Kolejna porcja używanych płyt pochodziła tym razem nie z bazaru, a z aukcji internetowych. Do niej dopiero dołożyłem jeszcze jedną z targowiska – w końcu coś polskiego.
Sleeper, The It Girl,
1996
Wciąż pozostaję w kręgu britpopowym,
ale tym razem przyszła pora na jego kobiece wcielenie. Miałem już latoś do
czynienia z Echobelly i wokalistką Aurorą Sonyą Madan. W epoce za „pierwszą
damę britpopu” najszybciej szło uznać Justine Frischmann, która nie tylko stała
na czele grupy Elastica, ale prowadzała się z Brettem Andersonem z Suede i
Damonem Albarnem z Blur. Jednakże na jej karierze położyły się cieniem
oskarżenia o plagiat m.in. ze Stranglersów. W przypadku Sleepera nie było
takich problemów.
Na czele grupy stała Louise
Wener. Na drugim albumie, The It Girl, jest ona autorką
praktycznie całego repertuaru, przy czym w pięciu utworach dopuściła do
komponowania kolegę, Andy’ego Maclure’a. Wbrew stereotypowi, jest to
perkusista, a nie gitarzysta prowadzący. Ten nazywa się Jon Stewart i dołożył
się na trzeciego tylko do piosenki Feeling Peaky. Na basie grał Diid
Osman (nie wiadomo, czy spokrewniony z facetem z Suede).
W zasadzie nie mam się do
czego przyczepić: melodyjne, dość zadziorne piosenki, na tyle krótkie, żeby nie
zdążyły się znudzić. Nie widzę sens po raz kolejny elaborować, jak wiele
wokalistki rockowe począwszy od lat 80. zawdzięczają Debbie Harry, ale w interpretacji
wokalnej Wener także słychać jej dziedzictwo (nawet mimo wyraźnie brytyjskiego
akcentu). Płyta jest krótka i na temat,
piosenki takoż: Lie Detector, Sale of the Century, Dress Like Your Mother,
Statuesque… Przeca nie będę przepisywał całego zestawu utworów. Czasami
pojawia się syntezator, którego zagrywka stanowi hak utworu What Do I Do Now?,
jednego z najlepszych tutaj.
Mniej ciekawe są utwory
spokojniejsze, ale też jakoś nie odrzucają – vide Shrinkwrapped czy Good
Luck Mr. Gorsky, jegoż tytuł nawiązuje do niecenzuralnej anegdoty o Neilu
Armstrongu. Może tylko Click…off…gone jest zbyt rozmyty jak na
przekonujący finał.
The Style Council, Greatest Hits, 2000
W Wielkiej Brytanii Paul
Weller jest faktycznie klasykiem, a u nas nigdy się jakoś nie przebił – może
dlatego, że jego twórczość za bardzo jest osadzona w brytyjskich realiach.
Sławę zdobył na przełomie lat 70./80. jako lider punkowego tria The Jam. Potem znudził
się punkiem i wyruszył w kierunku kierunku czarnej muzyki, nawiązując
współpracę z klawiszowcem Mickiem Talbotem. Z czasem skład przedsięwzięcia
zwanego The Style Council uzupełnili perkusista Steve White oraz partnerka
Wellera, Dee C. Lee (właściwie Diane Sealy), jako drugi głos.
David Sinclair, autor
leksykonu Rock na CD, przejechał się po The Style Council jak po łysej
kobyle, jakby abominacją wydawała mu się sama koncepcja soulu śpiewanego przez
białych w ogóle, a przez Brytyjczyków w szczególności (Simply Red potraktował
łagodniej, ale też bez zachwytów).
Stwierdził m.in., że zespół ten nie nagrał ani jednego dobrego albumu – wobec
czego składanka hitów wydaje się dobrym rozwiązaniem. Ale nie jest źle, jeśli
ktoś gustuje w takiej stylistyce.
Podstawowy skład wygląda dość
skromnie, jednak muszą go wspierać liczni muzycy dodatkowi, których nie
wymieniono w książeczce, chociażby basista. Najbardziej charakterystyczny (mój
ulubiony tutaj) Shout to the Top opiera się na melodii instrumentów
smyczkowych. A skoro w grę wchodzi soul i funk, to musi się pojawić sekcja
dęta. Dodaje ona dynamiki takim utworom jak Speak Like A Child czy Solid
Bond in Your Heart. Czasem „miejskie” R&B wzbogaca solo
saksofonu (Money Go Round Parts 1 & 2), czasem harmonijki (The
Big Boss Groove). Mick Talbot gra zarówno na fortepianie czy
organach, jak i na rozmaitych syntezatorach i czasem wytnie solo. Niekiedy
pojawiają się elementy rytmiki latynoskiej, jak w Have You Ever Had It Blue,
który brzmi jak wcale udana stylizacja na soul lat 60., albo w My
Ever Changing Moods, gdzie spod groove’u przebija szczypta samby. Kończący
płytę Promised Land ma już elementy muzyki tanecznej końca tej dekady.
Do ciekawszych fragmentów należy za to How She Threw It All Away z melodyjnym
motywem fletowym. Walls Come Tumbling Down to ogólnie dobry kawałek
funku/R&B, ale zmyłkowo rozpoczyna go zagrywka w stylu Blood, Sweat &
Tears, czyniąc niepotrzebne nadzieje na więcej.
Na drugim biegunie pojawiają
się klimata soulu w wydaniu zmysłowym. Najlepszy przykład to You’re the Best
Thing, gdzie były punkowiec zapodaje falsetem jako sam Lenek Krawiec. Podobny
charakter ma Waiting albo Long Hot Summer, którego już sam tytuł
wiele mówi o charakterze. Z kolei It Didn’t Matter, utwór
o najbardziej syntetycznej aranżacji, kojarzy mi się z piosenkami Andrzeja
Zauchy z lat 80. Dee C. Lee pozostaje raczej w tle, ale czasami śpiewa z
Wellerem regularny duet, np. w The Lodgers.
W teksty nie wsłuchiwałem
się zbytnio, ale przynajmniej niektóre muszą być zaangażowane potylicznie: mamy
przecież utwór pod tytułem Come to Milton Keynes, przywołujący angielski
odpowiednik stereotypowego Sosnowca, a w teledysku do Shout to the Top pojawiały
się malowidła upamiętniające wielki strajk górników z lat 80.
Książeczka zawiera artykuł
Paolo Hewitta, zakończony frazą o wejściu zespołu w nowe milenium. The Style
Council zakończył jednak działalność i od tamtej pory nic nowego nie nagrał.
Paul Weller, Modern Classics. The Greatest Hits, 1998
Trzeci rozdział kariery
Paula Wellera był solowy. Z tego właśnie okresu, czyli z lat 90., pochodzą
nagrania zgromadzone na tej kompilacji. Słowo „Modern” jest nieprzypadkowe –
Weller od zawsze inspirował się subkulturą modsów.
Status artysty pozwala go
nazywać ojcem chrzestnym britpopu. Miało to charakter całkiem praktyczny:
Weller grywał wspólnie z Oasis, a do własnego zespołu włączył panów Craddocka i
Fowlera z Ocean Colour Scene, pozwalając
tej grupie przetrwać finansowe tarapaty. Na składance, rzecz jasna, również
słychać tych muzyków, a na perkusji w większości utworów gra Steve White, weteran
z The Style Council.
Jak wyszły Wellerowi lata
dziewięćdziesiąte? Punku nie ma co szukać, prędzej już soul się znajdzie.
Dominują piosenki rockowe, czasami nawiązujące do lat sześćdziesiątych, czasem
z mniejszą lub większą domieszką czarnej muzyki: Peacock Suit, Friday
Street, Hung Up, Mermaids. Artysta odpala niekiedy efektowną
solówkę gitarową. Kiedy przypomniałem sobie recenzję w „Tylko Rocku” z 1999, to
myślałem, że red. Weiss przesadza, porównując solowe nagrania Wellera do Free.
A jednak. Całą płytę rozpoczyna Out of the Sinking, oparty na pompującym
bluesowym brzmieniu basu niczym z nagrań Free czy Bad Company, chociaż refren
nie potwierdza tych skojarzeń. Coś z ciężko dudniącego bluesa ma też Brushed,
a już Sunflower można by wziąć za utwór Erica Claptona. Za to takie
ballady jak You Do Something to Me, a szczególnie Brand New Start,
jadą prawie amerykańskim Południem. Wild Wood (z melotronem w tle) budzi
dla odmiany skojarzenia z Chrisem Reą.
O soulowych inklinacjach
artysty przypomina bardzo stylowy Above the Clouds. Po nim umieszczono
bardziej dynamiczny, rockowo-funkujący Uh-Huh Oh-Yeh, a w dalszej części
albumu soul słychać w Broken Stones, zresztą jedynym tu utworze z
udziałem Micka Talbota na stylowym fortepianie elektrycznym. Całkiem
czarno głos Wellera brzmi też w bliższym rocka The Changingman i w
skądinąd bardzo brytyjskiej muzycznie Hung Up.
R.E.M, Reveal, 2001
Jedyna amerykańska produkcja
w tej partii uchodzi za jedną ze słabszych płyt zespołu z Aten w Gruzji, ale ze
względu na czas powstania mam sentyment do pochodzących z niej singlów. W tym
okresie R.E.M. funkcjonował jako trio. Bill Berry parę lat wcześniej musiał z powodów
zdrowotnych skończyć z graniem, a Stipe, Buck i Mills nie dokooptowali już na
stałe nowego perkusisty, tylko zatrudniali sesyjnych. W tym przypadku grał Joey
Waronker.
Dlaczego ta płyta uchodzi za
słabszą? Ano bo dlatego, że jest za bardzo jednostajna w stosunku do poprzednich.
Grupa trochę wprawdzie różnicuje aranżacje – vide przybrudzone brzmienie i
dźwięk bodajże akordeonu w Chorus and the Ring. Wielokrotnie bierze też
do pomocy smyczki: gęste i niepokojące w Disappear, a bardziej
konserwatywne w finałowym Beachball. Elektroniki występuje mniej niż na
poprzednim albumie Up, ale na przykład w Saturn Return słychać
automat perkusyjny i jakieś dziwne gwizdki. Ogólnie jednak płyta momentami
przynudza. Taki na przykład I’ve Been High to kawałek smętności godny
Phila Collinsa, zaś Summer Turns to High wisi w syntezatorowej mgle.
Otwieracz The Lifting jest z kolei zbyt podobny melodycznie do jednego z
singli, tylko mniej przebojowy.
Wyróżniają się dwa utwory singlowe: All the Way to Reno (You’re Gonna
Be a Star) oraz Imitation of Life. Ten pierwszy
ozdabiają smyczki i leniwe glissanda, a drugi, mój ulubiony, odznacza się
charakterystycznym dla R.E.M. „smutno-wesołym” nastrojem, podobnym jak w Shiny
Happy People czy Near Wild Heaven. Poza nimi trochę bardziej
zaczynam uważać w bardziej nastrojowych: She Just Wants to Be i stanowiącej emocjonalne apogeum albumu
balladzie I’ll Take the Rain.
The Beautiful South, Welcome to the Beautiful South, 1989
Debiutancki album grupy
wywodzącej się z The Housemartins już zaprezentował ją w pełni ekscentryzmu.
Większość partii wokalnych wykonywali panowie Heaton i Hemingway, a Briana
Corrigan nie była jeszcze członkinią zespołu, jedynie współpracownicą, i
pojawiła się tylko w paru utworach.
Jednym z największych latoś
earwormów była dla mnie Song for Whoever. Z pozoru wydaje się, że
to słodka, sentymentalna ballada w konwencji później nazwanej prześmiewczo „yacht
rockiem”, ale jeśli zapoznać się z tekstem – jest to właściwie parodia takich
hitów. Podmiot liryczny to autor piosenek, który romansuje z tyloma kobietami,
że już mu się mieszają imiona, a wszystko po to, żeby mieć pomysły na teksty do
kolejnych hitów.
Momentami jest to po prostu
pop, tyle że dość przewrotny. Oprócz piosenki wyżej wymienionej przebojem stała
się I’ll Sail This Ship Alone, fortepianowa ballada z orkiestrą,
w konwencji eltonowo-joelowej. Na singlu wyszła też You Keep It All In –
zaśpiewana z udziałem Corrigan, z melodyjną zagrywką fletu.
Mamy też na płycie trochę
czarnych brzmień, tym bardziej, że wokalistom nieobce były melizmata. Girlfriend
to kawałek gorącego „białego soulu” a la George Michael, do którego wrzucono
krótkie, przesterowane solówki gitarowe. W gruncie rzeczy jest to kower
wydanego dwa lata wcześniej przeboju amerykańskiej piosenkarki Pebbles. Zwraca
poza tym uwagę zaśpiewany falsetem Have You Ever Been Away z latynoską rytmiką,
a także siedmiominutowy Love Is o stopniowo narastającej aranżacji,
przeradzającej się w końcu w parafrazę Beatlesowskiego She Loves You.
Słuchaczowi stricte
rockowemu najbardziej spodoba się zapewne From Under the Covers z
chwytliwym riffem sekcji dętej. Do tego dochodzi Oh Blackpool w stylu
lat 60. Straight in at 37 to także rozpędzony utwór, ale raczej z
groove’em niż z czadem, w konwencji funkowej (widzę to w repertuarze De Mono!) Finałem
jest zaśpiewana tylko z gitarą akustyczną I Love You (But You’re Boring).
Na kolejnej płycie znajdzie dopełnienie w postaci I Hate You (But You’re
Interesting).
Album trafił mi się z oryginalną
okładką, zawierającą dwie fotografie Jana Saudka (brata Karela, tego od
komiksów). Na jednej widać rozebranego do pasa mężczyznę zapalającego
papierosa, na drugiej – kobietę w fikuśnym kapeluszu i bluzce, trzymającą
rewolwer w sposób mogący sugerować, że życie stało się dla niej ciężarem.
Nie wiem, czy ideą nie było zrównanie kurzenia z selbstmordem, ale taka oprawa
niekoniecznie musi podobać się odbiorcom o delikatnej psychice, więc w późniejszych
wydaniach zamieniono ją litościwie na zdjęcia pluszowych zabawek.
Urszula, Supernova,
1998
Niełatwe jest życie
entuzjasty Urszuli née Kasprzak, primo voto Zybowskiej. Jej niezwykle popularne
albumy z lat 80., z których najważniejsze powstały we współpracy z Budką
Suflera, porządnej reedycji doczekały się ostatnio w 2011 i dziś już jest ona rzadkością.
Płyty z lat dziewięćdziesiątych nie były wznawiane w ogóle, a dopiero ostatnio
Urszula wypuściła nie tyle reedycje, co remaki, nagrane na nowo. Wobec tego Supernova
oryginalna, nieporysowana i za jedyne 20 złotych była okazją nie do
przepuszczenia.
Mamy do czynienia z kolejną
z płyt stworzonych przez Urszulę przy współpracy z mężem, Stanisławem Zybowskim
(byłym Suflerem). Z towarzyszącego zespołu kojarzę jeszcze Wojciecha „Puzona” Kuzyka
na basie i Sławomira Piwowara na klawiszach.
Jak to właściwie
zakwalifikować – hard pop rock? Soft hard rock? Twórczość zbyt łagodna jak na
soft metal, a gitary za ostre jak na normalne piosenkarstwo. Teksty, nie
czarujmy się, banalne, żeby nie powiedzieć pensjonarskie. Serio, pierwszy wers
na całej płycie brzmi „Znowu myślę tylko o nim”, a potem jest jeszcze więcej w
tej podobie. Gdybym był czternastoletnią
uczennicą, słowa tych przebojów z pewnością bardzo by do mnie przemawiały, po
czym po kilku latach łapałbym się za głowę, jak mogłem wypisywać cytaty z
czegoś takiego na ostatniej stronie zeszytu do matematyki.
W epoce jednak płyta
podobała się nie tylko uczennicom w dowolnym wieku. Takie kawałki jak tęskny Anioł
wie…, pogodnie zalotny Dnie-ye! ze szczyptą leniwego funku w zwrotce
czy szczególnie hardrockowa Rysa na szkle – wyjątkowo z tekstem
Bogdana Olewicza – dużo bywały w radiu. Nic dziwnego, bo melodie są bardzo
atrakcyjne i lekko wchodzące, a Zybowski wypuszcza efektowne solówki.
Mimo charakteru tekstów to
nie jest zła płyta. Jedyny niepotrzebny fragment to Szkołła – krótka,
infantylna pioseneczka zaśpiewana przetworzonym elektronicznie głosem, rzekomo
adaptacja niejakich The Tornisters, a w książeczce skwitowana cytatą z Josteina
Gaardera. Poza tym – wiadomo, ballady. O nim jest najspokojniejsza, z
fortepianem i smyczkami. Dla odmiany Co się z tobą dzieje i Więcej
niż nic wykorzystują kontrast spokojnej zwrotki z dynamicznym refrenem, tę
drugą ozdabia w dodatku partia trębacza Roberta Majewskiego.
Jeśli chodzi o rockową część
repertuaru – ciężar, i to taki prawie zeppelinowy, słychać w piosence Słodki
nałóg – spokojnie mogłaby to zagrać Edyta Bartosiewicz. Obawa opiera
się na riffie ze szkoły AC/DC, ale refren: „Co jest w tobie, co w tobie jest? /
Żyjesz w mej głowie jak jakiś cholerny kleszcz!” obniża cokolwiek atrakcyjność
utworu. Mój ulubiony fragment tego zestawu nazywa się Depresja i wbrew
tytułowi – a nawet tekstowi – jest wyjątkowo energiczny, w dodatku również
zawiera trąbkę. Utwór tytułowy, Supernova, to zasadniczo instrumental na
syntezatorowych loopach, w którym Urszula wydaje z siebie jeno pseudoorientalne
wokalizy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz