwieracz w
postaci dynamicznego ska Screaming Skin. Dość odlotowy jest utwór
tytułowy, gdzie Harry rapuje w duecie ze zmarłym niedawno Coolio do
akompaniamentu cytującego… Toccatę d-moll Bacha, a w późniejszej solówce
odzywa się i Grieg z W grocie króla gór.
Materiał jest dość
różnorodny. Kawałki jak Forgive and Forget albo rozmarzone Double
Take i Night Wind Sent przypominają przyzwoitą muzykę pop z lat
osiemdziesiątych. Swingująca konwencja pojawia się za to w Boom Boom in the
Zoom Zoom Room, wraz z gościnnym udziałem Candy Dulfer na saksofonie.
Druga połowa płyty wydaje
się mniej ciekawa od bardzo równej pierwszej, nie wykrojono z niej właściwie
żadnych przebojów, ale brzmi całkiem lekko i beztrosko. Po trzech dość
podobnych do siebie utworach mamy countrowaty (ze skrzypcami i akordeonem) The
Dream’s Lost on Me i regałowy Divine. Finałowy Dig Up the
Conjo wnosi natomiast odrobinę afrykańskiego klimatu.
No Exit nie próbuje ścigać się z zespołem Garbage, nie mówiąc o Texas czy innych przedstawicielkach młodego pokolenia, ale pokazuje, kto był pierwszy na tym polu.
Mansun, Attack of the Grey Lantern, 1997
Album ten zdobyłem pierwotnie
w sklepie na Floriańskiej w Krakowie, gdzie stoisko muzyczne już się zwijało, a
w asortymencie dominowały buty. Kaseta okazała się wadliwa i często
wkręcała się w magnetofon, co zniechęcało mnie trochę do słuchania. Dlatego
minęło wiele czasu, zanim doceniłem Atak szarego lampionu.
Warto jednak poświęcić tej
płycie trochę uwagi. Jest wypasiona pod względem realizacyjnym – recenzenci
„Tylko Rocka” w tamtych czasach lubili porównanie do hollywoodzkiej
superprodukcji. Utwory są zresztą połączone, co każe niektórym recenzentom
nazywać Attack of the Grey Lantern concept albumem. Lider zespołu, Paul
Draper, miał rzeczywiście taki pomysł, ale w trakcie tworzenia mu się
odwidziało. Tak czy inaczej, Oasis z okresu All Around the World mogłoby
mu pozazdrościć rozmachu.
W gęstych aranżacjach
słychać to rozmaite chórki, to syntezatory… Sporo tu glamrockowego blichtru,
budzącego skojarzenia np. ze Suede, zwłaszcza że Draper ma wysoki głos ze
skłonnością do falsetu. Już pierwszy utwór, The Chad Who Loved Me (dzisiejsze
potoczne znaczenie imienia „Chad” jeszcze wówczas nie funkcjonowało, zresztą
gitarzysta prowadzący nazywał się Dominic Chad), rozpoczyna orkiestra smyczkowa,
której partie na samym początku nieodparcie mi się kojarzą z aranżacją którejś piosenki z czołówki filmu o Jamesie Bondzie, tylko nie mogę ustalić, której. Stanowią one klamrę całej płyty, bo kończą Dark
Mavis, w otwieraczu natomiast udatnie podbijają rockowe brzmienie zespołu.
Z ogólnie równego albumu wybijają
się utwory o potencjale przebojowym. Największą popularnością cieszył się trochę
niepokojący, a zarazem przestrzenny Wide Open Space ze szczyptą
Gilmourowskiej rozlewności w partiach gitar. Na singlu wyszło też She Makes
My Nose Bleed, ale to już coś bliżej britpopowej normy, choć też wzmocnione
orkiestrą. Moim ulubionym fragmentem jest glamowy Stripper Vicar z
naprawdę chwytliwym refrenem. W melodii Taxloss odzywają się echa
beatlesowskiego Taxmana, przy czym cały utwór trwa siedem minut. W ogóle
Mansun lubi utwory o porządnej długości – poniżej minut schodzą tylko dwie
piosenki, przy czym jedna niewiele. Druga nazywa się You, Who do You Hate? i
łączy po pinkfloydowsku oniryczną zwrotkę ze smashingowym przywaleniem w
refrenie. Poza tym mamy trochę orientalizującej psychodelii w Disgusting,
melodyjny zaśpiew chóralny w Egg Shaped Fred i wreszcie spokojniejszą,
wzmocnioną przez orkiestrę Dark Mavis.
Były lata dziewięćdziesiąte, więc nie zabrakło utworu ukrytego. W tym przypadku nazywa się on An Open Letter to the Lyrical Trainspotter i w odróżnieniu od wielu innych „hidden tracków” nie jest wygłupem, tylko całkiem regularną i zgrabną piosenką britpopową. Nie miałem o nim pojęcia, gdy słuchałem wersji kasetowej.
Simon and Garfunkel, The Definitive Simon and Garfunkel, 1991
Paul Simon i Art Garfunkel,
dwaj żydowscy chłopcy z Nowego Jorku, występowali razem od piętnastego roku
życia – najpierw jako Tom & Jerry. Sławę jednak przyniosły im nie juwenilne
rokendrole, a nastrojowe ballady z akompaniamentem (głównie) gitary
akustycznej, wpisujące się w amerykański nurt folkowy lat sześćdziesiątych.
Simon komponował, pisał teksty, grał na gitarze i śpiewał. Garfunkel tylko
śpiewał (i podobno miał wpływ na aranżacje – jego dokładna rola w duecie była w
latach 60. przedmiotem wielu kontrowersji), dzięki czemu panowie uzyskiwali
charakterystyczną harmonię wokalną.
Płyta zawiera, zgodnie z
tytułem, same najważniejsze utwory duetu. Przede wszystkim przychodzą na myśl
cztery największe hity. Protest song The Sound of Silence, ostatnio kojarzony
z kowerem Disturbed i z upamiętnieniem Pawła Adamowicza, ma w sobie już elementy
folk rocka, a mianowicie perkusję i – delikatną wprawdzie – gitarę elektryczną.
Producent wstawił je bez wiedzy i zgody autorów i kiedy Simon usłyszał, co
zrobili z jego piosenki, był oburzony. Szeroka publiczność miała zdanie z
gruntu odmienne i Brzmienie ciszy stało się klasykiem lat 60.,
przedmiotem wielu przeróbek i nawiązań (m.in. fragment tekstu sparafrazowała
ironicznie grupa Rush w swoim The Spirit of Radio). Karety asów dopełniają
napisana do filmu Absolwent piosenka Mrs. Robinson, stara
angielska pieśń ludowa Scarborough Fair zaaranżowana na coś w rodzaju
chorału, a wreszcie ostatni hit duetu – podnoszący na duchu Bridge Over
Troubled Water, zaśpiewany nietypowo przez samego Garfunkla.
Na poziomie podstawowym repertuar
zespołu stanowią łagodne ballady w rodzaju Wednesday Morning, 3 a.m. czy
Homeward Bound. Dwie zostały zaprezentowane w wersji live – mianowicie Kathy’s
Song i For Emily, Whenever I May Find Her (drugi z utworów
śpiewanych wyłącznie przez Arta). Duet kombinował jednak trochę z aranżacjami,
zwłaszcza po przełomie Dylanowskim, kiedy używanie elektrycznego
instrumentarium nie było już obciachem na scenie folkowej. Old Friends zaaranżowane
jest na orkiestrę i połączone z całkiem akustyczną miniaturą Bookends Theme.
We wspomnianym Scarborough Fair zagoniono do roboty klawesyn. Aranżacje bliższe do rocka, w klimatach
byrdsopodobnych, słyszymy w I Am A Rock (zanim jeszcze poznałem tę
piosenkę, cytat z niej był mi znany z lektury… „Przebudźcie się!”) czy A
Hazy Shade of Winter. Godny uwagi jest też Boxer z dramatycznymi
smyczkami i refrenowym przywaleniem w bęben. Do nowojorskiego folku miejskiego
spod znaku doo-wop wydaje się nawiązywać Cecilia, chociaż wzięła się ona
od charakterystycznego, zaimprowizowanego na poczekaniu rytmu.
Oprócz własnych przebojów,
na składance znalazło się parę utworów cudzego autorstwa, rozpropagowanych
przez Simona i Garfunkla. Oprócz Scarborough Fair należy tu peruwiański
standard El Condor Pasa z angielskim tekstem jako If I Could,
albo The 7th O’Clock News, czyli po prostu Cicha noc, spod której
świątecznego nastroju przebija głos prezentera mówiącego o wojnie w Wietnamie,
Martinie Lutherze Kingu czy procesie wielokrotnego mordercy Richarda Specka.
Na płycie jest równe 20 utworów i w zasadzie tworzą one kompletny portret nowojorskiego duetu. Można było jeszcze ewentualnie dosypać jakiś live z reaktywacyjnego koncertu w Central Parku z 1981 r.
Foreigner, Foreigner,
1977
Foreignera zalicza się do współtwórców
melodyjnej odmiany hard rocka, zwanej AOR, która zdobyła popularność w drugiej
połowie lat siedemdziesiątych, głównie na rynku amerykańskim. Nazwa zespołu
pochodzi jednak stąd, że w początkach jego istnienia skład był w połowie
amerykański, a w połowie brytyjski.
Można wręcz mówić, że mamy
do czynienia z pomniejszą supergrupą. Lider, gitarzysta Mick Jones (nie mylić z
facetem z The Clash), miał za sobą granie m.in. w Spooky Tooth i u George’a
Harrisona. Perkusista Dennis Elliot należał do jazzrockowego If i grywał z
liderami Mott The Hoople. Na drugiej gitarze, klawiszach i rozmaitych
instrumentach dętych grał zmarły w tym roku Ian McDonald – ten sam, bez którego saksofonu trudno sobie
wyobrazić karmazynowy 21st Century Schizoid Man. Mniej znana była
amerykańska połowa grupy – Ed Gagliardi (bas), Al Greenwood (klawisze) i
wokalista Lou Gramm; ten ostatni odniósł umiarkowany sukces z grupą Black
Sheep.
Grupa długo i uparcie
musiała się dobijać o kontrakt, ale kiedy już go zdobyła, listy przebojów
stanęły przed nią otworem. To był dobry czas dla melodyjnego i raczej
pozbawionego kantów hard rocka. Gramma trudno nazywać krzykaczem, jego śpiew wskazuje
raczej na wpływy bluesowo-soulowe. Z perspektywy lat największym hitem,
występującym później na różnych składankach, był Cold as Ice o
dramatycznie dynamicznej zwrotce i bardziej rozlewnym refrenie. W epoce wyższą
pozycję zajął na listach optymistyczny Feels Like a First Time, choć
skrzące się klawisze wydają się dość kiczowate.
McDonald niespecjalnie brał
udział w tworzeniu materiału, więc choćby z tej przyczyny nie ma co oczekiwać
karmazynowych odlotów. Jedyny jego kompozytorski wkład (na spółkę z Jonesem i
Grammem) to Long, Long Way from Home, najbardziej dynamiczny na płycie i wydany
jako trzeci singiel (na listach radził sobie najsłabiej), z krótką solówką
saksofonu. Jeśli ktoś oczekuje więcej instrumentów dętych, to flet słychać w balladzie
Starrider, razem z klawesynem. Cały utwór brzmi jak Kansas (bez
skrzypiec) napadnięte przez Scorpions, nawet głos wokalisty do złudzenia przypomina
Klausa Meinego.
Płyta jest ogólnie bardzo
równa. Soulujące Woman Oh Woman wydaje się co najmniej dorównywać
singlowej trójce. Z ballad mamy jeszcze Fool for You Anyway, które
pasowałoby do The Eagles, i bardziej rozbudowane The Damage Is Done. Z
bardziej hałaśliwej części repertuaru wyróżnia się Headknocker o beztroskim,
glamrockowym nastroju, ze skocznym rytmem i motywami gitarowymi unisono, oraz At
War with the World z solówką na moogu.
Reedycja z 2002 zawiera bonusy w postaci czterech piosenek w wersjach demo. Trzy dublują zasadniczy repertuar, a czwarta to disco-funkowe Take Me to Your Leader.
Creedence Clearwater Revival, Cosmo’s Factory, 1970
Debiutancki album
Kredensiaków był jedną z najważniejszych dla mnie płyt w czasach licealnych, a ostatnio
miałem okazję słyszeć ich wersję I Put a Spell on You, przechodząc
zabieg chirurgiczny. Za największe osiągnięcie zespołu uchodzi jednak piąta
płyta, Cosmo’s Factory, połowicznie znana mi z radia.
Obok Briana Wilsona z Beach
Boysów, lider CCR John Fogerty mógł być jednym z najlepszych amerykańskich
songwriterów lat sześćdziesiątych. W czasach, kiedy rock robił się coraz
bardziej skomplikowany i czerpał z coraz to nowych inspiracji, Creedence
Clearwater Revival postanowił powrócić do korzeni, opierając muzykę na
amerykańskiej tradycji: bluesie, country, rockabilly i klasycznym rock and
rollu. Przykład tego pierwszego stanowi przeróbka Before You Accuse Me Bo
Diddleya (który znam z wykonania Claptona), z kolei Travelin’ Band to
dwie minuty czystego rokędrola, wzbogaconego sekcją dętą. Skokiem w lata
pięćdziesiąte jest Ooby Dooby spopularyzowane przez Roya Orbisona.
Cała płyta wypada nie tylko
prostolinijnie, ale momentami bardzo przebojowo. Moim ulubionym fragmentem jest
countrowe Lookin’ Out My Back Door (pojawiło się w Big Lebowskim).
Oprócz niego łatwo zapamiętać zbudowane na chwytliwym riffie Up Around the
Bend oraz bardziej nastrojowe Who’ll Stop the Rain. Najmniej zapada
za to w pamięć My Baby Left Me, blues Arthura Crudupa.
Zespół grał na ogół krótko i
treściwie: tylko dwie piosenki na Cosmo’s Factory przekraczają granicę 3:35.
Ale za to przekraczają potężnie: otwierająca Ramble Tamble ma minut
siedem i z prostej rockandrollowej jazdy przechodzi w rozbudowaną partię
instrumentalną w średnim tempie. Drugi przypadek to finał i kulminacja
albumu: I Heard It Through the Grapevine Marvina Gaye’a, sięgająca jedenastu
minut dzięki długim solówkom gitarowym. Po nim kodę stanowi soulowa ballada Long
As I Can See the Light, oparta na brzmieniu fortepianu elektrycznego i z
solówką saksofonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz