Tym razem parę albumów muzycznych zanabytych późną wiosną – trzy na targu, a dwa przy okazji dentystycznej.
Gryphon, Midnight Mushrumps, 1974
Na straganie z płytami na Faradaguła
można czasem znaleźć ciekawe rzeczy. Poprzednim razem wyciągnąłem The Electric Flag, a teraz przytrafił się niszowy brytyjski zespół, o którym dowiedziałem
się z krótkiej wzmianki w rubryce Jacka Leśniewskiego w „Tylko Rocku”.
W latach siedemdziesiątych
różne zespoły łączyły rocka z muzyką dawną – Jethro Tull, Focus, Gentle Giant…
Gryphon był do tego o tyle predysponowany, że założyli go studenci Royal
Academy of Music. Fagocista i klawiszowiec Brian Gulland dla działalności rockowej odrzucił nawet
ofertę miejsca w prestiżowej orkiestrze. Współlider, Richard Harvey (później
uznany autor muzyki filmowej i telewizyjnej), także obsługiwał flety proste,
krumhorny i rozmaite klawisze, a resztę składu tworzyli, bez zaskoczeń, gitarzysta,
basista i perkusista.
Tytuł wzięty jest z Burzy
Szekspira („you whose pastime / Is to make midnight mushrumps”, a po
naszemu „Wy, co śród nocy rozplemiacie grzyby” – w przekładzie L. Ulricha,
bynajmniej nie Larsa). Krótko przed powstaniem tej płyty sir Peter Hall zlecił zespołowi
opracowanie muzyczne do inscenizacji tej sztuki w londyńskim The Old Vic.
Efektem była 19-minutowa suita, która stała się utworem tytułowym albumu. Midnight
Mushrumps to rzecz silnie osadzona w klimatach barokowo-folkowych, bardzo
stylowa, ale jej związki z rockiem są dość umowne; jeśli już, można by ją
porównywać z opusami Mike’a Oldfielda, gdyby ten poszedł całkiem w muzykę dawną.
Motywy i melodie zmieniają się jak w kalejdoskopie, a brzmienie instrumentów
historycznych kontrastuje z całkiem współczesnym fortepianem i organami,
perkusista David Oberle czasem też przywali w kotły.
Bardziej konwencjonalnie brzmi
wersja angielskiej pieśni ludowej The Plough Boy’s Dream, zaaranżowana w
stylu dawnym, z klawesynem i krummhornem, a pod koniec nabierająca prawie
rockowej hałaśliwości, choć wygenerowanej najprawdopodobniej środkami
akustycznymi (znowu te kotły!) Trudno tu nie mieć skojarzeń z Gentle Giant,
podobnie jak w następnym The Last Flash of Gaberdine Tailor, gdzie mamy
rozbudowaną partię klawesynu, potem prowadzenie przejmuje flet prosty, a po nim
bodajże fagot albo jakiś jego renesansowy prajaszczur.
Gulland
Rock, jak sama nazwa wskazuje, to popis Briana Gullanda. Ten „Rock”
jest dość mylący, bo chodzi raczej o skałę – mowa o najspokojniejszym,
ilustracyjnym wręcz utworze na płycie, który dopiero po chwili się rozkręca. Po
nim następuje „dworskie” rondo Dubbel Dutch, inspirowane być może
jakimiś flamandzkimi melodiami, gdzie w końcu na moment dopuszczają do głosu gitarzystę,
choć oczywiście tylko na akuśtyku.
Finałowy Ethelion zawiera
wariacje na temat Tourdionu Pierre’a Attaingnanta (inc. Quand je boire
du vin claret…, choć słowa te mają proweniencję już dwudziestowieczną, kiej
César Geoffray przerobił ów taniec na kanon wokalny). Dwadzieścia lat później tę
melodię wykonywał każdy, kto ocierał się trochę o muzykę dawną, od Open Folk po
Blackmore’a Wieczorową Porą. Ethelion jednak nie poprzestaje na Tourdionie
i odbiega w stronę kilku innych motywów.
Billy Idol, Billy Idol, 1982
Już tu kiedyś pisałem o
płycie Rebel Yell, a teraz dobrałem się do solowego debiutu Idola. Podobnie
jak na płycie następnej, dużą rolę odgrywa gitarzysta Steve Stevens, późniejszy
autor piosenki do Top Guna i członek jazzrockowej supergrupy BLS (z
Terrym Bozzio i Tonym Levinem).
Jest to taki sam „fashion
punk” jak na płycie poprzedniej – nie mniej zadziorny i nie mniej
przebojowy. Największym hitem był złowieszczy White Wedding (Part 1), mój
ulubiony jest jednak prężny otwieracz Come On, Come On. Drugi singiel, Hot
in the City, ma klimat cokolwiek Springsteenowski („miejski”, jak napisano
w książeczce), natomiast Hole in the Wall jest już efektem trendów
nowofalowych, od riffu po rozedrganą delayem gitarę, którą słyszymy też w Shooting
Stars. Stevens raz na jakiś czas wytnie jakąś solówkę. Czasem pojawia się
syntezator, czasem wpadające w ucho wokalizy (Love Calling, dodatkowo
wzbogacony seksofonem), a nawet syntezator udający wokalizy (Nobody’s
Business). Ballady z prawdziwego zdarzenia jest tylko pół – It’s So
Cruel, pierwotnie finał albumu, który zaczyna się spokojnie, ma za to bardziej
dynamiczny refren, wzbogacony żeńskim wokalem w tle, i roztacza aurę
dandysowskiej elegancji, z grubsza przypominającą Roxy Music.
Od 1983 do płyty dołączono
hit z wcześniejszego singla – rockandrollowy Dancing with Myself. Tekst
był inspirowany widokiem dyskotekowiczów tańczących ze swoimi odbiciami w
lustrzanych ścianach, ale niektórzy myślą, że to piosenka o masturbacji. Utwór
pochodził jeszcze z repertuaru wcześniejszej grupy Idola, Generation X.
Weezer, OK Human, 2021
W dyskografii Weezera trudno
się połapać, zwłaszcza że większość jego płyt zatytułowana jest wyłącznie nazwą
zespołu, a różni się kolorem okładki. Ta publikacja – na razie przedostatnia –
zapadła mi w pamięć przez skojarzenie z OK Computer, choć muzykę zawiera
diametralnie odmienną niż opus magnum grupy Radiohead.
W ciągu ćwierćwiecza
działalności Rivers Cuomo grał raz bardziej, raz mniej rockowo. Teraz…
postanowił nagrać płytę z orkiestrą, nawiązując do muzyki końca lat
sześćdziesiątych – Beach Boysów, późnych Beatlesów itd. Duch sir George’a Martina
(nie mylić z ser George’em R.R. z Lodu i Ognia) unosi się nad tą płytą, a
wykorzystanie sekcji smyczkowej przywodzi niekiedy na myśl dawne ELO.
Najlepsze wino zaserwowane
zostało na samym początku w postaci obezwładniająco przebojowego All My
Favourite Songs – jest to zresztą jedyna piosenka, do której orkiestra nie
została nagrana w rozsławionym przez Beatlesów studiu przy Abbey Road! Tylko
nieco mniej atrakcyjnie brzmi następny Aloo Gobi. Na całej płycie gitara
jest dość schowana w miksie. Dominują neobarokowe aranżacje orkiestrowe,
przygotowane przez Roba Mathesa, a rockowy charakter zapewnia głównie sekcja
rytmiczna. Tam, gdzie jej nie ma, albo gra wolniej, robi się bardziej
sentymentalnie – patrz Numbers, kojarzący się z „grzeczną” muzyką
młodzieżową lat 60., czy też niemal croonerski Dead Roses. Natomiast Playing
My Piano niesie ze sobą klimata dekady następnej, gdzieś pomiędzy Catem
Stevensem (to vibrato w głosie Cuomo) a co niektórymi odlotami Freddiego. Swoją
drogą, tytułowego fortepianu za dużo w nim nie słychać, pojawia się za to w
dynamicznym Here Comes the Rain, który niesie w sobie odblaski ni to
Queen, ni to Billy Joela. Większą motorycznością odznacza się Screens,
chociaż tu też cały czad robi orkiestra.
Przy całym tym orkiestrowym
rozpasaniu, OK Human, głównie za sprawą głosu Riversa, zachowuje
charakterystyczny introwertyczno-nerdowski klimat.
TSA, TSA, 1983
Po wyrwaniu zęba
postanowiłem kupić sobie płytę. Poprzednio przy takiej okazji zdobyłem Chaos
A.D. Sepultury, teraz padło na dwa albumy zespołu TSA, które miałem już
wcześniej na kasetach.
Generalnie rzecz biorąc, „czerwone”
TSA, czyli pierwsza płyta studyjna, ale w ogóle druga, zawiera kompetentne
heavymetalowe granie w tradycji AC/DC, jednak mniej melodyjne niż na
poprzedniej i następnej. Największe hity były Trzy zapałki i Bez
podtekstów. Pierwsze to bluesowa ballada w podobie zeppelinowego Since I’ve Been Loving You,
do wiersza Jacquesa Préverta w tłumaczeniu Gałczyńskiego i z rozbudowaną
solówką. O ile pamiętam, był to efekt koncertowej improwizacji – muzycy grali,
a Piekarczyk zaśpiewał pierwsze, co mu przyszło do głowy. Bez podtekstu jest
dla odmiany ciężkie, powolne i oparte na jednym z najlepszych riffów w polskim
heavy metalu, kończy się zaś chóralnym zaśpiewem w sam raz na stadiony. Poza
tym, spośród dość do siebie podobnych czadów hardrockowo-metalowych, wybija się
utwór Ludzie jak dynie z krowim dzwonkiem w zwrotce. Natomiast Jeden
kroczek ma w refrenie wers „Obudź się, przestań śnić!”, który każe się
zastanawiać, czy to nie jest jakiś podtekstowy dialog z Oddziałem Zamkniętym.
Należy dodać, że w latach
80. płyta ukazała się także w wersji anglojęzycznej i nieco zremiksowanej, jako
Spunk! Nie pamiętam, czy po 2001 była ona wznawiana.
TSA, Heavy Metal World, 1984
Trzecia duża płyta TSA jest
najlepsza – w porównaniu z „czerwoną” znacznie bardziej melodyjna i z większą
ilością charakterystycznych utworów. Zespół pozostaje „polskim AC/DC”, co słychać
już w otwierającej album Kocicy. Także lżejsza Piosełka ma w
sobie ducha twórczości braci Young, chociaż tekst nie jest tak testosteronowy. Maratończyk
utrzymany jest w średnim tempie i – jak sama nazwa wskazuje – niestrudzenie
prze do przodu, chociaż dokąd, nie wie nikt.
Nowocześniejszą odmianę
heavy metalu reprezentuje Ty-on-ja, do głowy przychodzi choćby nazwa
Accept. Wstęp do Koszmarnego snu można by pomylić z czymś ze środkowego
Turbo. Szczególne wrażenie robi Biała śmierć za sprawą skontrastowania dynamicznej
zwrotki spowolnionym i złowieszczym refrenem. A żeby trochę odpocząć po
czadach, TSA zaproponowało kolejną klasyczną balladę metalową – Alien,
która ostatnio podoba mi się nawet bardziej niż przeeksploatowane 51.
Punktem kulminacyjnym, czyli
odpowiednikiem Bez podtekstów, jest ciężko kroczący Heavy metal świat,
z tym że po nim następuje jeszcze krótki (zmieścili się w równej minucie) żart
muzyczny – TSA pod Tatrami, którego tytuł mówi właściwie wszystko.
Już po nagraniu płyty
odeszli z zespołu Andrzej Nowak i Marek Kapłon. Dlatego na okładkowym zdjęciu,
gdzie grupa siedzi na leżakach (na dachu warszawskiego hotelu Forum) na tle
namalowanych chmur, obaj (siedząc akurat po bokach) są symbolicznie oddarci od reszty
zespołu. Kiedy po długich perypetiach i utrzymujących się wiele lat animozjach
zespół reaktywował się w 2001 w tym samym składzie, a trzy lata później w końcu
wyszły reedycje, rozdarcia usunięto (przy okazji logo zespołu zmieniło kolor z czerwonego
na czarny). W wydaniu z 2015 powrócono do oryginalnego projektu, ale płyta
zgubiła bonusy, które były w tamtej wersji. O ile Wyprzedaż da się przeboleć,
bo w wersji koncertowej można ją znaleźć na TSA Live, to szkoda Zwierzeń
kontestatora, co ukazały się dawniej tylko jako strona B singla,.
Podobnie jak w przypadku
albumu poprzedniego, Heavy Metal World istnieje także w wersji
anglojęzycznej, z orłem na okładce. Różnica polega na tym, że nie jest to ta
sama muzyka z innym wokalem (jak na 1984 Republiki), tylko efekt nowej sesji
nagraniowej, i to w Belgii w składzie z gitarzystą Tośkiem Degutisem i
perkusistą Zbigniewem Kraszewskim (później O.N.A.) W dodatku repertuar też się
różnił – dorzucili parę przeróbek utworów z debiutu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz