Pora
na kolejną porcję wynurzeń muzycznych. W takim tempie zdecydowanie
nie zdążę przed końcem roku omówić wszystkich pozyskanych w nim
płyt…
Sepultura,
Chaos A.D., 1993
Z
okazji Dnia Dziecka tudzież wyrwania zęba sprezentowałem sobie
album najsłynniejszego zespołu metalowego z Brazylii. Choć tzw.
kuźnia na ogół mnie męczy, a wokale typu ryczanego rzadko
toleruję, do Sepultury mam szczególny sentyment i kiedyś,
posłuchawszy jej po dłuższej przerwie, zdałem sobie sprawę, że
sporo riffów nucę na co dzień, nawet nie pamiętając, czyje one.
Sepultura
(jak niektórzy mówią – “Seppukultura”) zaczynała od niezbyt
wyszukanego thrash/death metalu, ale z czasem zaczęła urozmaicać
styl, stając się – wraz z Panterą i Machine Head – współtwórcą
stylu nazywanego groove metalem. Najprościej rzecz ujmując, chodzi
o to, że bezlitosne naparzanie zwolniło tempo, a złowieszczość
metalu została pożeniona z ciężarem, zwięzłością i konkretem
hardcore’u. Paradoksalnie więc było to urozmaicenie przez
uproszczenie. No i zamiast wydzierać się na temat satanizmu i
makabry, artyści poruszali tematy zaangażowane społecznie.
Personifikacją tej muzyki nie byłby ciężkozbrojny rycerz
rozpędzony na krwawym mustangu czy wściekły barbarzyńca z toporem
na wierzchu, jeno ogolony na łyso bokser wagi ciężkiej, szarżujący
walcem drogowym. W tym nurcie Sepultura wyróżniała się
wykorzystywaniem elementów folkloru brazylijskiego.
Na
czele grupy, założonej w Belo Horizonte, stali bracia Max i Igor
Cavalera, którym towarzyszyli basista Paulo Jr. i drugi gitarzysta
Andreas Kisser (choć ten ostatni dopiero od trzeciej płyty). Chaos
A.D. rozpoczyna jeszcze trzeci Cavalera, słychać bowiem
przetworzone serca bicie Zyona, syna Maxa, w okresie płodowym. Dziś,
23 lata później, Zyon bębni w obecnym składzie Soulfly,
powołanego przez ojca po odejściu z Sepultury (a z bratem założył
osobną grupę). Wracając do utworu Refuse/Resist – już po
kilku sekundach płodzik Zyon przekazuje wujkowi kontrolę nad
rytmem, Igor (dziś piszący się Iggor dla odróżnienia od swego
drugiego bratanka i zarazem imiennika) zaczyna walić w bębny.
Młodszy z braci zwraca na siebie uwagę w niemal każdym utworze,
jego figury rytmiczne i przejścia często wykraczają poza zwykłe
łupu-cupu, do którego notabene też jest zdolny, gdy trzeba.
Wchodzą posępne riffy, a potem Max drze się: Chaos A.D! Tanks
on the streets! Confronting police! Bleeding the plebs! Nie jest
to growl piekielnego niedźwiedzia, lecz raczej ryk naturalny, ryk
wściekłego człowieka. W zestawieniu z prostą i posępną
riffownią, buduje on wrażenie, że zespół porusza tu poważne
sprawy.
Przez
większość czasu jest ciężko i bezlitośnie. Maszyna zwana
Sepulturą raz pędzi, innym razem przygniata ciężarem, jak w
Territory, ozdobionym zgrzytliwą i dysonansową solówką (w
ogóle Brazylijczycy, w odróżnieniu od wielu swoich epigonów,
solówek się nie wstydzą, choć i niemelodyjnych), czy Propaganda,
gdzie występuje ciekawy kontrast między szybko haftowanym riffem
gitarowym a złowieszczo powolnym młóceniem perkusji. “Ciężary”
zresztą przeważają nad “wyścigami”, choć zmiany tempa
zdarzają się i w ramach jednego utworu. Gdzieniegdzie aranżacje
urozmaicają elementy industrialne czy jakieś melorecytacje – np.
w Manifest albo na początku Amen. W We Who Are Not
As Others pobrzękuje gitara akustyczna, a potem kilka solówek
jednocześnie. Całkiem w bok od reszty materiału leżą: akustyczny
Kaiowas oraz stosunkowo melodyjny (choć i tak wyryczany) The
Hunt – kawer New Model Army.
Co
do tekstów – jak mówiłem, są społeczne. Refuse/Resist,
Clenched Fist, Territory, Propaganda – tytuły
mówią same za siebie. Kaiowas, choć instrumental, to
hołd dla amazońskiego plemienia, które popełniło zbiorowe
samobójstwo w proteście przeciw wysiedlaniu z ojczystych terenów.
Manifest stanowi potępienie brazylijskiej policji (znanej z
korupcji i brutalności – zob. film Tropa de Elite, gdzie ci
źli są skorumpowani, a ci dobrzy –brutalni) w związku z krwawym
stłumieniem buntu w więzieniu Carandiru. Szybki hardcore’owy
wygrzew Biotech Is Godzilla mówi natomiast o złowrogich
rządowych eksperymentach genetycznych. Autorem słów jest słynny
Jello Biafra (nie mylić z kolesiem z Achai) i taka tematyka w
jego wykonaniu nie dziwi. Jest jeszcze deklaracja nonkonformizmu –
groźnie podniosły We Who Are Not As Others, gdzie tekst
ogranicza się do wielokrotnie wykrzykiwanej tytułowej frazy.
Można
by nazywać Chaos A.D. szczytowym osiągnięciem Sepultury,
gdyby dwa lata później zespół nie nagrał albumu Roots.
Oasis,
(What’s the Story) Morning Glory?, 1995
Kiej zaczynałem się
interesować rokendrólem, Liam i Noel Gallagherowie byli na topie i
u szczytu sławy. Zespół Oasis, skupiony wokół nienawistnej
miłości obu braci, był jedną z dwóch największych gwiazd
britpopu. Potem rozmienili się na drobne, ale to już inna historia.
W połowie lat
dziewięćdziesiątych Oasis nazywano “nowymi Beatlesami”. Fakt,
że członkowie zespołu lubili przeciwsłoneczne lennonki, a okładka
ich najlepszej płyty przedstawia ludzi idących ulicą, budzi pewne
skojarzenia, jednak bracia Gallagherowie (a także gitarzysta Paul
“Bonehead” Arthur, basista Paul McGuigan i perkusista Alan White
– zbieżność z bębniarzem Johna Lennona i grupy Yes przypadkowa)
byli zdecydowanie bardziej prostolinijni od czwórki z Liverpoolu.
Zespół pochodził zresztą z Manchesteru, a Liverpool i Manchester
to jak Kielce i Radom. Wspominałem już kiedyś o bardzo umownym
podziale britpopu na “inteligencki” i “robotniczy” – Oasis
był czołowym przedstawicielem tej drugiej grupy.
Cóż
można powiedzieć? Z “nowymi Beatlesami” to przesada i to spora
(jak zawsze zresztą), ale braciom Gallagherom roku pańskiego
dziewięćdziesiątego piątego pisanie przebojów szło jak z
płatka. Całość jest bez wyjątku melodyjna (choć nie czadowa),
zaś aranżacje bogatsze niż na debiutanckim Definitely Maybe –
do standardowych “lat sześćdziesiątych przefiltrowanych
przez punk” dochodzą elementy orkiestrowe. Liam śpiewa z tym
swoim workingclassowym akcentem, tempa są na ogół średnie. Dobrze
się tego słucha już od otwieracza pod tytułem Hello,
cytującego jeden z utworów niesławnego Gary’ego Glittera.
Hitów jest
niewątpliwie sporo, zresztą aż sześć z dziesięciu utworów
wyszło na singlach: jedne żwawsze, inne bardziej refleksyjne.
Dynamiczną stronę repertuaru prezentują Roll with It czy
rozpoczynający się odgłosami czegoś w rodzaju śmigłowca
utwór tytułowy (podobno napisany przez Noela po pijanemu). Some
Might Say to ostatnia piosenka nagrana z poprzednim perkusistą
Oasis, Tonym McCarrollem. Moim ulubionym pozostaje jednak coś z
ballad: fortepianowy (pierwsze takty to świadome nawiązanie do
Imagine), na wskroś przebojowy, ze smyczkami i z refrenem
idealnym do wspólnego śpiewania, Don’t Look Back in Anger,
który zasłużenie doszedł do pierwszego miejsca na brytyjskiej
liście przebojów. Jest to zarazem pierwszy w dziejach zespołu hit
zaśpiewany przez Noela, a nie Liama. Orkiestrę słychać też w
refleksyjnym Wonderwall, opartym na gitarach
akustycznych. Z niesinglowej części repertuaru wybija się She’s
Electric. Płytę kończy siedmioipółminutowy Champagne
Supernova, numer 1 w Stanach, gdzie na gitarze i w chórkach
gościnnie udziela się Paul Weller, niegdyś lider punkowego The Jam
i soulującego The Style Council.
Oprócz dziesięciu
piosenek płyta zawiera dwa krótkie, hałaśliwe przerywniki bez
tytułów. Są to urywki The Swamp Song, instrumentalu
zarejestrowanego z Wellerem i wydanego na stronie B singla Wonderwall
oraz kilka lat później na składance odrzutów The Masterplan.
David
Bowie, Heathen, 2002
David
Bowie to artysta, o którego wybitności wiele w tym roku powiedziano
– szkoda, że z okazji jego śmierci. Poszerzając znajomość jego
dyskografii, dotarłem ja do jednej z późniejszych płyt.
Skład grający na
Heathen jest prawie gwiazdorski: Tony Levin (długo by
wymieniać nagrania, które przyozdobił swoim basem względnie
stickiem), Jordan Rudess (klawiszowiec Dream Theater), a także dawni
współpracownicy Bowiego, gitarzysta Carlos Alomar (znany z czasów
Heroes) oraz producent Tony Visconti, grający tu ponadto na
basie i gitarze.
Problem z Heathen
polega na tym, że to je płyta dość jednorodna brzmieniowo (sporo
elektroniki) i przez to może się wydawać monotonna. Otwieracz
Sunday brzmi dość onirycznie: syntezatorowe plamy,
elektroniczna perkusja (choć w pewnym momencie wchodzą prawdziwe
bębny), jakieś plumkanie w tle – brzmi to, jakby Ziggy Stardust
po przejściach siedział samotnie w sterówce statku kosmicznego i
ubolewał nad swym losem. Bardziej dynamicznie, jak i bardziej
gitarowo, robi się dopiero potem, w Cactus z repertuaru
Pixies. Nie obraziłbym się, gdyby właśnie to był pierwszy
kawałek na płycie. Choć z drugiej strony, wprowadza on płodozmian
przed kolejną balladą, Slip Away, gdzie słyszymy nieco
wycofany fortepian i charakterystyczny dla Bowiego patos. Po którymś
z kolei przesłuchaniu dochodzę do wniosku, że brzmi toto całkiem
klasycznie, choć ciągłe cytowanie Twinkle, twinkle, little star
może być denerwujące.
Znajomo brzmi Slow
Burn – pod względem akompaniamentu wykapane Heroes,
tyle że melodia tak nie zapada w pamięć. Na gitarze zagrał tu sam
Pete Townshend, w latach 60. naczelny rozwalacz gitar w The Who.
Najciekawsza jest środkowa część płyty. Afraid wydaje się
najbardziej przebojowym tu utworem: dynamiczny gitarowy
akompaniament, kwartet smyczkowy, a do tego prosty, lecz ciekawy
motyw na jakichś klawiszach. Po nim mamy I’ve Been Waiting For
You Neila Younga, brzmiący jak coś z czasów “trylogii
berlińskiej”. Udziela się tu kolejny gwiazdorski gość – Dave
Grohl (Foo Fighters, ex-Nirvana). Dla odmiany w I Would Be Your
Slave pojawia się dawka melancholii budowanej przez smyczki, bas
oraz dziwne poszumy w tle. Powrót do elektroniki: I Took a Trip
on a Gemini Spacecraft. Kolejne nawiązanie do wątków
kosmicznych? Ależ to powrót do korzeni głębszy, niż się wydaje
– piosenka jest coverem ekscentrycznego artysty zwanego Legendary
Stardust Cowboy, który miał na wczesnego Bowiego zdecydowany wpływ
(“Ziggy Stardust” nie wziął się z powietrza, choć można
uznać, że spadł na ziemię z kosmosu).
Końcówka
wydaje się nieco rozciągnięta. A Better Future brzmi
stosunkowo chwytliwie (jak na płytę, kiera w ogóle jest mało
melodyjna), zaś podniosły utwór tytułowy, zaczynający się od
dysonansowych harmonii, trochę się dłuży.
Wersja odmienna od płytowej
Dżem,
Wehikuł czasu – Spodek ’92 (w dwóch
częściach), 1992
Swego czasu byłem
wobec Konfitury dosyć sceptyczny. Nie chwytałem kultu oddawanego
Ryszardowi Riedlowi, ani też szczególnie nie odbierałem dużej
emocjonalności jego śpiewu. Poza tym Riedel, będąc mimo wszystko
dobrym wokalistą, zainspirował dziesiątki imitatorów, którzy
przejęli od niego tylko chrypkę i w ogóle powierzchowną manierę,
doprowadzając ją wręcz do karykatury. Cóż, może właśnie na
tym polegał geniusz Riedla, że potrafił śpiewać po polsku w
“southernowym” stylu – który w tajemny sposób spójnie spawał
z regałowym zawodzeniem – i nie brzmieć żenująco? Poza tym
niektóre przeboje Dżemu uważałem – i nadal uważam – za
ogniskowe. Z drugiej strony, od zawsze lubiłem instrumentalistów
tego zespołu.
Ostatnimi czasy
miałem okazję zapoznać się przekrojowo z dyskografią Dżemu i
doszedłem do wniosku, że trochę go nie doceniłem. Wracając na
początku lata z Mazur, w ramach aklimatyzacji w miejskiej
cywilizacji, udałem się więc do popularnego sklepu w Suwałkach i
zanabyłem okazyjnie Wehikuł czasu – album koncertowy
nagrany w katowickim Spodku w 1992 r. Dwupłytowy, ale każda z płyt
została wydana osobno.
Od zawsze się
zastanawiałem, co to za czerwona piguła na okładce; wyglądała
jak neoangin, tyle że wtedy jeszcze go nie było w sprzedaży.
Najłatwiej było założyć, że to po prostu (latający) spodek.
Dopiero w tym roku mnie olśniło: to jest Spodek pełen Dżemu!
Występ musiał być
istnym świętem dla fanów zespołu. Riedel nie sprawia wrażenia
tak wymęczonego jak w zarejestrowanych rok później nagraniach dla
TVP. Reszta Dżemu stoi, jak zwykle, na wysokim poziomie. Wiosłują
Jerzy Styczyński oraz bracia Adam i Beno (bas) Otrębowie. Na
fortepianie oczywiście Paweł Berger (zginął w wypadku w 2004 r.),
wspierany gościnnie przez organistę Rafała Rękasiewicza, a na
perkusji, po raz ostatni w barwach Dżemu, słynny Jerzy Piotrowski,
weteran SBB i Kombi. Za konferansjera robił Jan Chojnacki.
Zespół był
wówczas u szczytu również i w tym sensie, że promował swój
najklasyczniejszy album – Detox, który został tu odegrany
w całości (choć nie po kolei), nie wyłączając dwóch utworów
instrumentalnych, Letniego spaceru z Agnieszką i Śmiech
czy łzy (zapowiedzianego przez Riedla jako Śmiać się czy
płakać), w których obaj gitarzyści dostają spotlajt. Skoro
mowa o instrumentalach, Dżem zaprezentował ponadto Zielonego
Piotrusia i Józa’s Silesian sound, dwa kawałki z mało
znanej (bo nagranej bez wokalisty) płyty The band plays on…
Nie zabrakło
oczywiście wcześniejszych hitów i klasyków. Wehikuł czasu
awansował na utwór tytułowy, jest Mała aleja róż,
Paw (opisany jako Złoty paw), Czerwony jak cegła
czy zagrany na bis motoryczny (#IncrediblyLamePun) Harley mój.
Zawsze podobał mi się List do M., ale tym razem dochodzę do
wniosku, że Ostatnie widzenie jest lepsze – może dlatego,
że nie tak wyeksploatowane w mediach. No i oczywiście, w ramach
Detoxu, mój ulubiony mimo dołującego tekstu, wręcz
hardrockowy Jak malowany ptak.
Co istotne, często
wersje różnią się od oryginałów. Whisky akurat
niedolubiwam, jako przedstawicielkę nurtu “ogniskowego”, a na
tym koncercie trwa aż 10 minut, ale jakoś tak bardzo nie drażni.
Zagrana jest w wolniejszym tempie, jakby na większym luzie, zawiera
dodatkowe solówki, a publiczność śpiewa razem z Riedlem,
popisującym się prócz tego grą na harmonijce. Drugi
czołowy przebój, Naiwne pytania, rozciągnięto do dwunastu
minut, w ciągu których Ryszard wdaje się ze słuchaczami w call
and response. W niewiele krótszych Jesionach cytuje się
Smoke on the Water, zaś w niemal ośmiominutowym Czarnym
chlebie Beno Otręba wycina solo na basie.
Czego można chcieć
więcej? Lunatyków! Stali się co prawda utworem tytułowym
(w niektórych wydaniach) na wcześniejszej koncertówce Dżemu, ale
Riedel był wtedy bardzo nie w formie.
Dżem sporo zyskuje, kiedy się zapomni o "ogniskowej" części repertuaru. Whisky daje mi serię najgorszych flashbacków z czasów licealnych.
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że zaskoczyło mnie trochę twoje rozczarowanie Heathen, choć ja klasyfikuję albumy według nieco innych kryteriów. ;) Swego czasu mocno uczepiły się mnie dwa niewspomniane przez ciebie utwory, 5.15 the Angels have gone, a później Everyone says 'hi'. Szczególnie ten drugi, który - bardzo w stylu Bowiego - lekką melodią i niepozornym na pierwszy rzut ucha tekstem, skrywa dużo cięższy temat. A że ten rok wygląda dla mnie jak wygląda, utwór trafił prosto w kokoro ze zdwojoną siłą.
Być moze na moje rozczarowanie wpływa fakt, że jeszcze za mało tej płyty słuchałem. A za mało słuchałem, bo trafił mi się jakiś felerny egzemplarz, który muszę uruchamiać wielokrotnie, żeby nie skrzypiał przy odtwarzaniu (albo to moja wieża jakoś go nie toleruje). To potrafi zniechęcić ;(
UsuńAh. Rozumiem, że na reklamację już za późno?
UsuńTrochę przypóźno, ale w międzyczasie zbadałem empirycznie, że to raczej kwestia wieży, bo na innym odtwarzaczu dobrze chodzi.
Usuń