niedziela, 21 kwietnia 2024

Świstak, pustynia i Arnold, czyli co ostatnio obejrzałem

 

W ostatnim czasie obejrzałem zarówno kilka seriali (o których będzie inną razą), jak i filmów pełnometrażowych.

Black Adam (2022, reż. Jaume Collet-Serra) to kolejna odsłona DC Extended Universe, czyli serii filmowej, za której pomocą imperium komiksowe DC stara się dorównać swoim rywalom z Marvela. Bohaterem tytułowym jest starożytny heros z fikcyjnego kraju bliskowschodniego, który po tysiącach lat budzi się do życia, gdy jego ojczyznę plądrują międzynarodowe bandziory z Intergangu w poszukiwaniu źródła mocy, o jakiej nikomu się nie śniło. Czarny gość w czarnym trykocie, grany przez dyżurnego mięśniaka ostatnich dekad, Dwayne’a „The Rock” Johnsona, jest tak przekoksowany, że przyjeżdżają go sprawdzić ludzie ze Stowarzyszenia Sprawiedliwości, w tym Doktor Fate (Pierce Brosnan) i Hawkman oraz dwoje młodszych praktykantów. Podstawowy problem polega na tym, że Adam jest za bardzo bucowaty i zbyt potężny, żeby budzić większą sympatię widza. Rozwala niemilców na pęczki bez wątpliwości moralnych i w zasadzie ani przez moment nie jest tak zagrożony, żeby się można było przejąć. Lepiej jest z jego nowymi przyjaciółmi, ale oni w ramach DCEU pojawiają się po raz pierwszy, są jeszcze za mało zarysowani i gdyby np. któryś z nich miał ponieść ofiarę, to widz nie będzie do niego tak przywiązany, żeby to nim wstrząsnęło, jak w przypadku Żelaznego Tośka z MCU. W tej sytuacji nieco dramatyzmu zapewnia filmowi wątek grupy członków ruchu oporu faceta, kobity i dzieciaka – uwikłanych w całą kałabanię. Jednak ogólnie rzecz biorąc, Black Adam niespecjalnie się wybija z trykociarskiego standardu.

Na portalu 35mm.online obejrzałem ja film Wojciecha Marczewskiego Ucieczka z kina „Wolność”. Wszedł on na ekrany w roku 1990 i widząc tu i ówdzie jego reklamy, myślałem, że chodzi o dobrze mi znane kino „Wolność” w Częstochowie. W rzeczywistości akcja rozgrywa się w mieście Łodzi, gdzie w czasie jednego z seansów bohaterowie na ekranie buntują się i nie chcą grać dalej. Sytuacja staje się ciężką próbą dla cenzora granego przez Gajosa. Film ma charakter rozliczeniowy i ponury; kilka miesięcy po seansie zapamiętała mi się finałowa scena konfrontacji cenzora z aktorami, których powycinał. W bonusie Artur Barciś z brodą jako kinooperator.

Z nowszych filmów polskich dostępny był na 35mm Dług Krzysztofa Krauzego (1999), na motywach autentycznej historii dwóch  biznesmenów, którzy, zastraszani i osaczani przez bezwzględnego gangstera, żądającego od nich zwrotu nieistniejącego długu, w końcu go zamordowali, przy czym fabuła została nieco ubarwiona. W role głównych bohaterów wcielili się Robert Gonera i Jacek Borcuch, ale show kradnie Andrzej Chyra jako rzeczony gangster, jeden z najbardziej odrażających podleców polskiego kina. Film jest ogólnie dość ponury, a finałowa scena zabójstwa nie przynosi katharsis. Filmoznawca mógłby się pokusić o porównanie wymowy tego utworu z Krótkim filmem o zabijaniu, tyle że tam mowa była o karze śmierci, a tu – o specyficznym przypadku obrony własnej.

Signum temporis: szyld z czcionką Ragtime ("o" są odwrócone do góry dnem)

Odświeżyłem sobie Człowieka z blizną Briana de Palmy. Jest to uwspółcześniony (1982), luźny remak filmu z lat trzydziestych, tyle że wtedy było o włoskiej mafii, a w nowej wersji – o kubańskich bandziorach na Florydzie. Al Pacino wciela się w Tony’ego Montanę, który po deportacji do USA pnie się po szczeblach świata przestępczego, a przy okazji ma problemy z siostrą, partnerką, przyjacielem i kokainą. Film jest brutalny pod względem akcji, jak i językowo: jako pierwszy w dziejach kina przekroczył barierę 200 „fucków”, a poza tym Pacino mówi z dziwnym, menelskim akcentem, trudnym do zrozumienia i niepodobnym do niczego, a już zwłaszcza do akcentu kubańskiego. Kultowa stała się scena z piłą łańcuchową, wymowna w swej makabryczności, chociaż widz widzi tylko reakcję bohatera i tryskającą krew. Scarface stał się inspiracją dla całej masy twórców: otwarte odniesienia widać np. w grze GTA: Vice City. Z dzisiejszej perspektywy można też na niego patrzyć jak na klasyczny przykład stylistyki lat 80. (łącznie z tym, że muzykę napisał Giorgio Moroder). W bonusie Mark Margolis, czyli przyszły Hector Salamanca, w epizodycznej roli bombiarza.

Klasykiem, który zawsze miło sobie przypomnieć, jest Dzień Świstaka (1993), komedia Harolda Ramisa z Billem Murrayem w roli nadętego prezentera pogody Phila, który wyjeżdża z ekipą i z niechęcią do miasteczka Punxsutawney w Pensylwanii, aby zrobić materiał z tytułowego święta: jeżeli 2 lutego świstak zobaczy swój cień, to zima potrwa jeszcze 6 tygodni. Nazajutrz Phil budzi się rano w pensjonacie i zaczyna odczuwać potężne deja vu. Okazuje się, że z jakichś powodów przeżywa ten sam dzień kolejny raz. I kolejny. I kolejny. Pętlę czasową początkowo wykorzystuje jako okazję do użycia sobie bez długotrwałych konsekwencji, a potem zaczyna mieć już dość kręcenia się w kółko i postanawia przerwać krąg, co nie będzie proste. Film – lekka i sympatyczna komedia „małomiasteczkowa” – stał się dużym przebojem, ale Murray i Ramis przestali ze sobą rozmawiać i pogodzili się dopiero po 20 latach, krótko przed śmiercią drugiego z nich.

Klasykiem jeszcze większym był Lawrence z Arabii – epicka superprodukcja oparta na wspomnieniach ekscentrycznego brytyjskiego oficera (i archeologa), wysłanego w czasie I wojny światowej w głąb Arabii, aby skoordynować powstanie miejscowych plemion przeciwko Turkom. Płk Lawrence, grany przez Petera O’Toole, ma w sobie pewną dzikowatość, przez którą nie do końca wpasowuje się w rygory armii brytyjskiej, zaś Arabów traktuje nie jak „biały zbawca”, lecz jak rzeczowy doradca i sojusznik. Wiadomo, że historyczny Lawrence nie był hetero, a zdaniem niektórych relacja między głównym bohaterem a szarifem Alim (Omar Sharif) ma w sobie tyle gejowego napięcia romantycznego, ile dało się pokazać w mainstreamowym filmie w roku 1962. Przede wszystkim Lawrence, skręcony w sposób bardzo artystyczny, z pieczołowitą kompozycją kadrów, stał się punktem odniesienia dla późniejszych filmów o pustyni, od Diuny po odcinek 5x08 Zadzwoń do Saula.

Na Netflisku dostępna była wersja z polskimi napisami, przy czym tłumacz nie odrobił pracy domowej i machinalnie przetłumaczył „guns” jako „pistolety”, co daje szczególnie zabawny efekt, kiedy arabski przywódca denerwuje się, że „karabiny to za mało, potrzebujemy pistoletów!”, a także...

Czy z 12-calowych pistoletów strzela się 9-calowymi gwoźdźmi?

Wypełniłem lukę w znajomości filmografii Quentina Tarantino, obejrzawszy Death Proof, drugą część dyptyku Grindhouse (obok Planet Terror Roberta Rodrigueza), będącego hołdem dla brutalnych filmów klasy B, jakie wyświetlano w kinach zwanych grindhouse, czyli w wolnym tłumaczeniu sieczkarniami. Kurt Russell wciela się tu w byłego kaskadera, mordującego kobiety za pomocą specjalnie przerobionego samochodu. Wśród upatrzonych przez niego ofiar znalazły się Rose McGowan, Rosario Dawson, Sydney Poitier (córka Sidneya Poitiera) oraz Zoë Bell, autentyczna kaskaderka grająca samą siebie. Oczywiście sam Tarantino pojawił się w epizodzie jako barman. Jest to zresztą jego nieodrodny styl – bohaterowie rozmawiają o niczym, a nagle zaczyna lać się krew – doprowadzony do ekstremum (do tego nachalne eksponowanie jego osobistego fetyszu erotycznego na skalę jak w żadnym innym jego filmie). No cóż: cztery laski jadą autem i ględzą, potem siedzą w barze i ględzą, potem znowu jadą i ględzą, potem brutalnie giną. Następnie cztery inne laski jadą i ględzą, stoją na CPN i ględzą, znowu jadą i ględzą, po czym znowu pojawia się morderca. Z około dwugodzinnego filmu ostra akcja sensacyjna zajmuje ostatnie pół godziny i nawiązuje do tradycji amerykańskiego „kina jeżdżonego” a la Znikający punkt (pojawiają się zresztą do niego otwarte aluzje). Z pewnością nie jest to najlepszy wyrób tego reżysera (on sam nawet twierdzi, że najgorszy), jako że trudno tu szukać postaci tak charakterystycznych jak np. w filmie Zmyślona miazga: Kaskader Mike jest dość jednowymiarowy, a jego doszłe i niedoszłe ofiary zlewają się w jedną niezróżnicowaną biomasę, wystawiającą od czasu do czasu jakieś zindywidualizowane nibynóżki.


Na marginesie Zadzwoń do Saula obejrzałem na Netflisku film pełnometrażowy również z Bobem Odenkirkiem w roli głównej – czarną komedię sensacyjną pod tetułem Nikt. Główny bohater to przeciętny facet, cierpi stagnację w życiu zawodowym i rodzinnym, wszyscy go lekceważą. Po włamaniu do swojego domu przypomina sobie, że kiedyś był nieprzeciętnym zabójcą, a już wkrótce ciąg wypadków stawia na jego kursie ruską mafię. Po kilku sezonach serialu, w którym Odenkirk grał gościa używającego sprytu i tzw. gadanego, by wyplątać się z problemów (lub wpaść w nowe), ciekawie było go zobaczyć tym razem rozwiązującego problemy za pomocą pięści lub oręża ogniostrzelnego – tym bardziej, że w scenach walk nie korzystał z dublera. Jest to pozycja czysto rozrywkowa, losem bohatera trudno się zaniepokoić, bo od kiedy się rozkręci, to już prawie aż do końca przeciwnicy nie są dla niego poważnym zagrożeniem. Mam luźne skojarzenie z innym pastiszem filmów strzelanych – Shoot ‘Em Up (znanym u nas jako Tylko strzelaj). Ze ścieżki dźwiękowej zapadł mi w pamięć przebój Pat Benatar Heartbreaker, zapodany w scenie pościgu samochodowego. W pozostałych rolach artyści muzyczni RZA i Siergiej Sznurow.

W filmie Terminator z 1984 Arnold Schwarzenegger wcielił się w cybernetycznego zabójcę wysłanego z przyszłości do naszych czasów przez sztuczną inteligencję, aby zgładzić Sarah Connor (Linda Hamilton), przyszłą matkę przywódcy ruchu oporu homosapiensów przeciw maszynom. Sam przywódca John Connor wysłał zaś jednego ze swoich, aby ochronił jego matkę przed bezwzględnym cyborgiem T-800. Siedem lat po tym przeboju James Cameron nakręcił kontynuację – Terminator 2. Dzień sądu. Ponad dekadę po wydarzeniach z pierwszej części Sarah Connor siedzi w przypominającym więzienie psychiatryku, bo nikt nie uwierzył w jej rewelacje o rychłej zagładzie ludzkości. Tymczasem w roku pańskim 2029 sztuczna inteligencja wysyła do roku 1995 cybernetycznego zabójcę, by zgładził małoletniego Johna, on sam zaś z przyszłości wysyła obrońcę dla siebie samego. Różnica – choć fabuła została poprowadzona tak, żeby widzowie nie od razu się domyślili – polega na tym, że to grany przez Arniego T-800 jest obrońcą. Za przeciwnika ma złowrogiego T-1000 (Robert Patrick), robota zbudowanego z ciekłego metalu, który potrafi przybierać rozmaite kształty. Pomimo upływu z górą trzydziestu lat, efekty specjalne w tej dziedzinie nadal robią wrażenie. Film jest napakowany akcją (i to go różni od pierwszej części, która bardziej przypominała horror w sztafażu sajęs fikszyn), zawiera silną i waleczną postać kobiecą, a do tego zatrąca klasyczny sf-owy topos człowieczeństwa robota. Guns N’Roses użyczyli do filmu piosenki You Could Be Mine

To nie żadna sztuczka montażowa, w tej scenie zagrali bliźniacy

Pewnej niedzieli grali akurat w telewizji Kogel-mogel Romana Załuskiego (1988, z Ilony Łepkowskiej scenariuszem). Oglądałem toto dawno temu i odebrałem jako jeden z najbardziej ponurych filmów, jakie zdarzyło mi się widzieć, a już na pewno jako najbardziej przygnębiającą komedię. Po ponownym przejrzeniu podtrzymuję opinię. Główną bohaterką jest dziewczyna ze wsi, która zdaje na studia do Warszawy, chociaż rodzina wolałaby wydać ją za mąż. W ciągu rozmaitych perypetii cały świat traktuje bohaterkę butem i aż do końca nie doczekuje się ona wynagrodzenia za swoje trudy. Potem powstał sekwel, ponoć jeszcze bardziej przygnębiający, a w wolnej Polszcze doszło do kolejnych kontynuacji i w chwili obecnej Koglowersum obejmuje już chyba z pięć filmów. Zamiast tego ktoś powinien był nakręcić remak, w którym Kasia wyposażona byłaby w granatnik.


czwartek, 21 marca 2024

Alternatywa, metal i Brel w sosie punkowym, czyli styczniowe żniwo płytowe

 

W nowym roku moja kolekcja płytowa nie przestała się rozrastać. W tak zwanym międzyczasie przyszło mi do głowy, żeby omówienia najnowszych zdobyczy publikować za każdy miesiąc, co nie znaczy, że raz w miesiącu. W końcu mamy już marzec, a ja wrzucam dopiero notkę styczniową.

  

Barenaked Ladies, Stunt, 1998

Kanadyjski ten zespół nazywa się, w wolnym tłumaczeniu, „Gołe Baby”, ale składa się oczywiście z samych facetów. A co gra? Rocka alternatywnego, całkiem pogodnie brzmiącego i – na ogół – dość melodyjnego. Takie jest wrażenie po otwierającym One Week, gdzie Ed Robertson wyrzuca z siebie tekst z zawrotną prędkością na pograniczu rapu, czyniąc nawiązania do różnych zjawisk popkulturowych. Utwór, wydany na singlu, stał się sporym przebojem. Sympatycznie brzmi też kolejny – i również singlowy – It’s All Been Done.

            Stunt była czwartą płytą zespołu i przyniosła mu sukces komercyjny (polska prasa muzyczna ledwo się jednak o nim zająknęła). Do grupy dołączył klawiszowiec Kevin Hearn, który wkrótce zachorował na białaczkę i w promocyjnych teledyskach wystąpił łysy (wyzdrowiał i żyje do dziś). Najbardziej podobają mi się najżwawsze utwory: podbity syntezatorem Alcohol (kolejny singiel), Never Is Enough oraz Who Needs Sleep, gdzie wsamplowany odgłos maszerującego wojska ciekawie akcentuje rytm. Przydałoby się takich więcej, bo w bardziej nastrojowej części repertuaru zdarza się już przynudzactwo. Do najlepszych należą Light Up My Room na bazie gitary akustycznej oraz I’ll Be That Girl z banjo i akordeonem, ale finałowe When You Dream ze smyczkami – faktycznie senne – mogli sobie darować.

W każdym razie bez wstydu można toto postawić na regale obok, powiedzmy, Crash Test Dummies czy Hootie and the Blowfish. 

 

Bon Jovi, Crush, 2000

Spędziwszy lata 90. w częściowym zapomnieniu, na przełomie tysiącleci Jon Bon Jovi z kolegami wydali Crush i… jeszcze raz podbili listy przebojów.

Była to głównie zasługa przeboju It’s My Life z niezwykle chwytliwym refrenem i ponownym, po prawie ćwierćwieczu od Livin’ on a Prayer, wykorzystaniem efektu talk box. Zresztą w tekście wymienieni zostali bohaterowie tamtego hitu, a także Frank Sinatra. Piosenka jest naprawdę udana, ale w tamtych czasach było jej wszędzie pełno i została nieco zajeżdżona. Dlatego bardziej doceniam drugi na płycie Say It Isn’t So, w którym solidny riff koegzystuje ze słodko melodyjnym refrenem. Po radiu latała jeszcze finałowa One Wild Night, ale w późniejszej wersji, bardziej czadowej, która reklamowała koncertówkę pod tym samym tytułem.

Jak to zwykle u Bon Jovi, płyta jest jednak nierówna. W ogóle mało tu czadów poza trzema wymienionymi wyżej, większość repertuaru tworzą nastrojowe utwory. Momentami zespół przynudza, przede wszystkim w balladzie She’s a Mystery i „szpryngstiniaku” Just Older. Najlepsze utwory z tej kategorii to Next 100 Years w średnim tempie, roztapiający się w jamowej kodzie, a zwłaszcza Thank You For Loving Me z orkiestrą, podobna trochę do twórczości Bryana Adamsa, a trochę (w mocniejszych momentach) do ballad Aerosmith. Bardziej mi odpowiadają utwory mniej rzewne, czyli Two Story Town, ekskursja w stronę rocka alternatywnego, oraz glamrockowy (nie tylko ze względu na tytuł, ale i treść) Captain Crash & the Beauty Queen from Mars.

            Wydanie zawiera bonus I Could Make a Living on Lovin’ You, przyzwoity, pompujący  w średnim tempie kawałek pop metalu. 

 

Death, Symbolic, 1995

Najbardziej cenię tego rodzaju klasyków, którzy najpierw tworzą paradygmat podrabiany przez setki wykonawców, a potem sami odsadzają się na poziom nieosiągalny dla 90% naśladowców. W dziedzinie metalu ekstremalnego rolę taką odegrał Chuck Schuldiner, lider zespołu o nieskomplikowanej nazwie Death. Po trzech albumach rzeźnickiej brutalności, która zbudowała podwaliny stylu zwanego death metalem, zaczął komplikować brzmienie, sięgając wręcz rejonów metalu progresywnego (chociaż wściekle ryczeć nie przestał). Symbolic była jego szczytowym osiągnięciem.

            Skład grupy zmieniał się z płyty na płytę. W tym przypadku Schuldinerowi towarzyszyli wysokiej klasy perkusista Gene Hoglan, basista Kelly Conlon oraz gitarzysta Bobby Koelble, poza tą płytą kojarzony raczej z jazzem. Efekt wyszedł dość intrygujący dla słuchacza, który ma już pojęcie o metalu, niekoniecznie ekstremalnym.

Riffy są stosunkowo przyswajalne, Schuldiner wprawdzie drze się wniebogłosy, ale nie moduluje głosu, żeby specjalnie brzmieć jak niedźwiedź. Momentami efekt wypada jak ciut ostrzejszy thrash. Przy tym utwory mają dość epicką strukturę, odbiegającą od standardu zwrotka-refren, co utrudnia śledzenie materiału. Następują rozmaite zmiany tempa, solówek jest sporo, rozpędzonych i trudnych technicznie (m.in. 1,000 Eyes). Ultraszybkim łupaniem po skórze muzycy popisują się przede wszystkim w Misanthrope. Czasami pojawiają się melodyjne zagrywki czy wręcz unisona. Uwagę przyciąga np. spokojny początek Empty Words albo nastrojowe interludium w Without Judgement.

Repertuar jest jednolity, ale jeślibym miał wyróżnić jakiś pojedynczy utwór, byłby to Crystal Mountain z największą (stosunkowo) dawką melodyjności, zbliżający się momentami do tradycyjnego metalu lat 80. i nawet z partią hiszpańsko brzmiącej gitary akustycznej, co prawda pod sam koniec.

 

Ocean Colour Scene, Marchin’ Already, 1997

Nigdy nie mogłem zapamiętać, czy z dyskografii OCS mam już Marchin’ Already, czy Moseley Shoals, doszło więc do tego, że kupiłem omyłkowo drugi egzemplarz tej drugiej. W końcu jednak udało mi się zdobyć trzeci album protegowanych Paula Wellera. Nie zmienia on zbytnio wizerunku grupy, zresztą zawiera utwory napisane już dawniej. W dalszym ciągu czerpie się tu pełnymi garściami z rocka lat 60.

Na single trafiły trzy pierwsze utwory – motoryczne Hundred Mile High City z „kolejowym” rytmem, fortepianowa ballada Better Day i żwawszy Travellers Tune (ze śpiewającą w tle popularną wokalistką soulową PP Arnold) – dwa ostatnie czerpią z tradycji beatlesowskiej. Oczywiście nie jest to po prostu grupa rekonstrukcyjna lat 60.: jazgotliwy gitarowy motyw prowadzący Get Blown Away jest już właściwy dla epoki, w której płyta powstawała. Podoba mi się też dynamiczny, ale o nastrojowej melodii Debris Road z niezłymi partiami gitary.  Na całym albumie mniej słychać The Who, ale All Up wydaje się w klimatach Small Faces.

Podobnie jak w przypadku Barenaked Ladies powyżej, problemem Marchin’ Already jest spora przewaga utworów spokojniejszych nad hałaśliwymi. Są one nieco urozmaicone – np. Half a Dream Away wzbogaca brzmienie puzonu – ale mimo wszystko płyta trochę usypia. Z ballad najciekawsze są Big Star, Spark and Cindy z mocną partią basu oraz akustyczna Foxy’s Folk Faced z banjo i harmonijką. No i jeszcze finałowa It’s a Beautiful Thing, gdzie Simon Fowler ponownie występuje w duecie z PP Arnold, chociaż może by nie zaszkodziło, gdyby miała zaśpiewać cały utwór. Utwór osiąga ładne crescendo, po czym rozwija się w długą, psychodeliczno-shoegazingową kodę.

Trafiło mi się (nieużywane!) wydanie japońskie – nie tylko z dodatkową wkładką zapisaną hieroglifami, ale jeszcze z czterema utworami bonusowymi, nieopisanymi na okładce. Są to: akustyczny Hello Monday, dynamiczny instrumental Falling to the Floor, ballada Top of the World z fortepianem i melotronem (szkoda, że oba nie weszły do zasadniczego repertuaru zamiast niektórych słabszych fragmentów) oraz koncertowe wykonanie Beatlesowskiego Day Tripper z gościnnym udziałem braci Gallagherów z Oasis. 

 

Me First and the Gimme Gimmes Have a Ball, 1997

Czas na punkową supergrupę z Kalifornii, na której czele stoi Fat Mike, lider zespołu NOFX. Nazwa zespołu sugeruje, że nie mamy do czynienia z poważną twórczością. Idea polega na przerabianiu znanych przebojów na prostą, radosną punkrockową rąbankę a la Ramones. W dużej dawce jest to dość monotonne, ale w ramach albumu krótszego niż 40 minut daje spory walor rozrywkowy. Fat Mike tym razem nie śpiewa, skupiając się na basie, a obowiązki wokalne pełni Joey Cape z grupy Lagwagon.

Have a Ball (wszystkie płyty zespołu noszą tytuły w formie wyrażeń w czasie teraźniejszym, które łącznie z nazwą tworzą pełne zdanie) to wydawnictwo debiutanckie. Później grupie przytrafiały się albumy tematyczne: jeden z przebojami z lat 60., inny z hitami słynnych wokalistek, jeszcze inny ze standardami country, a nawet epka z przebojami po japońsku. Tu na razie nie mamy jeszcze przewodniego klucza, chyba żeby przyjąć, że są to po prostu evergreeny sprzed lat, wykonywane ongiś przez solistów.

            Całkiem sporo radości może dać człowiekowi świadomość, jak bezpretensjonalnie, a hałaśliwie przerobić można utwory całkiem różne: antywojenny protest song One Tin Soldier, przebój Billy’ego Joela Uptown Girl, piosenka Carly Simon Nobody Does It Better z filmu o Bondzie, a na finał Rocket Man Eltona Johna. Ponieważ poruszamy się w obszarze kalifornijskiego punku, nie mogło zabraknąć efektownych harmonii wokalnych – vide Uptown Girl. Jest też kower do kwadratu w postaci Seasons in the Sun, śpiewanej pierwotnie przez Terry’ego Jacksa anglojęzycznej przeróbki Le moribond Jacquesa Brela (warto tu dodać, że w NOFX Fat Mike wykonywał punkową wersję Les Champs Elysées Joe Dassina). Panowie wyróżnili Paula Simona, wykonując jego piosenki aż dwukrotnie: I Am a Rock oraz Me and Julio Down by the Schoolyard. W tym drugim pan wokalista wymawia tytułowe imię „Dżulio” – zamiast „Chulio”, jak pierwotny wykonawca – a pod koniec wjeżdża chóralny zaśpiew rodem z rancidowego The Ballad of Jimmy and Johnny. Z piosenek z imionami warto jeszcze wymienić Danny’s Song z repertuaru Kenny’ego Logginsa, Mandy Barry’ego Manilowa i Sweet Caroline Neila Diamonda.

 

Blur, Parklife, 1994

Uzupełniłem poważną lukę w swojej kolekcji britpopu. Parklife to trzeci i przełomowy album grupy Blur.

            Jak zwykle, w śpiewie Albarna kryje się ironiczny pierwiastek, który można rozpoznać bez rozumienia tekstu, natomiast aranżacje są dość bogate, odbiegają od czysto gitarowego brzmienia znanego choćby z Oasis: falsetowe zaśpiewy, smyczki i dęciaki jak u późnych Beatlesów, syntezatory… Największym hitem był otwierający Girls and Boys z tanecznym rytmem, nadający się do dyskoteki, ale towarzyszył mu beatlesowski End of a Century oraz utwór tytułowy z melorecytacją aktora Phila Danielsa i melodyjnym refrenem. Na singlu wyszło jeszcze To The End, ale nie poradziło sobie za dobrze. Jest to rzecz z kategorii easy listening alias „muzyka z francuskiego filmu”, z odpowiednio brzmiącymi smyczkami, a nawet faktycznie z kobiecym głosem po francusku (Laetitia Sadier z grupy Stereolab).

            Materiał jest bardzo urozmaicony: punkowy Bank Holiday, po nim spokojne Badhead z „plastikowym” motywem trąb, a za nim sielankowy, instrumentalny walczyk The Debt Collector, zaaranżowany na samą sekcję dętą. Bardziej standardowe gitarowe granie, przy czym wzbogacone syntezatorem, słychać w London Loves w średnim tempie, gdzie wybrzmiewa dysonansowe, „zardzewiałe” solo gitary, oraz szybszym Trouble in the Message Centre. Szybkim fragmentem jest również Jubilee, ale już w bardziej standardowym wydaniu.

Moje ulubione fragmenty to Clover Over Dover z klawesynem i smithsowską melancholią oraz melodyjny Magic America. Jeżeli natomiast miałbym coś odpuścić, to Far Out (jedyny utwór z tekstem basisty Alexa Jamesa – za wszystkie pozostałe odpowiada Albarn), który jakoś niknie wśród pozostałych.

Da się zauważyć, że pod dużym wpływem Blur było m.in. T.Love w okresie postbenedkowym.


 

Incubus, Morning View, 2001

Kalifornijska kapela zaliczana bywa do nurtu numetalowego, ale brzmi mniej hałaśliwie niż większość z tej kategorii. Morning View to jej czwarta płyta, doceniona przez krytykę, także polską.

Słychać tu dwie główne inspiracje: Tool oraz Faith No More. Pierwsza przejawia się w dość skomplikowanych riffach i charakterystycznej rytmice (np. Circles), jednak bez większego patosu i artystowskiego zadęcia, druga – w perwersyjnie rozleniwionym głosie wokalisty (tu szczególnie Just a Phase – akustyczny utwór w rytmie walczyka, z orkiestrą i samplami). Skądinąd jednak Brandon Boyd ma barwę głosu zbliżoną do Anthony’ego Kiedisa. Słychać to szczególnie w nastrojowym utworze pod mało oryginalnym tytułem Wish You Were Here (spokojna zwrotka + refren też tęskny, ale z riffowym doładowaniem), który wprawdzie z Red Hotami nie ma wiele wspólnego. Poza tym Incubus ma w składzie didżeja, więc czasem mogą się pojawić sample czy skracze.

            Już w otwierającym Nice to Know You słychać, czego się można spodziewać po tym zespole – zmiany tempa i dynamiki, ciężkie riffy sąsiadują z fragmentami bardziej refleksyjnymi, z udziałem gitary akustycznej. Bywają też utwory całkowicie spokojne, bez podnoszenia ciężarów, jak ocierający się o soul Are You In? Od czasu do czasu pojawiają się smyczki, jak w 11 am, niesionym przez falsetowy zaśpiew. Słychać je też w balladzie Mexico, jednym z moich ulubionych fragmentów. Na finał grupa wrzuciła największy odlot: Aqueous Transmission, kawał kleistej, orientalizującej psychodelii. Główny motyw gra chińska lutnia zwana pipą, słychać też odpowiednio brzmiącą fujarkę oraz orkiestrę pod batutą Suzie Katayamy. Ciągnie się to przez dobre siedem minut i pozostawia poczucie satysfakcji.

            Gdyby odchudzić tę płytę o dwa-trzy utwory, w których zespołowi już się powtarzają pomysły, byłaby jedną z najlepszych w tym miesiącu. 

 

Possum Dixon, New Sheets, 1998

Na tę płytę zwróciłem uwagę dzięki recenzji w „Tylko Rocku” w 1999. Zapadła mi w pamięć głównie nazwa zespołu i „cyrkowa” okładka, a także narzekania pana recenzenta, że płyta zawiera również niesforną ścieżkę multimedialną. Kiedy ostatnio posłuchałem, okazało się, że całkiem to fajne.

Trio, na którego czele stał śpiewający basista Rob Zabrecky, swój trzeci i ostatni album wydało pod producencką ręką Rica Ocaska, byłego lidera The Cars, odpowiedzialnego też m.in. za brzmienie debiutu Weezera – nic dziwnego, że wyeksponował on potencjał przebojowy materiału. Ocasek zagrał na klawiszach, zadbał też o niuansy aranżacyjne typu dyskretne smyczki w Always Engines albo syntezator w Holding (Lenny’s Song) czy Plan B.

            Jest to po raz kolejny amerykański rock alternatywny z „normalnym” śpiewem i sporą dozą melodii. Niemało tu utworów refleksyjnych, nawet smutno brzmiących, ale za to w szybkim tempie. Materiał jest ogólnie równy, ale mam parę faworytów, szczególnie spokojniejszy utwór tytułowy oraz przede wszystkim Stop Breaking Me. Mocny punkt stanowi też Only in the Summertime, pomimo rytmu łupanego jak w muzyce tanecznej – trudno się zresztą dziwić, skoro w kolejnym, dynamicznym Firecracker podmiot liryczny deklaruje, że chce „dance all night to drum machines”. Słabiej wypada może tylko Now What? z parlandem w zwrotce oraz Faultlines, gdzie co nieco przynudzają.