środa, 17 listopada 2021

Metallica kończy się po raz siódmy, czyli uzupełnianie braków

 W kolejnej serii płyt zdobyłem kilka takich, których od dawna mi brakowało do dyskografii poszczególnych zespołów, a także coś z zupełnie innej KATegorii.

 

Metallica, Reload, 1997 

Jest to jedna ze słabszych płyt Metallicy, ale prawie wszystkie lepsze już mam.

W 1991 Metallica skończyła się jak nigdy, nagrywając słynny „czarny album”, na którym uprościła kompozycje, nadając im – nie bójmy się tego słowa – walor komercyjny. Wobec sukcesu tej płyty wiele obiecywano sobie po następnym premierowym wydawnictwie kwartetu z San Francisca. Kiedy w końcu wyszło po pięciu latach, okazało się niejakim szokiem. Nie dość, że muzycy ostrzygli się na krótko, to jeszcze utwory z Load niewiele już miały wspólnego z thrash metalem, a niekiedy z metalem w ogóle. Metallica zbliżyła się w zasadzie do hard rocka, a w paru momentach zgoła do rocka alternatywnego, z paroma innowacjami w rodzaju countrowatej ballady Mama Said. Reload to właściwie suplement do tamtej płyty, zawierający odrzuty z tej samej sesji nagraniowej. Nawet na okładce znów wykorzystano dzieło kontrowersyjnego Andresa Serrano.

Repertuar jest ogólnie ostrzejszy niż na Load, w wielu przypadkach metalowy. I w wielu, niestety, nie pozostawia po sobie wyrazistego wrażenia. Niektóre utwory zajeżdżają wręcz autoplagiatem, jak Slither, którego riff jest zaledwie bladym odbiciem Enter Sandman, a refren nawet i tym nie jest. Nie mówiąc o utworze zatytułowanym bez żenady The Unforgiven II, który mimo wszystko należy do ciekawszych tu utworów (refren ma ostrzejszy niż sławny pierwowzór). Są też i takie, które sprawiają wrażenie, jakby panowie Hetfield i Ulrich zafundowali sobie podróż sentymentalną w czasy młodości, gdy rządził nurt NWOBHM (Nowa Fala Brytyjskiego Metala), typu Better Than You albo Prince Charming. Refren tego ostatniego znowu budzi dejżawu, kojarząc się z The Four Horsemen.

Podobnie jak na Load, pojawiają się inklinacje bluesowe. Tu ich przejawem jest Carpe Diem Baby z charakterystycznie posuwistym riffem. Finałowy, ośmiominutowy  Fixxxer przypomina The Outlaw Torn z poprzedniej płyty, tylko gorszy. Kiedy później Metallica postanowiła zaaranżować część swoich utworów na orkiestrę, to z tej płyty wybrała jeszcze powolny Devil’s Dance, on jednak mnie nudzi. Brakuje za to utworów tak nieoczywistych jak The House Jack Built czy Until It Sleeps, które stanowią o wartości Load. Największym hitem słusznie został najbardziej przebojowy The Memory Remains, oparty na bujanym riffie. Pojawia się tu niezwykle melodyjny zaśpiew, wykonany zmęczonym głosem… Marianne Faithful! Wiele sobie obiecywałem po balladzie Low Man’s Lyric, jako, według recenzentów, „irlandzkiej”, ale jej irlandzkość sprowadza się do obecności skrzypiec i liry korbowej. Próbę czasu przetrwał jeszcze otwierający płytę, bardzo dynamiczny Fuel.

Jedni powiedzą, że te odrzuty powinny były pozostać odrzutami. Drudzy – że gdyby zespół inaczej przeprowadził selekcję, to zamiast dwóch płyt przeciętnych powstałaby jedna bardzo dobra. Trudno się nie zgodzić z tą drugą opinią, bo faktycznie ze trzy utwory są tu powyżej przeciętnej i gdyby wstawiono je na miejsce najsłabszych kawałków z Load, powstałaby jedna bardzo dobra płyta. 


 

Kat, Ballady, 1994 

Wiele lat upłynęło, zanim postanowiłem się zaopatrzyć w jakikolwiek album tego śląskiego klasyka polskiego thrash metalu. Cóż, jeżeli zespół swoją pierwszą płytę tytułuje 666, a na okładce pokazuje czaszkę, to raczej nie Ireną Jarocką się inspiruje. Późniejsze tytuły, typu  Oddech wymarłych światów albo Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach, również zapowiadają pewną określoną stylistykę. Zespół Kat, kierowany przez Romana Kostrzewskiego z jego nawiedzonym głosem i jedynymi w swoim rodzaju, makabryczno-obscenicznymi tekstami, które nie tylko balansują na krawędzi dobrego smaku, ale jawnie ją przekraczają i jeszcze się z tego cieszą, stał się wręcz prekursorem nadwiślańskiego black metalu… i dyżurnym kozłem ofiarnym przy wszystkich panikach moralnych na tle satanizmu w latach 90. (później tę ostatnią rolę przejął Behemoth).

W 2005, podczas nagrywania kolejnej płyty, doszło do konfliktu między Kostrzewskim a gitarzystą Piotrem Luczykiem, wskutek czego ten pierwszy został wywalony z zespołu. Istnieją więc obecnie dwa Katy: jeden z prawami do nazwy i oryginalnego logo, z Luczykiem i początkowo też z basistą Krzysztofem Ostem, ale bliższy standardowego metalu i z mniej charakterystycznymi wokalistami, oraz Kat & Roman Kostrzewski, do niedawna z udziałem perkusisty Ireneusza Lotha, za którym poszła większość dawnych fanów. W tym roku Kostrzewski ujawnił, że ma raka, zorganizował zresztą koncert z udziałem wielu gości, z którego dochód przeznaczony był na jego na leczenie. Wówczas „Luczyfer” przydzbanił srogo, bo jakieś lokalne medium ośmieliło się napisać, że na leczenie Kostrzewskiego zbiera zespół Kat. Wydał oświadczenie, że to kłamliwa nieprawda, bo to on i tylko on jest Kat (tu szczegółowy wykaz płyt wydanych od czasu rozstania z Kostrzewskim), a ten drugi to najwyżej cover band i on na niego nie zbiera piniędzy i zbierać nie będzie.

Zdecydowałem się na najbardziej przystępną płytę Kata, zawierającą zbiór jego ballad. Niektóre utwory pochodzą ze wcześniejszych płyt, inne są całkiem premierowe, a jeszcze inne powstały przed debiutanckim albumem zespołu (mają copyright z 1983-84 r.), ale nagrania doczekały się dopiero tu, w składzie z Ostem na basie i zmarłym tragicznie kilka lat później Jackiem Regulskim na drugiej gitarze.

Najwybitniejszym hitem jest niewątpliwie, pochodząca z poprzedniego regularnego albumu Kata, Łza dla cieniów minionych. Nastrój ma ona autentycznie żałobny, ale jak wie każdy tró heavymetalowiec, porządna metalowa ballada to taka z przygrzmoceniem w dalszej części, co wcale nie ujmuje jej smutku. Zdecydowanie jeden z największych wkładów Kata w polską muzykę! W drugiej kolejności należy wymienić otwierającą płytę Legendę wyśnioną, która nie tylko ogólnym nastrojem, ale też tempem i harmoniami przypomina wprost marsza żałobnego. Trwa ona z górą 9 minut. W opisie nie podano, kto gra na fortepianie, ale mógł to być – wymieniony w opisie ostatniej na płycie Niewinności – Józef Skrzek we własnej osobie. Wygląda na to, że śląska scena rockowa trzymała się razem, nawet na dość metafizyczne sposoby, bo niektóre frazy Kostrzewskiego mają w sobie coś z tekstów… Ryśka Riedla. Nie chodzi mi wyłącznie o to, że wyrażenie „uczyłem cię” w Głosie z ciemności brzmi do złudzenia jak „włóczyłem się”. Co do samego Głosu z ciemności, to ma on w sobie coś w stylu wczesnych ballad Metallicy,

Najmniej ciekawie wypada Delirium tremens – ciężki riffowiec w kroczącym tempie, przełamany interludium, w którym Kostrzewski recytuje na tle najpierw organów, a potem jednostajnej aranżacji syntezatorowej. Oczywiście musiało się pojawić bicie dzwonu! Ten z kolei trwa jedenaście minut i nic by nie zaszkodziło, gdyby był o połowę krótszy. Można też sobie odpuścić Talizman – miniaturę instrumentalną na gitarze akustycznej. Najstarszy zaś w zestawie Czas zemsty – pochodzący z wydanego w 1986 debiutu – również jest riffowcem, który za balladę można by uznać najwyżej na upartego, a co najgorsze, wokal brzmi, jakby Kostrzewski stał za ścianą.

Robak (a raczej Robatz, bo projektant okładki zapisał tytuły utworów czcionką gotycką, ale za bardzo jej nie ogarniał) wyróżnia się nowocześniejszym brzmieniem, zwłaszcza gdy chodzi o pasaże nieprzesterowanych gitar, ale to znowu ciężki utwór. Lepsze wrażenie powraca w Bez pamięci, klasycznej metalowej półballadzie z uroczym passusem: „Wierzyli, że on / Użyje magicznych zabawek, lecz ksiądz / Bawił się zwyczajnie w doktora”. Finałowa Niewinność natomiast ma niezłe solówki gitarowe, ale po takiej dawce metalowych ballad wkracza już czynnik zmęczenia.


  

Dire Straits, Live at the BBC, 1995

 Do kompletu brakowało mi tylko tej płyty Dire Straits, choć miałem ją kiedyś na kasecie. Ukazała się ona jako ostatnia (nie licząc rozmaitych kompilacji), już dobre kilka lat po rozwiązaniu zespołu, ale pod względem artystycznym zalicza się do wczesnego okresu: większość nagrań pochodzi z roku 1978, kiedy z Markiem Knopflerem grał jeszcze jego brat David.

Nagrywając ten występ dla BBC Radio One, Dire Straits byli jeszcze stosunkowo mało znanym zespołem z jedną płytą na koncie. Jak wiadomo, utwór Sultans of Swing najpierw stał się hitem w Holandii i kilku innych krajach, a dopiero po podbiciu USA powrócił w chwale do Wielkiej Brytanii. Tak więc publiczność jest umiarkowanie entuzjastyczna, a i zespół nie cuduje specjalnie, tylko po prostu gra sześć utworów ze swojego jedynego, jak na razie, wydawnictwa. Aranżacje są bliskie studyjnych, ale nie trzymają się ich jak pijany płota: wyraźnie się m.in. różnią zagrywki techniką slide w Water of Love, a Lions wydaje się nawet trochę bardziej energiczne. Mocnym punktem są, jak zawsze, Sułtani. Ciekawostkę dla fanów stanowi niepublikowany nigdzie indziej What’s the Matter Baby?, choć to w zasadzie szkic późniejszego Lady Writer.

Od reszty odbiega utwór ostatni: Tunnel of Love, nagrany już  w roku 1981 dla potrzeb programu „Old Grey Whistle Test”. To już były inne czasy: Dire Straits zyskali już popularność, ale zmienili skład, w którym nie było już Davida Knopflera, za to był pianista. Tunnel trwa około 12 minut – czyli dobre cztery dłużej niż oryginał. Muzycy lubią tu se podimprowizować, a zagrywki lidera w introdukcji brzmią nawet dość gilmourowsko.

Można zapytać, po co ta płyta, skoro już mamy Alchemy i On the Night. Ano właśnie po to, że przedstawia ona koncertowe oblicze Dire Straits z najwcześniejszego i najbardziej korzennego okresu. To, że na okładce Knopfler gra w podkoszulku, a nie w bajeranckim garniturze, mówi samo za siebie.

  

T.Love, Antyidol, 1999 

Po przebojowej płycie Chłopaki nie płaczą, która była tak intencjonalnie, kiczowato przeprodukowana, że należałoby ją traktować jako concept album na temat kwestii „sprzedania się”, Złygmunt Staszczyk postanowił powrócić do grania prostego i na temat. Coś takiego zdarzyło się już kilka lat wcześniej, gdy po eklektycznym albumie King! nastąpił korzenny Prymityw. Tym razem jednak efekty mniej przypadły recenzentom do gustu.

Tak więc Antyidol pokazuje T.Love w wydaniu chuligańsko-punkowym. Najostrzejsze, stricte punkowe utwory to kontestatorska wypowiedź programowa Anty oraz mniej ciekawy, wymierzony w polski przemysł nagraniowy (po nazwiskach) E.M.I., gdzie Muniek właściwie melorecytuje, a ostre jak papier ścierny gitary skontrastowane są solówką na syntezatorze. Największym hitem okazał się otwieracz Banalny, dzięki któremu pewnie sporo młodzieży dowiedziało się o istnieniu Lou Reeda i płyty New York.

Z punkiem dobrze się przegryzają rytmy karaibskie. Dawkę reggae zapewnia tym razem Ambicja z repertuaru Deadlocka, wykonana w wersji dwujęzycznej, przy czym Złygmunt zdecydował się na wersję przyjazną dla radia, zamiast słowa „fucking” używając „stupid”.

W prostych, gitarowych aranżacjach szczytem ekstrawagancji jest syntezator (gra na nim Andrzej Smolik) oraz falsetowe zaśpiewy w paru utworach, jak 133 czy ska pod prostym tytułem Piosenka – i między innymi dzięki takim smaczkom utwory te uważam za najlepsze.  S.O.S. Ska najbardziej odbiega od reszty, prezentując tytułowy styl w wydaniu mocno zelektronizowanym, z wykorzystaniem przyspieszonej  wersji motywu z prastarego utworu T.Love Outsider. Dobre wrażenie robi też melancholijny Popsong, choć recenzent „Tylko Rocka” nie mógł znieść świdrującego motywu gitarowego, który właśnie dla mnie robi całą robotę. Docenił za to finał – podniosły, hymnowaty Jak dzieci, kompozycję Jarka „Sidneya” Polaka. Sześć minut i wielka ściana dźwięku, spod której przebija syntezator – jak na normy T.Love to wprost epickie.

Płyta nagrana została w Londynie przez tamtejszego producenta. Krytykowano zespół, że zdecydował się na światowe brzmienie na płycie zawierającej prostą muzykę, zamiast na którejś z tych bardziej wypasionych. Faktem jest natomiast, że bas tu brzmi bardzo fajnie. Po latach patrzę na Antyidola łaskawiej niż wtedy, kiedy się ukazał – trochę wypełniaczy jest, szczególnie Mów do mnie i Dla ciebie, ale ogólnie rzecz biorąc, mam wrażenie, że Antyidol po prostu nie trafił w swój czas. Gdyby wyszedł  kilka lat później, gdzieś tak koło 2004 roku, mógłby się dobrze wpisać w ówczesny nurt „nowej rewolucji rockowej”. 


poniedziałek, 8 listopada 2021

Suplement do suplementów, czyli koktajl z koszałki-opałki

  

Minął już pewien czas od notki o reklamach cudownych terapii, ale od tej pory wypatrzyłem kilka nowych egzemplarzy, którym postanowiłem poświęcić uwagę.

Najlepsza terapia na wszystko

            Jak zawsze największą uwagę zwracają w prasie kobiecej środki na prostatę i zaburzenia erekcji. Jeden z nich opracował prof. Paul Brodstick z Norwegian Urological Institute w Tromso. I od razu nasuwają się pytania: 1) dlaczego norweski instytut nazywa się po angielsku; 2) czy Brodstick to w ogóle norweskie nazwisko? W norweskim nie ma przeca litery „c”. OK, nazwiska migrują razem z ludźmi, ale w kontekście problemów z męskim honorem „Bro[a]dstick” to ewidentnie nazwisko mówiące. Tromsø to takie norweskie Suwałki, ale mimo wszystko mają uniwersytet z wydziałem zdrowia, zwanym Helsefak. Wyszukiwarka pracowników nie pokazuje żadnego Brodsticka, czemu trudno się dziwić.

            W każdym razie Brodstick postanowił „odłożyć na bok dumę” i pogodzić się ze swoim największym rywalem, prof. Andersem Johansonem z Uniwersytetu Medycyny Naturalnej (!) z Gotenburka, który, w odróżnieniu od niego, „posiadał możliwość pozyskania powszechnie niedostępnych składników”. Norweg ze Szwedem przez wiele lat opracowywali formuły w Scandinavian Clinical Laboratory w Kopenhagenie (równie fikcyjnym jak Uniwersytet Medycyny Naturalnej), aż wreszcie znaleźli… kto zgadnie?… zgadza się, myszopłoch kolczasty i Hippocastinum L.! Te dwie rośliny widzieliśmy poprzednio w reklamie środka na obniżanie cholesterolu, ale tym razem mają inne właściwości. Myszopłoch występuje w specjalnej odmianie rosnącej jedynie w okolicach Sognefjordu, a kasztanowiec – na szwedzkiej wyspie Tjorn (przynajmniej zarówno fiord, jak i wyspa istnieją). Domyślam się, że aby miały odpowiednie działanie lecznicze, należało zbierać je tylko w godzinach 1:15-3:27, i to koniecznie lewą ręką. Dzięki temu udało się wyleczyć z prostaty 77 tys. ludzi w 28 dni! Co ciekawe, Tromsø ma akurat 77 095 ludności. Widocznie tych pozostałych 95 osób Brodstick i Johanson nie lubili.

Inna reklama przedstawia preparat złożony z „5 naturalnych substancji stymulujących erekcję”  i charakteryzuje się niezwykle otwartym obyczajowo podejściem.

Hasło "Houston, mamy problem" nabiera nowego znaczenia

Za substancję odpowiadają bezimienni naukowcy z ośrodka klinicznego z Houston. Nie tylko pary jednopłciowe są zadowolone.

Jeżeli nastolatka przez 3 tygodnie każdego wieczora po parę godzin,

to gdzie byli rodzice?

Ale dość już tej erekcji. Wielkie kontrowersje budzi ostatnio kwestia wpływu maruchainy na zdrowie człowieka. O ile faktycznie składniki konopne jakiś effekt mają, np. przeciwbólowe, to rzetelne informacje nikną w zielonym gąszczu doniesień czyniących z gandzi istne pacaneum na wszystko, bądź też po prostu wymyślających pretekst, żeby se legalnie zajarać. Ogłoszenie, nad którym się teraz pochylę, mówi o układzie kannabinoidowym człowieka i o tym, jak dobrze robi on na stawy. Najbardziej interesujące jest tu powoływanie się pełnymi garściami na autorytety, uwypuklone tłustym drukiem, co ma stworzyć wrażenie, jakby propsowały one reklamowaną terapię. Czytamy więc, że „wpływem kannabinoidów na zdrowie zajmują się w Polsce m.in.: Warszawski Uniwersytet Medyczny, oraz Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego”. No, może się i zajmują, jasne, zwłaszcza że generalnie z tymi kabinoidami sprawa jest słabo zbadana, więc wymaga dalszych prac. Dalej dowiadujemy się, że za opisanie systemu kannabinoidowego „prof. Yoshinori Ohsumi biolog z Instytutu w Tokio otrzymał w 2016 roku Nagrodę Nobla z dziedziny medycyny”. Ohohoho! Nobel to już nie byle kaliber! Przecież nikt nie byłby na tyle bezczelny, żeby zmyślić noblistę, prawda? Na wszelki wypadek jednak sprawdziłem. Prof. Ohsumi nie tylko rzeczywiście istnieje, ale i naprawdę dostał Skobla. Tyle że nie za marychę, a za odkrycie mechanizmu autofagii. Fakt, że nie napisano, do jakiego konkretnie Instytutu on należy.

Czy można się powołać na jeszcze większy autorytet niż noblista? A można, jak najbardziej, jeszcze jak. Tak więc przywołany zostaje „fakt historyczny”, że „Cesarz Shennong, słynny ojciec medycyny chińskiej , opisał ponad 140 receptur w tym receptury na maści i preparaty wspomagające stawy”. Zwróćcie uwagę, że nie ma tu ani słowa o konopiach. Ale w tym kawałku liczy się co innego. Każdy, kto wie cokolwiek o historii i kulturze Kraju Środka, wie, że cesarz Shennong (Boski Rolnik) to postać mityczna, która jakoby nauczyła ludzi uprawiać rolę. O ile faktycznie podanie czyni go twórcą medycyny, to Shennong zalicza się z pewnością do epoki Trzech Królów i Pięciu Cesarzy, lokującej się w dziedzinie mitów i legend, a nie historii. Dlatego żadne z jego receptur nie mogły przetrwać do dzisiejszych czasów. Jest też faktem powszechnie znanym, że ciało Boskiego Rolnika zbudowane było z przezroczystego nefrytu, więc kiedy łykał różne zioła, lecznicze czy trujące, od razu  było widać, co się dzieje w jego wnętrznościach, i tak powstały pierwsze klasyfikacje leków. Przedstawiano go tradycyjnie jako człowieka z głową byka, a przynajmniej z rogami. Portret, który widzimy w ogłoszeniu, z całą pewnością nie przedstawia Shennonga. Może to być któryś z cesarzy z dynastii Qing (XVII-XX w.), o czym świadczy charakterystyczny mandżurski kapelusz.

Cesarz Shennong, to nawet nie jest on

O tym, że rywalizacja w biznesie medycznym to nie przelewki, świadczy przypadek grupy francuskich naukowców pod kierownictwem prof. Mathieu Deschampsa, którzy opracowali Inteligentny Wzmacniacz Słuchu. „Zastraszani przez konkurencję”! „Wielkie korporacje wydafy [sic] na nas wyrok!” „Nazwali ich szaleńcami. Grozili pobiciami, pozwami, końcem kariery naukowej!” Brzmi jak blurp przyzwoitego filmu sensacyjnego. Że konkurencja w dziedzinie leczenia słuchu metodami niekonwencjonalnymi jest duża, wiemy z poprzedniej notki na ten temat, ale mikroczip ludzi Deschampsa pozwala słyszeć o 264% lepiej. Stawka była wysoka, więc nic dziwnego, że Kirchollm, Volkendorf, Bieler et consortes wzięli się do podrzucania francuskim naukowcom koni do łóżek. Przy tym Inteligentny Wzmacniacz Słuchu jest 60 razy tańszy od zwykłego aparatu słuchowego. Jak to możliwe? Pewne światło na tę kwestię rzuca jedno zdanie: „Współpracując z laboratorium w Malezji obniżyliśmy koszty produkcji bez utraty jakości”. To się chyba nazywa wyzysk?

A co tam słychać w dziedzinie magnesów neodymowych? Nowe, rewolucyjne wkładki biomagnetyczne prof. Gilmore’a reklamuje Marta z Cieszyna, zawodowa strażaczka, która przez wiele lat cierpiała na uporczywy ból stawów, stając się obiektem żartów kolegów. Pewnego dnia kręgosłup tak ją bolał, że ledwo założyła mundur, a jednak pojechała do pożaru w kamienicy i kiedy ratowała dzieci z pożaru, tak ją siekło, że się z nimi wywróciła, przez co szef zawiesił ją w obowiązkach. Wobec tego zaczęła szukać skutecznej terapii i żaden z lekarzy nie mógł jej pomóc, dopiero kiedy zadzwoniła do siostry w USA… Zaraz, przez kilka lat brali strażaczkinię na akcje z chorymi stawami i o tym wiedzieli (skoro robili sobie jaja – też mi koledzy), narażała przez to życie swoje i innych niejednokrotnie, a komendant zareagował dopiero wtedy, kiedy się wywaliła? Azali jedzie mi tu czołg? Czy może w straży strażackiej panują tak fatalne braki kadrowe, że trzeba trzymać w służbie czynnej schorowanych gasiczy, bo zdrowych po prostu nie ma? I nie przechodziła przez ten czas żadnych badań okresowych, które muszą mieć nawet ochotnicy, a co dopiero zawodowi? No tak, zapomniałbym, że w uniwersum Medic Reporters istnieją wyłącznie lekarze pierwszego kontaktu, i to bez wyjątku bezużyteczni.

Dość osobliwą metodę reklamowania przez straszenie obrali autorzy reklamy odchudzającego koktajlu „Chocolate SlimFast”. Nawiasem mówiąc, pamiętam coś o takiej nazwie ze wczesnych lat 90. i nie jestem pewien, czy tu aby ktoś się nie schylił po zakurzony trademark. Już w nagłówku czytamy: „Rządowi eksperci z USA ostrzegają przed niebezpieczeństwem dramatycznej UTRATY WAGI. W pogoni za wyglądem modelek wiele dziewcząt przerażająco szybko traci na wadze. (…) Eksperci wszczęli alarm: „Zbyt częste stosowanie tego produktu może prowadzić do anoreksji”. A niżej: „15 tysięcy Amerykanów schudło zbyt dużo!” „Nawet jeśli na początku im się to podobało, to wkrótce zaczęły się bać”. „…kobiety nadal chudły, zamiast przybierać na wadze”. „Jedna z dziewczyn, która schudła dzięki tej unikalnej formule cierpi na anoreksję”. Mówiąc w skrócie – nie bierzta tego świństwa, bo zrobi z was „motylki” (jak się mawia w subkulturze proanorektycznej). Parę linijek niżej okazuje się, że nie ma się co drzyć, bowiem niezależne laboratorium ustaliło, że dany specyfik „nie ma w swoim składzie żadnych toksyn (…) i nie stanowi zagrożenia dla zdrowia człowieka”, a cały problem wziął się z przekraczania zalecanej dawki. Mimo wszystko reklamowanie wyrobu medycznego przez przedstawienie najpierw niepożądanych skutków ubocznych nie sprawia, że czuję się zachęcony, nawet jeśli koktajl wykonany jest z ekwadorskiego kakao (Theobroma arriba), brązowego ryżu, groszku, gryki i otrąb, a propsuje go bariatra John Collins (weryfikacja kogoś o takim nazwisku to szukanie siana w stogu igieł) oraz niejaki Instytut Dietetyki i Żywienia Amerykańskiej Akademii Nauk Medycznych. Jeżeli chodzi o National Academy of Medicine, to nazywanie jej pracowników „rządowymi ekspertami” jest nieco na wyrost.

Ekspertów za to pod dostatkiem ma firma, która publikuje te ogłoszenia. Przykładowo, układem ruchu zajmuje się ekspert Witold Marzec, a laryngologią ekspert Waldemar Maj (widzicie tu pewien schemat?). A co się tyczy skuteczności tych wszystkich metod – wymierne efekty daje z pewnością terapia prof. Louisa Hopkinsona. Nie wiem, jak działa na zwyrodnienie stawów, ale za to zupełnie zmienia człowiekowi twarz!






poniedziałek, 1 listopada 2021

Zaduszki Rockowe ZOZI

 W tym roku dni listopadowe poświęcone upamiętnieniu zmarłych mają dla mnie nowy wymiar, ale nie zapomniałem także, kto z bohaterów mojej płytoteki opuścił nas od poprzedniego 1 listopada.

 

4 listopada 2020 zmarł Ken Hensley, znany przede wszystkim jako klawiszowiec Uriah Heep. Jego potężne brzmienie organów stanowiło podstawowy element brzmienia Uriaha, podobnie jak harmonie wokalne, w których miał istotny udział. Grywał też niekiedy na gitarze, a bywało, że kilka utworów zaśpiewał sam – przede wszystkim jeden z największych hitów grupy, Lady in Black. Po odejściu z Uriah Heep nagrywał z różną częstotliwością płyty solowe. Po śmierci Lee Kerslake’a kilka miesięcy przed Hensleyem, z klasycznego składu zespołu pozostał wśród żywych jeszcze tylko Mick Box.

W czerwcu 2021 zmarł również wokalista John Lawton, który w latach 70. zastąpił w Uriah Heep Davida Byrona, a wcześniej znany był z niemieckiej grupy Lucifer’s Friend.

Hensley śpiewa, Lawton pomaga wokalnie i gitarowo

18 listopada zmarł László Benkő, klawiszowiec i współzałożyciel zespołu Omega, a trzy dni po nim – basista Tamás Mihály. Obaj należeli do zespołu prawie od samego początku i obaj z rzadka również śpiewali. Benkő grał także niekiedy na trąbce, zwłaszcza w tytułowym utworze z pierwszej płyty – Trombitás Frédi. W latach osiemdziesiątych zaczął nagrywać płyty solowe z muzyką elektroniczną.

13 grudnia zmarł Dariusz Malinowski, basista zespołu Siekiera, znany przede wszystkim jako wokalista na jedynej regularnej płycie grupy – Nowej Aleksandrii. Stanął przed mikrofonem po odejściu Tomasza Budzyńskiego i wyrzucił z siebie takie pamiętne wersy (pióra Tomasza Adamskiego) jak „Czy tu się głowy ścina / Czy zjedli tu Murzyna?” albo „Szewc zabija szewca, bumtarara, bumtarara”.

 

13 stycznia 2021 zmarł Tim Bogert, basista i okazjonalnie wokalista Vanilla Fudge, zespołu znanego z intrygującego przerabiania cudzych utworów i ogromnie wpływowego na przełomie lat 60./70. (przede wszystkim na pierwszej płycie): zainspirował m.in. Led Zeppelin, Deep Purple, a także polski Klan. Bogert brał udział w późniejszych reaktywacjach Vanilla Fudge, jednak odszedł z grupy przed suwalskim występem w 2014 r. W latach 70. był też członkiem zespołów Cactus oraz Beck, Bogert and Appice.

20 stycznia, po długiej chorobie, zmarł Andrzej Bieniasz, powszechnie znany jako Püdel – w latach osiemdziesiątych gitarzysta undergroundowego zespołu Düpą, z którego, po samobójstwie lidera Piotra Marka, wykrystalizowali się Püdelsi. W ciągu wielu lat działalności Püdelsów był jedynym stałym członkiem – zarówno w undergroundowych czasach Viribus unitis, jak w komercyjnej epoce płyty Wolność słowa i potem, gdy Macieja Maleńczuka zastąpili inni wokaliści.

4 marca zmarł basista Alan Cartwright, znany przede wszystkim z Procol Harum. Dołączył do tego zasłużonego składu w 1972, odciążając organistę Chrisa Coppinga, który musiał dotąd nagrywać również partie basu. Z jego udziałem powstały najlepsze płyty Procol – koncertowa z orkiestrą symfoniczną w Edmonton i studyjna Grand Hotel, a także Procol’s Ninth, nieco słabsza, ale za to wydana licencyjnie w PRL.

Nie jest to artysta z mojej bajki, ale tak istotny dla polskiej muzyki, że nieprzyzwoitością byłoby go pominąć: 5 kwietnia, w rocznicę śmierci Kurta Cobaina (i Layne’a Staleya), zmarł Krzysztof Krawczyk. Czy się go lubi, czy nie, trzeba przyznać, że był to zaiste Potężny Hrabonszcz krajowego piosenkarstwa. Zaczął, rzecz jasna, jako lider Turbadurzych i już wtedy miał nie najlepszą prasę. Po odejściu z tego zespołu rozpoczął pracę solową, która przyniosła mu parę głośnych hitów i mocną pozycję na krajowej estradzie. Podupadł po wypadku samochodowym w 1988 i lata dziewięćdziesiąte spędził w discopolowym limbusie. Na początku doczekał się, podobnie jak Tom Jones, od1)świeżenia kariery dzięki współpracy z młodszymi artystami (m.in. Andrzejem Smolikiem) tudzież Goranem Bregoviciem.

19 kwietnia zmarł Jim Steinman, kompozytor, tekściarz i producent płytowy specjalizujący się w aranżacjach, których patos i bombastyczność przybierały proporcje wręcz karykaturalne – i fajne to było. Najsłynniejszym spośród współpracowników Steinmana był Meat Loaf, twórca odpowiadał też jednak za przeboje Bonnie Tyler, ze szczególnym uwzględnieniem Total Eclipse of the Heart, która zawiera wszystkie charakterystyczne elementy jego stylu. Kiedy zaś Meat Loaf był nieosiągalny, Steinmanowi zdarzyło się też zaśpiewać coś osobiście.

17 lipca zmarł Robby Steinhardt, skrzypek, współzałożyciel zespołu Kansas i jeden z jego wokalistów, a do tego robił za konferansjera. Miał także okazałą brodę. 

26 lipca, w wieku 46 lat, zmarł Joey Jordison, były perkusista grupy Slipknot, jednego z najbrutalniejszych i najbardziej kontrowersyjnych przedstawicieli nurtu zwanego nu metalem. Muzycznie Slipknot wyróżniał się na tej scenie korzystaniem z dorobku metalu ekstremalnego, a imażowo – noszeniem niby-więziennych kombinezonów z numerami (0-8) i makabrycznych, ręcznie robionych masek. Jordison używał numeru 1, a jego maska nawiązywała do tradycji teatru kabuki. W Slipknocie należał do grona najbardziej decyzyjnych członków zespołu. Oprócz tego prowadził (bez maski) własny horrorpunkowy zespół Murderdolls, z którym podążał ścieżką zbliżoną do Marilyn Mansona czy unowocześnionego Alice Coopera.

Nie mam w płytotece żadnych jego albumów, ale 28 lipca zmarł Dusty Hill, basista zespołu ZZ Top. Charakterystyczne dla tego teksańskiego tria, które wyspecjalizowało się w obleśnym blues-rocku, przez pewien czas wspomaganym elektroniką, były nie tylko długie brody, ale również fakt, że 51 lat grali ciągle w tym samym składzie. O ile liderem i wokalistą ZZ Top  jest od zawsze Billy Gibbons, Hillowi także przytrafiały się utwory, w których śpiewał pierwszoplanowe partie, a także duety z Gibbonsem. 

24 sierpnia zmarł Charlie Watts, perkusista The Rolling Stones. Na tle ekscesów kolegów uchodził za najspokojniejszego w zespole – był zdecydowanie monogamiczny i jeszcze w latach siedemdziesiątych odróżniał się garniturem od rockowych ciuchów, jakie nosili pozostali. Od zawsze też miał inklinacje w kierunku jazzu, które realizował poza zespołem.