wtorek, 30 sierpnia 2022

Kujawiakiem przez stulecia (z frontu czytelniczego, cz. 4)

 Na wakacyjny wyjazd w rejony kujawskie wziąłem sobie habłeka dotyczącego tamtych regionów, a będąc już na miejscu, zapoznałem się z urobkiem lokalnych historyków.

 

9. Piotr Strzyż, Płowce 1331, Warszawa 2009
(z serii Historyczne bitwy)

Paradoks Płowiec polega na tym, że jest to jedyna polska bitwa z XIV wieku, której przebieg jest z grubsza znany, a i tak nie wiadomo, kto wygrał: według polskich historyków Władysław Łokietek, a według niemieckich – Krzyżacy. Mało tego, ona wcale nie tak do końca została stoczona pod Płowcami, bo częściowo pod Radziejowem. Po habełku Piotra Strzyża można się spodziewać zwięzłego przedstawienia problematyki.

Autor zaczyna od omówienia dziejów Zakonu Pierwszej Krzyżowej i jak doszło do tego, że drugorzędny zakon rycerski z Ziemi Świętej trafił w XII w. na Kujawy. Jak to często bywa w dziejach konfliktów zbrojnych – wtedy wydawało się, że to dobry pomysł. Łupieżcze najazdy plemion pruskich docierały aż pod Sandomierz i ktoś kompetentny musiał je zatrzymać. W ciągu kilkudziesięciu lat Krzyżacy zajęli więc całe Prusy, a przy okazji zaczęli się wadzić z książętami Pomorza Gdańskiego. W międzyczasie na arenę dziejów wkroczył Władysław Łokietek, który w próbach konsolidacji swojego panowania łapał po dziesięć srok za ogon. Równocześnie Pomorze Wschodnie stało się obiektem ekspansji Brandenburczyków, a w ogólnym zamęcie, jaki wówczas zapanował w tamtych stronach, tym razem Łokietkowi przyszło do głowy, że to dobry pomysł poprosić Krzyżaców o pomoc przeciwko nim. Zakon oczywiście wykorzystał okazję  i zagarnął Pomorze dla siebie, żeby zyskać połączenie lądowe z Rzeszą. Przez jakiś czas Władysław usiłował odzyskać utracone terytoria bez przemocy – na drodze procesu w Inowrocławiu, a potem działaniami dyplomatycznymi. Kiedy to nie przyniosło skutku, chwycił za miecz.

Tu się odbywał proces

Autor uwzględnił rozdział o wojskowości obu stron, dość wyczerpujący, choć ani na temat uzbrojenia polskiego, ani zakonnego nie dowiedziałem się niczego przełomowego. Pewnym novum była dla mnie charakterystyka rynsztunku Prusów służących w armii krzyżackiej (choć poddani zostali chrystianizacji, to jednak na wojnie zdarzały im się ekscesy antyklerykalne). Sporo miejsca poświęcono temu, jakie grupy ludności na jakich zasadach były po obu stronach zobowiązane do służby wojskowej. Ciekawostka: w kampanii 1331 r. na gościnnych występach u boku Zakonu pojawiła się setka angielskich krzyżowców pod wodzą sir Thomasa Ufforda.

Zasadniczy tok narracji dotyczy nie tylko Płowiec, ale całości Łokietkowych wojen z Krzyżakami, toczonych w latach 1327-1332. Sojusznikami Polaków byli okazjonalnie Litwini, Krzyżaców – wojska czeskie Jana Luksemburskiego. Łokciowi nie szło za dobrze, skoro w próbach odbicia ziemi chełmińskiej stracił również dobrzyńską.

Co do samych Płowiec – dość dobrze opisana jest pierwsza faza bitwy, ta pod Radziejowem, w której Łokietek rozbił mniejszą część sił krzyżackich, zabijając kilku komturów i biorąc do niewoli wielkiego marszałka. W przypadku drugiej źródła są mniej jednoznaczne, ale polska armia poszła wtedy w rozsypkę.

Pod względem językowym praca stoi na poziomie przyzwoitym, chociaż zdarzają się literówki czy pomylona odmiana. Czytam np.: „Z obronnością miast łączyły się też robocizny w postaci szwarku”. A student z Mozambiku na to: „Co to jest szwarku?” Chodziło być może o szarwark. Pojawia się też gdzieś po drodze miasto Kurnik i Jezioro Kurnickie, a także Wilhelm Durget, „żupan Spiżu i Ujvaru”. Jeśli chodzi o ikonografię, wklejki są dwie, głównie zawierające wyobrażenia ówczesnej wojskowości – zarówno z epoki, jak i współczesne rysunki. Do tego pomniki bitwy w samych Płowcach i statuja Łokietka w Brześciu Kujawskim.

Ostatnie rozdziały poświęca autor podsumowaniu działań wojennych w opisywanych latach i recepcji bitwy w późniejszych wiekach. No i kto w końcu wygrał? Wojska zakonne komtura chełmińskiego Ottona von Luterberga zadały Polakom ciężkie straty, zmuszając ich do odwrotu, ale same ucierpiały na tyle, że też musiały się wycofać, co w zasadzie zakończyło kampanię. Bitwa pod Płowcami zadała kłam opinii o niezwyciężoności Zakonu, ale nie zapobiegła zajęciu Kujaw w następnym roku.

 

 

10. Inowrocław w Polsce Ludowej. Zbiór studiów pod redakcją Tomasza Łaszkiewicza, Inowrocław 2009

Na wczasach mieszkałem w Inowrocławiu, ale to w Antykwariacie Naukowym w Bydgoszczy natrafiłem na pracę zbiorową dotyczącą tego miasta za czasów PRL. Książka jest niezbyt gruba i redaktorzy sami zaznaczają, że pionierska w swojej dziedzinie. Autorzy korzystali z licznych źródeł, np. Archiwum Państwowego w Bydgoszczu czy z IPN.

            Artykułów jest sześć. Na pierwszy ogień idzie Tomasz Krzemiński (PAN w Toruniu), prezentując początki inowrocławskiej MO. Na milicjantów szli zaraz po wojnie głównie ludzie z nizin społecznych, którzy nie mieli pojęcia o pracy policyjnej, za to skłonność do rozmaitych złoczynów, a także do wódki. Zastępca komendanta powiatowego nazywał się nawet Ignacy Kieliszek.

W tym budynku mieściła się ongiś komenda milicji

            Redaktor całego tomu, Tomasz Łaszkiewicz (również toruński PAN), zajmuje się problematyką inowrocławskich pochodów pierwszomajowych za stalinizmu, opierając się zarówno na relacjach prasowych, jak i na podsumowaniach w dokumentacji partyjnej i ubeckiej. 1 Maja to był poważny biznes i władze miejskie starannie tę uroczystość przygotowywały, a potem równie starannie rozliczały efekty. Mimo jednak poświęcenia wielu godzin na lekcje wokalne, ludność miejscowa nie śpiewała na pochodzie z wystarczającym entuzjazmem. Autorowi należy zapisać na plus, że poświęca parę słów pepeesowskim obchodom 1 Maja sprzed wojny. Dla kontrastu omówione też zostały oddolne próby obchodzenia 3 Maja w pierwszych latach powojennych.

            Problematyką podziemia antykomunistycznego zajął się Waldemar Ptak z bydgoskiego IPN, dzieląc ją na dwa okresy. Pierwszy to działalność oddziałów partyzanckich, które były trzy i żaden nie funkcjonował wyłącznie w samym powiecie inowrocławskim. Około 1947 zostały one już rozbite, a działalność konspiracyjna przeszła w ręce organizacji młodzieżowych. Były to dość naiwne próby „robienia podziemia” przez ludzi bardzo młodych. W jednym przypadku wydaje się nawet, że dziesięcioletnich, bo Hieronim Adamczyk, ur. 1939, założył organizację „Jednostka Leśna” w 1949 – ale tu mógł autor coś pokręcić, skoro w następnym roku Adamczyk ukończył szkołę podstawową (gimnazjów już wówczas nie było, a nawet gdyby były, to i tak by nie pasowały). Do najlepiej urządzonych organizacji młodzieżowych należało „Stronnictwo Narodowe” z Kruszwicy, kierowane przez tamtejszego nauczyciela. Zakres działalności był nieznaczny: niektórzy tylko rozmawiali o polityce i planowali, co dalej, przeważnie chodziło o zrywanie czerwonych flag i rozwieszanie ulotek, albo, jak w przypadku „Młodzieżowej Armii Krajowej Nadziei”, zniszczenie portretu Rokossowskiego w stołówce zakładowej w czerwcu, a Bieruta w grudniu. Co śmielsi zdobywali pojedyncze sztuki broni albo zaczynali budować bunkier w lesie. Oczywiście UB wyłapywało takie organizacje w prawie pełnym składzie, a czasem nawet, ze względu na młody wiek i znikome efekty działania, puszczało niektórych wolno, generalnie jednak szło się do więzienia. Wśród partyzantów było więcej ofiar śmiertelnych, ale i tacy, którym udało się wymknąć.

Kruszwicka cukrownia - miejsce spotkań "Stronnictwa Narodowego"

            Pozostałe trzy artykuły są dziełem badaczów związanych z inowrocławskim oddziałem Polskiego Towarzystwa Historycznego. Edmund Mikołajczak zajmuje się więc Pomnikiem Wdzięczności Armii Czerwonej i Polsko-Radzieckiego Braterstwa Broni, którego powstawanie trwało aż cztery lata (1949-1953) z powodu różnych problemów, w tym odwołania w atmosferze skandalu pierwotnych członków komitetu budowy. Na chwilę wydania pracy pomnik jeszcze stał na Skwerze Obrońców Inowrocławia (wcześniej Obrońców Stalingradu) i toczyły się spory, co z nim zrobić. Mikołajczak opowiada się za pozostawieniem pomnika z nowym napisem na cokole, jednak w 2018 monument został zdemontowany.

Można go jeszcze dostrzec na Google Streetview

            Najobszerniejszy jest artykuł Piotra Strachanowskiego „Partia kieruje i rządzi” (z protokołów egzekutywy Komitetu Miejskiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Inowrocławiu w 1966 roku). Wybierając rok Tysiąclecia jako reprezentatywny dla pokazania, jak wyglądały miejskie mechanizmy władzy, autor poprzedza to ogólnym omówieniem roli PZPR w Polsce Ludowej i danymi liczbowymi na temat Inowrocławia. Miasto było upartyjnione w około 28%, co mieściło się w normach wyznaczonych dla całego kraju. Do egzekutywy partyjnej należeli najważniejsi ludzie w mieście (przewodniczący Rady Narodowej, komendant MO, przedstawiciel armii, reprezentanci kopalni soli i zakładów sodowych…) Wśród spraw omawianych na zebraniach często przewijał się problem, co zrobić, żeby do partii wstępowało więcej robotników, bo inteligentów już jest za dużo, i w jaki sposób nakłaniać członków partii do trzymania się światopoglądu laickiego. W roku 1966 zasadniczą kwestią były szeroko zakrojone obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego, państwowa konkurencja dla kościelnego Millennium Chrztu Polski. Zastanawiano się też nad metodami zwiększenia wydajności różnych miejskich przedsiębiorstw, pacaneum na wszystko upatrując w większym upartyjnieniu i szkoleniach ideologicznych. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się trochę nie do uwiary, że ludzie na zamkniętych zebraniach porozumiewali się czystą nowomową.

Artykułowi Strachanowskiego towarzyszą biogramy niektórych osób w nim wymienionych – nie tylko partyjnych, bo np. także księdza Zientarskiego, proboszcza parafii Zwiastowania NMP. Biogramy są dość suche, ale dają pojęcie o typowej karierze w nomenklaturze PRL. Taki np. Mieczysław Bubacz, sekretarz KM do spraw organizacyjnych, po wojnie służył jako milicjant, potem kierował m.in. spółdzielnią bieliźniarsko-krawiecką i drukarnią wydawnictwa Samopomocy Chłopskiej, a do tego był prezesem klubu sportowego Cuiavia.

Ostatni i najkrótszy jest artykuł Rafała Łaszkiewicza, poświęcony nadaniu Szkole Podstawowej nr 8 imienia XXX-lecia PRL. Co charakterystyczne, dwa lata wcześniej jedna z lokalnych gazet ogłosiła plebiscyt na patrona. Zgłoszono 44 kandydatury, a władze miejskie i tak zrobiły po swojemu… Dziś szkoła nosi imię 4. Kujawskiego Pułku Artylerii Lekkiej (kto z laików by to spamiętał?)

            Książkę uzupełnia wkładka ze zdjęciami ze zbiorów Muzeum im. Jana Kasprowicza – wśród nich pochody pierwszomajowe, różne uroczystości, sekretarz Knitter, zdjęcia aresztowanych członków kruszwickiego „Stronnictwa Narodowego”… Nie ma oryginalnego Pomnika Wdzięczności, ale jest makieta, ustawiona w 1949 na Rynku. Projekt okładki wykorzystuje zdjęcie z pochodu pierwszomajowego po ul. Królowej Jadwigi w 1960. Nie wiem na sto procent, ale podoba mi się myśl, że fotografia została wykonana z okna tego samego budynku, w którym mieszkałem.

 

11. Bydgoszcz wojskowa. Szkice z dziejów garnizonu bydgoskiego od czasów najdawniejszych do współczesności, red. Albert S. Kotowski, Sławomir Sadowski, Bydgoszcz 2017

Ta z kolei praca zbiorowa jest pamiątką z bydgoskiego Muzeum Wojsk Lądowych i przez nie została wydana. Dlatego w ramach przerywników wrzucę parę zdjęć z ekspozycji MWL i nie tylko.

Większość opracowania zajmuje chronologiczne omówienie militarnych dziejów Bydgostu. Gród, który dał początek dzisiejszemu miastu, powstał prawdonajpodobniej w okresie tzw. reakcji pogańskiej i w następnych paru wiekach był statystą na scenie historii, jako jedna z wielu fortyfikacji na pograniczu polsko-pomorskim, mniej nawet ważny niż pobliski Wyszogród, który dziś jest jego dzielnicą. Rola Bydgoszczy wzrosła po wybudowaniu stałego zamku, w okresie wojen krzyżackich: w 1410 stacjonowało tam zgrupowanie wojsk polskich pod dowództwem Janusza Brzozogłowego. W XVII-XVIII w. miasta nie oszczędziły wojny ze Szwecją, a potem konfederacja barska i wojny napoleońskie. Pod panowaniem pruskim w Gydboszczy po raz pierwszy pojawiły się stałe koszary i inne instalacje wojskowe. O ile piszący o średniowieczu Tomasz Nowakowski porusza się, co zrozumiałe dla tej epoki, wśród mroków spekulacji, to odpowiedzialny za okres XVI-1815 Zbigniew Zyglewski daje po prostu suchą relację opartą na wszelkich wzmiankach źródłowych o tym, że kiedykolwiek w Bymgoszczy w ogóle stojało jakieś wojsko (czasami nawet, gdy mowa o wojnie, nie precyzuje, czyje ono było). Do tego jeszcze pisze niektóre nazwy miejscowe małymi literami, nie dba o jednolitość pisowni nazwisk, a w dodatku myli huzarów z husarzami – dla publikacji wydanej przez MWL wstyd lekkopółśredni.

- Bydgoszcz? Nie słyszałem...

Artykuł A.S. Kotowskiego przybliża funkcjonowanie garnizonu bydgoskiego w okresie pruskim od 1815 r.: początkowo żołnierze kwaterowali po domach prywatnych, co stwarzało wiele problemów związanych z finansowaniem kwater. Za budowę koszar z prawdziwego zdarzenia wzięto się dopiero po utworzeniu Cesarstwa Niemieckiego, ale wtedy mieszkańcy i tak musieli przyjmować pod swój dach żołnierzy z jednostek przybywających na manewry albo przejeżdżających przez miasto. Artykuł omawia poszczególne jednostki stacjonujące w Fydgoszczy, kwestię udziału Polaków w garnizonie i stosunek wojska niemieckiego do ludności polskiej (ledwo zarysowane, bo nikt wcześniej tego na poważnie nie badał) oraz uroczystości z udziałem wojska. Przykładowo, na powitanie pułku artylerii pieszej w 1913 r. magistrat zafundował poczęstunek – po kilka piw i bułek z kiełbasą na łeb. Szczególnie hucznie obchodzono setną rocznicę urodzin Wilhelma I w 1897 r. i dwusetlecie Pułku Grenadierów Konnych „Von Derfflinger” w 1904, na które do Będgoszczy przyjechał sam cysorz. Obecność wojsk niemieckich w mieście kończył w roku 1919 pobyt jednostek Grenzschutzu, mających zwalczać powstańców wielkopolskich (zdjęcie ich kompanii kaemów trafiło na okładkę pracy).

Po grenchutzach koszary bydgoskie zajęło w końcu Wojsko Polskie, a co tam robiło, pisze Włodzimierz Jastrzębski. Miasto nad Prbdą stało się siedzibą kilku jednostek, przede wszystkim 62. Pułku Piechoty, 61. pp, 15. Pułku Artylerii Lekkiej, 16. Pułku Ułanów Wielkopolskich („Z beczki piją, nie pijani, / To bydgoscy są ułani”), licznych ośrodków szkoleniowych lotnictwa, a nawet przewinęła się szkoła podchorążych marynarki. Artykuł omawia zatem obecność polskich jednostek w Bydgoście, najważniejszych dowódców, broń i wyposażenie, życie codzienne oraz aktywność kulturalną czy sportową. Popełnia przy tym jednak trochę pomyłek, pisząc o „Zegalskim” zamiast Zygalskiego czy o armatach „Boforta” zamiast Boforsa. Stwierdza też, że artylerzyści uzbrojeni byli w „kbk-esy”, myląc skróty „kbk” (karabinek) i „kbks” (karabinek sportowy). Co by mu szkodziło napisać po prostu „karabinki”? Z kolei dywizjon pancerny miał zostać dozbrojony „w 46 czołgów rozpoznawczych typu TK-3 oraz tankietki” – przecież to jest jedno i to samo. Mimo wszystko artykuł należy do ciekawszych w pierwszej części zbioru.

Dyrekcja Kolei, gdzie odbywały się odczyty obronnościowe

Garnizonem Wehrmachtu w okresie II wojny światowej zajmuje się Krzysztof Drozdowski i robi to dość niechlujnie: stopnie wojskowe i tytuły szlacheckie raz po polsku, raz po niemiecku (a nawet mieszane: „kpt. zur See”, po naszemu komandor), brak wyjaśnienia okupacyjnych niemieckich nazw ulic Bydgoszczy czy sąsiednich miejscowości. Tekst zawiera obszerne cytaty z tekstów źródłowych, których tłumaczenia stoją jednak na poziomie ciut wyższym od internetowego translatora. Próbka: „Z tego wszystkiego wynika, że to, co osiągnięte na podstawie wojskowej dyscypliny i dokładności oraz to, co wymagane w rytmie i muzykalności, prawie nie do przecenienia jest. Szczególny udział w zakończeniu wieczoru miałoby sześciu fanfarzystów i jeden dziarski bębniarz. Spontaniczne oklaski były podziękowaniem wykupionej co do miejsca publiczności”. Trzy zdania, a ile radości!  W sam raz na komentarz-copypastę do koncertu Sabatona, Laibacha czy inkszego Nitzer Ebb.

Przynajmniej nikt nie powie, że nie było korekty!

Najbardziej obszerny jest tekst Sławomira Sadowskiego, drugiego z redaktorów, poświęcony garnizonowi w okresie PRL. Ponieważ Wojsko Polskie (razem z Sowietami) wróciło do Phydgoszczy jeszcze w styczniu 1945, to przez kilka miesięcy miasto służyło jako zaplecze wojsk walczących w Rzeszy. Po wojnie Bydgosk stał się natomiast jednym z najważniejszych ośrodków wojskowych Polski jako siedziba Pomorskiego Okręgu Wojskowego, którego struktura organizacyjna, a nawet terytorialna, zmieniała się do 1989 r. wielokrotnie, wraz ze zmianami w polskiej armii i podziale administracyjnym. Autor omawia rozbudowę instalacji wojskowych i wymienia najważniejszych oficerów garnizonu na przestrzeni lat. Nie zapomina przy tym o instytucjach medycznych, politycznych czy kulturalno-oświatowych, w tym o zespole muzycznym „Czarne Berety” i klubie sportowym Zawisza. MWL powstało zresztą na bazie Muzeum Tradycji POW. Bardziej monotonny jest za to rozdział poświęcony garnizonowi lotnictwa i obrony powietrznej.

Tu w 1945 r. powstała Rejonowa Komenda Uzupełnień

W drugim tekście Sadowski zajmuje się też okresem po 1989, ale tam już napotykujemy dużo teoryzowania, trudnego dla niewprawionych czytelników, w związku z ciągłymi zmianami koncepcji obronności przez ostatnie ponad ćwierć wieku. Na moment pisania książki Bygdoszcz była siedzibą m.in. Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych, Centralnej Wojskowej Pracowni Psychologicznej i Joint Force Training Center.

Druga część pracy to kilka krótszych tekstów poświęconych zagadnieniom bardziej szczegółowym. Marek Zwiefka omawia zwięźle bydgoską architekturę wojskową do 1939. Drugi tekst A.S. Kotowskiego dotyczy uroczystości stulecia stacjonującego w mieście pruskiego Pułku Piechoty nr 14 „Graf Schwerin” (3. Pomorskiego) w 1913 r. Jako źródła wykorzystano relację z gazety „Bromberger Zeitung” oraz odnalezioną przez autora w bibliotece publicznej broszurę, zawierającą program uroczystości oraz przemówienia różnych oficjeli (zastępcy dowódcy pułku, dowódcy korpusu, burmistrza, proboszcza). Artykuł cytuje ich obszerne fragmenty, które dają pojęcie o mentalności niemieckich wojskowych u progu wojny światowej. Trzeba powiedzieć, że można je było przetłumaczyć lepiej i jeszcze np. wyjaśnienie, że Königgratz to inaczej Hradec Králové, uzupełnić informacją, że stoczona tam w 1866 bitwa po naszemu nazywa się pod Sadową. Kotowski relacjonuje też za gazetowym materiałem parady żołnierzy i weteranów: „tzw. Zapfenstreich” i „Wielkie Budzenie (Großes Wecken)”. Żeby specjalista od wojskowości nie znał słów „capstrzyk” i „pobudka”?

Życiem międzywojennym garnizonu zajęli się Marek Holak i Krzysztof Drozdowski. Pierwszy omówił wojskowy sport jeździecki i choć od pewnego momentu robi się z tego wyliczanka poszczególnych zawodów oraz bydgoskich oficerów i podoficerów, którzy zajęli w nich punktowane miejsca, to widać, że 16. Pułk Ułanów Wielkopolskich przez prawie całe dwudziestolecie mieścił się w czołówce. Drugi z autorów zajął się konkursem orkiestr wojskowych na szczeblu okręgu korpusu w 1923 r. II wojny światowej dotyczy tylko jeden artykuł – najbardziej znany spośród autorów pracy, Łukasz Mamert Nadolski, pochylił się nad zniszczeniami wojennymi Bydgostu w 1945, chociaż w zasadzie jest to krótki opis walk o miasto z dodanymi informacjami na temat zburzonych budynków.

Posiłek ułański

Dwa kolejne teksty dotyczą bydgoskiej generalicji: Sadowski Sławomir (sic!) opracował okres międzywojenny, a Joanna M. Iwaszkiewicz – PRL. Pomimo stosunkowo dużego znaczenia, w obu okresach przez Bydgoszcz przewinęło się stosunkowo mało generałów. Co ciekawe, w II RP żaden nie pochodził z miasta ani w ogóle z zaboru pruskiego, tylko Galicjanie i ludzie spod carskiego berła. Do najbardziej znanych należeli późniejsi bohaterowie wojny obronnej, Stanisław Grzmot-Skotnicki i Wiktor Thommée. Bardziej egzotyczne przypadki stanowili oficer kontraktowy, gen. Zachariasz Bakhradze, weteran ekspedycji przeciw powstaniu bokserów oraz wojny o niepodległość Gruzji, oraz kontradmirał Wacław Kłoczkowski, który miał za sobą udział w bitwie pod Cuszimą i stanowisko dowódcy floty Państwa Ukraińskiego, a w Bydgoszczy został… dowódcą piechoty dywizyjnej, bo mu po prostu brakowało paru miesięcy do emerytury. Joanna M. Iwaszkiewicz analizuje generalicję bydgoską w Polsce Ludowej pod różnymi względami – wykształcenia, długości służby, pochodzenia społecznego i geograficznego, związków z miastem itp. Z głośniejszych nazwisk służyli nad Prbdą Władysław Hermaszewski, starszy brat kosmonauty, oraz Józef Baryła, późniejszy szef Głównego Zarządu Potylicznego WP i członek WRON (vide tzw. generałowie alkoholowi – Baryła, Oliwa i Żyto).

Kończy książkę kawałek tekstu źródłowego, a mianowicie zapiski ks. płk. w st. spocz. Tadeusza Łukaszczyka, który robił w Bythgoszczy za kapelana, z lat 1992-1993. Padre przedstawia tu swoje notatki po pewnej obróbce, nie ujawniając nazwisk ludzi, o których pisze („Biskup-Generał Sławoj Leszek G.” – nie mam zupełnie pojęcia, o kogóż tu może chodzić?). Pomiędzy dość normalnymi zapiskami o katechezach, mszach i kolędach można wyczytać parę ciekawostek. Choćby niewypowiedziany konflikt z księdzem dziekanem, który przydzielił nowemu wikaremu mieszkanie bez mebli, a innym razem – zapewne w celu kompromitacji – powiadomił go w ostatniej chwili, że ma wygłaszać kazanie na ważnej uroczystości.

Kropidło

Pracę uzupełnia kilkanaście ilustracji, często tak pikselowanych, że nawet na własnej domowej drukarce uzyskałbym lepszy efekt. Szczególną uwagę zwraca fot. 43, przedstawiająca wyjątkowo spasiony okaz samolotu szturmowego Su-22… Albo komuś się pokićkały proporcje zdjęcia. Nieco wcześniej widzimy zdjęcie trzech mężczyzn, podpisane: „Wizyta prez. RP Aleksandra Kwaśniewskiego w dowództwie POW (w środku gen. Dyw. Tadeusz Bazydło). Nie wiadomo, co zawinił stojący obok wyżej wymienionych mężczyzna w dresie, że skazano go na anonimowość.

Chonky boi from Bygosh

Książka z jednej strony ma aspiracje do przekrojówki całej militarnej historii Bydgoszczy, wzbogaconej o parę ciekawostkowych wycinków, ale z drugiej strony jest zbyt hermetyczna i szczególarska jak na popularna lekturę.

Cytat: „Nie ma chyba żadnego nawet najbardziej zaludnionego miasta, które byłoby gorszym przykładem bezgranicznego i niepohamowanego chamstwa, nieobyczajności i bezczelnego braku szacunku dla prawa, jak Bydgoszcz” (płk Wittlich, dowódca pułku piechoty w 1864, w związku z problemem kwaterowania żołnierzy)

wtorek, 23 sierpnia 2022

Robotnicy grzybów o północy i dynie z krowim dzwonkiem

 Tym razem parę albumów muzycznych zanabytych późną wiosną – trzy na targu, a dwa przy okazji dentystycznej.

  

Gryphon, Midnight Mushrumps, 1974 

Na straganie z płytami na Faradaguła można czasem znaleźć ciekawe rzeczy. Poprzednim razem wyciągnąłem The Electric Flag, a teraz przytrafił się niszowy brytyjski zespół, o którym dowiedziałem się z krótkiej wzmianki w rubryce Jacka Leśniewskiego w „Tylko Rocku”.

W latach siedemdziesiątych różne zespoły łączyły rocka z muzyką dawną – Jethro Tull, Focus, Gentle Giant… Gryphon był do tego o tyle predysponowany, że założyli go studenci Royal Academy of Music. Fagocista i klawiszowiec Brian Gulland  dla działalności rockowej odrzucił nawet ofertę miejsca w prestiżowej orkiestrze. Współlider, Richard Harvey (później uznany autor muzyki filmowej i telewizyjnej), także obsługiwał flety proste, krumhorny i rozmaite klawisze, a resztę składu tworzyli, bez zaskoczeń, gitarzysta, basista i perkusista.

Tytuł wzięty jest z Burzy Szekspira („you whose pastime / Is to make midnight mushrumps”, a po naszemu „Wy, co śród nocy rozplemiacie grzyby” – w przekładzie L. Ulricha, bynajmniej nie Larsa). Krótko przed powstaniem tej płyty sir Peter Hall zlecił zespołowi opracowanie muzyczne do inscenizacji tej sztuki w londyńskim The Old Vic. Efektem była 19-minutowa suita, która stała się utworem tytułowym albumu. Midnight Mushrumps to rzecz silnie osadzona w klimatach barokowo-folkowych, bardzo stylowa, ale jej związki z rockiem są dość umowne; jeśli już, można by ją porównywać z opusami Mike’a Oldfielda, gdyby ten poszedł całkiem w muzykę dawną. Motywy i melodie zmieniają się jak w kalejdoskopie, a brzmienie instrumentów historycznych kontrastuje z całkiem współczesnym fortepianem i organami, perkusista David Oberle czasem też przywali w kotły.

Bardziej konwencjonalnie brzmi wersja angielskiej pieśni ludowej The Plough Boy’s Dream, zaaranżowana w stylu dawnym, z klawesynem i krummhornem, a pod koniec nabierająca prawie rockowej hałaśliwości, choć wygenerowanej najprawdopodobniej środkami akustycznymi (znowu te kotły!) Trudno tu nie mieć skojarzeń z Gentle Giant, podobnie jak w następnym The Last Flash of Gaberdine Tailor, gdzie mamy rozbudowaną partię klawesynu, potem prowadzenie przejmuje flet prosty, a po nim bodajże fagot albo jakiś jego renesansowy prajaszczur.

Gulland Rock, jak sama nazwa wskazuje, to popis Briana Gullanda. Ten „Rock” jest dość mylący, bo chodzi raczej o skałę – mowa o najspokojniejszym, ilustracyjnym wręcz utworze na płycie, który dopiero po chwili się rozkręca. Po nim następuje „dworskie” rondo Dubbel Dutch, inspirowane być może jakimiś flamandzkimi melodiami, gdzie w końcu na moment dopuszczają do głosu gitarzystę, choć oczywiście tylko na akuśtyku.

Finałowy Ethelion zawiera wariacje na temat Tourdionu Pierre’a Attaingnanta (inc. Quand je boire du vin claret…, choć słowa te mają proweniencję już dwudziestowieczną, kiej César Geoffray przerobił ów taniec na kanon wokalny). Dwadzieścia lat później tę melodię wykonywał każdy, kto ocierał się trochę o muzykę dawną, od Open Folk po Blackmore’a Wieczorową Porą. Ethelion jednak nie poprzestaje na Tourdionie i odbiega w stronę kilku innych motywów.

  

Billy Idol, Billy Idol, 1982

Już tu kiedyś pisałem o płycie Rebel Yell, a teraz dobrałem się do solowego debiutu Idola. Podobnie jak na płycie następnej, dużą rolę odgrywa gitarzysta Steve Stevens, późniejszy autor piosenki do Top Guna i członek jazzrockowej supergrupy BLS (z Terrym Bozzio i Tonym Levinem).

Jest to taki sam „fashion punk” jak na płycie poprzedniej – nie mniej zadziorny i nie mniej przebojowy. Największym hitem był złowieszczy White Wedding (Part 1), mój ulubiony jest jednak prężny otwieracz Come On, Come On. Drugi singiel, Hot in the City, ma klimat cokolwiek Springsteenowski („miejski”, jak napisano w książeczce), natomiast Hole in the Wall jest już efektem trendów nowofalowych, od riffu po rozedrganą delayem gitarę, którą słyszymy też w Shooting Stars. Stevens raz na jakiś czas wytnie jakąś solówkę. Czasem pojawia się syntezator, czasem wpadające w ucho wokalizy (Love Calling, dodatkowo wzbogacony seksofonem), a nawet syntezator udający wokalizy (Nobody’s Business). Ballady z prawdziwego zdarzenia jest tylko pół – It’s So Cruel, pierwotnie finał albumu, który zaczyna się spokojnie, ma za to bardziej dynamiczny refren, wzbogacony żeńskim wokalem w tle, i roztacza aurę dandysowskiej elegancji, z grubsza przypominającą Roxy Music.

Od 1983 do płyty dołączono hit z wcześniejszego singla – rockandrollowy Dancing with Myself. Tekst był inspirowany widokiem dyskotekowiczów tańczących ze swoimi odbiciami w lustrzanych ścianach, ale niektórzy myślą, że to piosenka o masturbacji. Utwór pochodził jeszcze z repertuaru wcześniejszej grupy Idola, Generation X.

 

Weezer, OK Human, 2021

W dyskografii Weezera trudno się połapać, zwłaszcza że większość jego płyt zatytułowana jest wyłącznie nazwą zespołu, a różni się kolorem okładki. Ta publikacja – na razie przedostatnia – zapadła mi w pamięć przez skojarzenie z OK Computer, choć muzykę zawiera diametralnie odmienną niż opus magnum grupy Radiohead.

W ciągu ćwierćwiecza działalności Rivers Cuomo grał raz bardziej, raz mniej rockowo. Teraz… postanowił nagrać płytę z orkiestrą, nawiązując do muzyki końca lat sześćdziesiątych – Beach Boysów, późnych Beatlesów itd. Duch sir George’a Martina (nie mylić z ser George’em R.R. z Lodu i Ognia) unosi się nad tą płytą, a wykorzystanie sekcji smyczkowej przywodzi niekiedy na myśl dawne ELO.

Najlepsze wino zaserwowane zostało na samym początku w postaci obezwładniająco przebojowego All My Favourite Songs – jest to zresztą jedyna piosenka, do której orkiestra nie została nagrana w rozsławionym przez Beatlesów studiu przy Abbey Road! Tylko nieco mniej atrakcyjnie brzmi następny Aloo Gobi. Na całej płycie gitara jest dość schowana w miksie. Dominują neobarokowe aranżacje orkiestrowe, przygotowane przez Roba Mathesa, a rockowy charakter zapewnia głównie sekcja rytmiczna. Tam, gdzie jej nie ma, albo gra wolniej, robi się bardziej sentymentalnie – patrz Numbers, kojarzący się z „grzeczną” muzyką młodzieżową lat 60., czy też niemal croonerski Dead Roses. Natomiast Playing My Piano niesie ze sobą klimata dekady następnej, gdzieś pomiędzy Catem Stevensem (to vibrato w głosie Cuomo) a co niektórymi odlotami Freddiego. Swoją drogą, tytułowego fortepianu za dużo w nim nie słychać, pojawia się za to w dynamicznym Here Comes the Rain, który niesie w sobie odblaski ni to Queen, ni to Billy Joela. Większą motorycznością odznacza się Screens, chociaż tu też cały czad robi orkiestra.

Przy całym tym orkiestrowym rozpasaniu, OK Human, głównie za sprawą głosu Riversa, zachowuje charakterystyczny introwertyczno-nerdowski klimat.


 

TSA, TSA, 1983

Po wyrwaniu zęba postanowiłem kupić sobie płytę. Poprzednio przy takiej okazji zdobyłem Chaos A.D. Sepultury, teraz padło na dwa albumy zespołu TSA, które miałem już wcześniej na kasetach.

Generalnie rzecz biorąc, „czerwone” TSA, czyli pierwsza płyta studyjna, ale w ogóle druga, zawiera kompetentne heavymetalowe granie w tradycji AC/DC, jednak mniej melodyjne niż na poprzedniej i następnej. Największe hity były Trzy zapałki i Bez podtekstów. Pierwsze to bluesowa ballada w podobie  zeppelinowego Since I’ve Been Loving You, do wiersza Jacquesa Préverta w tłumaczeniu Gałczyńskiego i z rozbudowaną solówką. O ile pamiętam, był to efekt koncertowej improwizacji – muzycy grali, a Piekarczyk zaśpiewał pierwsze, co mu przyszło do głowy. Bez podtekstu jest dla odmiany ciężkie, powolne i oparte na jednym z najlepszych riffów w polskim heavy metalu, kończy się zaś chóralnym zaśpiewem w sam raz na stadiony. Poza tym, spośród dość do siebie podobnych czadów hardrockowo-metalowych, wybija się utwór Ludzie jak dynie z krowim dzwonkiem w zwrotce. Natomiast Jeden kroczek ma w refrenie wers „Obudź się, przestań śnić!”, który każe się zastanawiać, czy to nie jest jakiś podtekstowy dialog z Oddziałem Zamkniętym.

Należy dodać, że w latach 80. płyta ukazała się także w wersji anglojęzycznej i nieco zremiksowanej, jako Spunk! Nie pamiętam, czy po 2001 była ona wznawiana.

 

 

TSA, Heavy Metal World, 1984

Trzecia duża płyta TSA jest najlepsza – w porównaniu z „czerwoną” znacznie bardziej melodyjna i z większą ilością charakterystycznych utworów. Zespół pozostaje „polskim AC/DC”, co słychać już w otwierającej album Kocicy. Także lżejsza Piosełka ma w sobie ducha twórczości braci Young, chociaż tekst nie jest tak testosteronowy. Maratończyk utrzymany jest w średnim tempie i – jak sama nazwa wskazuje – niestrudzenie prze do przodu, chociaż dokąd, nie wie nikt.

Nowocześniejszą odmianę heavy metalu reprezentuje Ty-on-ja, do głowy przychodzi choćby nazwa Accept. Wstęp do Koszmarnego snu można by pomylić z czymś ze środkowego Turbo. Szczególne wrażenie robi Biała śmierć za sprawą skontrastowania dynamicznej zwrotki spowolnionym i złowieszczym refrenem. A żeby trochę odpocząć po czadach, TSA zaproponowało kolejną klasyczną balladę metalową – Alien, która ostatnio podoba mi się nawet bardziej niż przeeksploatowane 51.

Punktem kulminacyjnym, czyli odpowiednikiem Bez podtekstów, jest ciężko kroczący Heavy metal świat, z tym że po nim następuje jeszcze krótki (zmieścili się w równej minucie) żart muzyczny – TSA pod Tatrami, którego tytuł mówi właściwie wszystko.

Już po nagraniu płyty odeszli z zespołu Andrzej Nowak i Marek Kapłon. Dlatego na okładkowym zdjęciu, gdzie grupa siedzi na leżakach (na dachu warszawskiego hotelu Forum) na tle namalowanych chmur, obaj (siedząc akurat po bokach) są symbolicznie oddarci od reszty zespołu. Kiedy po długich perypetiach i utrzymujących się wiele lat animozjach zespół reaktywował się w 2001 w tym samym składzie, a trzy lata później w końcu wyszły reedycje, rozdarcia usunięto (przy okazji logo zespołu zmieniło kolor z czerwonego na czarny). W wydaniu z 2015 powrócono do oryginalnego projektu, ale płyta zgubiła bonusy, które były w tamtej wersji. O ile Wyprzedaż da się przeboleć, bo w wersji koncertowej można ją znaleźć na TSA Live, to szkoda Zwierzeń kontestatora, co ukazały się dawniej tylko jako strona B singla,.

Podobnie jak w przypadku albumu poprzedniego, Heavy Metal World istnieje także w wersji anglojęzycznej, z orłem na okładce. Różnica polega na tym, że nie jest to ta sama muzyka z innym wokalem (jak na 1984 Republiki), tylko efekt nowej sesji nagraniowej, i to w Belgii w składzie z gitarzystą Tośkiem Degutisem i perkusistą Zbigniewem Kraszewskim (później O.N.A.) W dodatku repertuar też się różnił – dorzucili parę przeróbek utworów z debiutu.

To wprawdzie nie jest oryginalny skład



poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Wielki kujawiak, czyli ino-itynerarium

 

Tegoroczny urlaup spędziłem na Kujawach. Jako bazę wypadową wykorzystaliśmy Inowrocław – miasto soli, książąt piastowskich i pani Agnieszki, gwiazdy „Chwili dla ciebie”. Kibice tutejsi podzieleni są na ogół między CWZS Zawiszę Bydgoszcz a Kolejorza.

Do Tylkowrocławia można dojechać pociągiem i z Toruni, i z Bydgoszcza, a jeśli ktoś by spróbował z Poznania, też by mu się udało. Dworzec to solidny przykład pruskiej arcytektury, za to z poziomem świadczenia usług bywa różnie. Pociągi osobowe wyjeżdżają czasem z opóźnieniem ok. 20 minut. Któregoś dnia facet wciął się do kasy bez kolejki, aby poskarżyć się kasjerce, że pociągi zapowiadane są bełkotliwie i nic się nie da zrozumieć.

Muzajka na dworcowych schodach

Komunikacja autobusowa wygląda dosyć skromnie. Są w Innerwrocławiu autobusy miejskie, ale w dziedzinie przejazdów międzymiastowych dominują pekaesy kruszwickie, a z tutejszego dworca mało co jeździ.

Urząd gminy i jej nieco bułgarska flaga

Z wagzału do centrum wiedzie ulica słusznie zwana Dworcową. Są tu okolice mocno  menelskie, jak też sporo ciekawej arcytektury, ale mocno zaniedbanej, czyli coś dla wszystkich fanów Urbana Decaya.

Duhul de Cukiernia

Ponadto przy Dworcowej mieszczą się koszary 2. Pułku Inżynieryjnego („Często budować, czasem niszczyć, zawsze służyć”), czy kto tam obecnie stacjonuje, a przy skrzyżowaniu z ul. Kopernika stoi na wysepce pomnik Układu Słonecznego.

"Mikołaj, znowu ruszałeś, co ci nie kazali?"

Nasze apartamenta mieściły się w samym centrum miasta – przy ul. Królowej Jadźwigi. Kiedyś jeździły nią tramwaje, a obecnie jest to deptak przypominający zminiaturyzowaną wersję ul. Długiej w Toruniu.

Od Dworcowej biegnie on w stronę Rynku, którego główne punkty to nowoczesna fontanna, pomnik Jadwigi oraz zegar słoneczny z okazji XXV-lecia Prl na elewacji jednej z narożnych kamienic.

W chodnik ulicy wpuszczone są płyty metalowe z reliefami miejskich zabytków, a na fasadach spotykujemy rozmaite szyldy oraz co najmniej jednego lwa. Przy odrobinie szczęścia można też znaleźć księgarnię.

This is Onlywrocław

Pokój okazał się bardzo obszerny i wypasiony, w łazience kabina prysznicowa obszerniejsza niż u nas cały kibel. Kuchnia za to była gromadzka i szło się tam przez korytarz tak długi, jak u nas na daczy dystans od bramy do ganku.

Zaletą centralnej lokalizacji jest możliwość śledzenia życia miasta. Rano po ulicy jeździ traktor z beczkowozem, z którego podlewają rośliny ustawione w donacjach wzdłuż całego deptaka. Czasem przemknie np. auto nawalające z głośników Running Up That Hill Bushowej. W ciągu dnia nieopodal świadkowie Jehowy pilnują tekturowego stojaka ze „Strażnicami”, a studentka akademii muzycznej dorabia do stypendium, piłując pod ścianą na skrzypcach przeboje Beaty Kozidrak. Innowrocław ma też bogate życie wieczorno-nocne i można np. być świadkiem, jak riadiowóz zgarnia nietrzeźwą kobitę. Innego wieczoru nie tylko awanturował się pijany menel, ale równocześnie nad miastem latało coś, co z grubsza wyglądało jak Mi-24.

A wild йош appears!

Stołowaliśmy się przeważnie w restauracji „Róże, Fiołki i Aniołki”, osobliwie pożerając pieczone pierogi z ciasta drożdżowego. Główna sala ozdobiona jest na ścianach rozmaitymi aniołkami, za to w kiblu wiszą przedwojenne zdjęcia pań prezentujących ikonografię średniowiecza – nie zajrzałem jednak do damskiej toalety, żeby zobaczyć, czy tam również.

A tu mieszkał Przybyszewski.

Nieopodal mieści się neogotycka poczta, zbudowana na miejscu dawnego inowrocławskiego zamku, gdzie zmarł książę Kazimierz Konradowic, ojciec Łokietka.


Prócz Rynku drugim głównym placem jest Plac Klasztorny. W jednym dużym budynku mieści się teatr, centrum kultury i biblioteka publiczna, a po drugiej stronie ulicy – kościoł franciszkanów.

Wystarczy odejść od paru głównych ulic, żeby trafić w klimata przypominające częstochowską ul. Krakowską czy Ogrodową. Plon szyldziarski jest jednak przyzwoity.

Przede wszystkim Hohensalza jest uzdrowiskiem, ale dotarcie z centrum do Parku Zdrojowego wymaga dłuższego spaceru ul. Solankową.

Inowrocławskie shojo-ai

Po drodze napotyka się Skwer  Obrońców Inowrocławia, dawniej Obrońców Stalingradu, z pomnikiem tych pierwszych (Pomnik Dźwięczności Armii Czerwonej zdemontowano w 2018). Na sąsiednim skwerze znajdują się pomniki słynnego lokalsa Jana Kasprowicza oraz papieża.

Baco nasz! Baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
A nasze ciupagi
Ciętsze, niż ten nagi,
Biały pałasz wraży
Orawskich husarzy!
Yo!

Kasprowicz jest patrońcem miejscowego muzeum, także przy Solankowej. Bilety wyniesły więcej, niż myślałem, bo mieli akurat wystawę czasową z motywami biblijnymi w twórczości Dalego, Chirico i Chagalla. Do tego galeria portretów dziecięcych Stanisławy Sierant.

Bestia 666

Na piętrze – ekspozycja stała: dwie sale z malarstwem, wystawa poświęcona Kasprowiczowi i druga o Przybyszewskim.


Osobno zabytki z kolekcji Stanisława Szenica, który był wybitnym warsawianistą, ale wychodził Ino z Wrocławia; w tym aniołek o twarzy Stevena Seagala.

"Сука билет!"

Poza tym na Solankowej można zauważyć szereg stylowych will. Najciekawiej wygląda Bajka, gdzie podobno zamieszkuje przyjazny kiziak. My jednak spotkaliśmy w okolicy tylko jednego kota, i to dość nieufnego.

Sam Park Zdrojowy bardzo rozległy. Do symboli Jenowrocławia należy zegar słoneczny w kształcie potężnego betonowego pawia, ale po całym kompleksie rozsiane są rozmaite inne rzeźby.

Widzieliśmy też ze trzy różne stawy. Największy znajduje się przy tężni solankowej i przebiega przez niego drewniany most, wizytówka 2. Pułku Inżynieryjnego. Sama tężnia jest potężnia, za niewielką opłatą można się na nią wspiąć i obejść dookoła ścieżką na szczycie.

Wśród całej zieleni rozmaite budynki: pawilony, sanatoria, restauracje... Zaszczyciliśmy pijalnię wód, kaj w bocznych pomieszczeniach urządzono palmiarnię oraz rekonstrukcję kujawskiej chaty. Obiad można zjeść w restauracji „Nad Stawkiem” niedaleko tężni, gdzie na ścianach były mozaiki ze scenami średniowiecznymi, przy czym w weekendy popołedniu trudno o miejsce, bo więcej tam kuracjuszy niż w poduszkowcu węgorzy.

Jest i starozakonny

W parku znajduje się też muszla klozetowa. Za naszej bytności grał toruński zespół Kajoa, w tym roku debiutujący, z czerwonowłosą wokalistką. Wystrzałowości specjalnej nie stwierdzono, a już teksty są szczególnie o niczym, chociaż w jednym kawałku wokalistka robiła w refrenie rozdziawę jak istna Małgorzata Ostrowska - i jak na złość, na chwilę pisania niniejszej notki nadal go nie ma w streamingu, pomijając ubogiej jakości nagranie live.

Ponadto można tu spotkać rude wirówki skikające po drzewach oraz aleję dębową, lubo  dęby zasadzone przez różnych celebrytów – Barbarę Krafftównę, Otylię Jędrzejczak, Tootsa Thielemansa czy Józefa Glempa (był stąd).

Dwa osobniki chowają się w wysokiej trawie,
aby uniknąć wykrycia przez drapieżnika
(czytała Krystyna Czubówna)

W drodze powrotnej z uzdrowiska do miasta można przejść przez dzielnicę willową, napotykając trzy szkoły: II LO im. Konopnicy (w barwach marshmalakowych), Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych im. Genowefy Jaworskiej (miejscowej przedstawicielki rychu oporu) i Budowlankę. Najbardziej jelitarne jest jednak I Liceum Jana Kasprowicza (niekoniecznie „im.”, bo on sam do tej szkoły chodził), które ukończyli także m.in. Józef Glemp i Marian Biskup.

Jedno z wielu sanatoriów

Skoro mowa o tematach klerykalnych, rzuciły mi się w oczy barokowy kościół św. Barbary i Maurycego oraz znacznie nowszy św. Józefa. W Rynku stał ongiś kościół św. Mikołaja, gdzie za Łokietka odbywał się proces polsko-krzyżacki, ale po kolejnym spaleniu miasta ulokowano go  trochę dalej na północ.ale najstarszy wydaje się romański kościół Imienia NMP, przez miejscowych zwany pieszczotliwie Ruiną. Otaczający go park był ongiś cmentarzem i do tej pory stoją tam pojedyncze nagrobki, tudzież pomnik powstańców wielkopolskich. Niedaleko znajduje się neogotycki kościoł Zwiastowania, którego jedna ze ścian zawaliła się w 1909 od szkód górniczych, i to w sam Wielki Piątek.

Neogotycki, a miejscami postgotycki, jest inowrocławski ratusz, położony na uboczu naszych szlaków, ale raz tam jednak zabłądziliśmy.

W Inowrocławiu są miadźwiedzie

Z wyznań niekatolickich rzuciły mi się przy Dworcowej: neogotycki kościół ewangelicznych chrześcijan oraz zbór adwentystów dnia siódmego, zbudowany w stylu barakowym.

Zdjęcie z pierwszego dnia pobytu; pod koniec napis został już usunięty

Young Wrocisław był niegdyś ośrodkiem górnictwa soli. Kopalnia została zamknięta w roku 1986, ale do dziś w podziemiach teatru na Placu Klasztornym obejrzeć można stałą wystawę solnictwa: wagoniki, kryształy, narzędzia, ubiory górnicze, instrumenta orkiestry, kufle z karczmy piwnej itp.  

- Nie mam pomysłu, co zagrać.
- To daj Liberty Bell, przynajmniej tantiemy nie lecą.


Bydgost

Po wylądowaniu na POTĘŻNYM i nowoczesnym dworcu Bydgoszcz Główna, zwanym Zszywaczem, ruszyliśmy ulicą, a jakże, Dworcową – w porównaniu z Tylkowrocławiem sporo dłuższą, a przy tym tętniącą życiem i handlem.

Objad w postaci dużej pitcy można zjeść w „Soprano”. Grali akurat koncert Queen z Wembley – siedzieliśmy od Seven Seas of Rhye do Crazy Little Thing Called Love. W księgarni na Gdańskiej kupiłem 700-stronicową biografię Budki Suflera z 2017, przecenioną z 60 na 23 zł.

Po salcesonowej podłodze

Bydgoszcz ma w sobie dużo fajnej arcytektury, gł. secesyjnej  i modernistycznej, a przy tym bogato zamieszkanej.

Mieszkańcy fasad

Bydgoszcz jest miastem bardzo muzykalnym. Mieści się tu legendarny klub Mózg, ważne miejsce dla polskiej muzyki alternatywnej, a zwłaszcza jassowej. Jest to również centrum polskiego rocka progresywnego: pochodzi stąd Abraxas, z pobliskiego Inowrocławia Quidam, a swego czasu występował w Bydgoszczy John Wetton. Blisko centrum urządzona została cała Dzielnica Muzyczna, ze filharmonią, szkołą muzyczną i konserwatorium skupionymi wokół jednego placu. Dzielnica otoczona jest parkiem, w kierym stoją pomniki różnych kompozytorów. Szczególną uwagę zwracają Paderewski i Hopin uwiecznieni w pozach, jakby siedzieli na kiblu.

Malownicza ta okolica łączy się z Parkiem Jana Kochanowskiego, w którym stoi jedna z dwóch bydgoskich Łuczniczek. W odróżnieniu od tej spod Opery, nie jest sama wygięta w łuk, tylko stoi w bardziej praktycznej pozie. Gdyby obie Łuczniczki równocześnie wystrzeliły do siebie, ich strzały spotkałyby się nad witryną lokalu przy Gdańskiej 28, prawie vis-a-vis Mariana Rejewskiego. Ale nie wystrzelą, bo są zwrócone w zupełnie innych kierunkach.

"Believe in yourself, let the arrow leave the bow"

Z kolei w Parku Kazimierza Wielkiego widzimy fontannę „Potop”, a tuż obok, na Placu Wolności – kilka całkiem niezłych okazów secesji. Stoi poza tym obelisk zwany Pomnikiem Wolności (dawniej Wdzięczności) stoi prawie w miejscu, gdzie przed 1918 znajdował się pomnik cesarza Wilhelma I.

Centralnym punktem jest nabrzeże nad Prbdą. Pierwszego dnia nie wszystko dało się obejrzeć, bo triachloniści latali i odgrodzono dla nich tor, lecz nad korytem rzeki zwisa linoskoczek Jerzego Kędziory, ostatnio ubrany w koszulkę w barwach Ukrainy. Na nabrzeżu można spotkać trzy gracje i węgierskiego flisaka.

Rynek jest za bardzo wybrukowany, ale zabudowania przy nim – urokliwe. W antykwariacie przy Rynku rozglądałem się za Polibiuszem, ale w moje ręce trafiła praca zbiorowa Inowrocław w Polsce Ludowej (recenzja w przyszłości).

- Słuchajcie, nie przyszedł, a to on ma wszystkie bilety. Co robimy?

Dalej dochodzi się do ul. Długiej, przy której znalazłem parę kolejnych fajnych ornamentów sklep z używanymi płytami. Kompaktów stosunkowo mało, ale przeczekując w sklepie ulewę, wyłuskałem trzy rzeczy dla siebie. 

Co ta pani po lewej właściwie czyta?

Po sąsiedzku znajduje się bardzo oblegane Muzeum Mydła i Historii Brudu. Pierwszym elementem zwiedzania były warsztaty, w czasie których można se zrobić własne mydło,  a potem przewodniczka snuła opowieści, bez których całe zwiedzanie dwóch salek zamknęłoby się w 10 minutach. Ciekawym akcentem była podarowana przez jednego Amerykanina kolekcja mydeł hotelowych z różnych stanów USA.

Za centrum rekreacyjne Bydgoszczy robi Wyspa Młyńska na Brdzie, na której nurt wychodzą okna pobliskich budynków. Wśród różnych ustrojstw uwagę zwraca duże metalowe krzesło, na którym niełatwo usiąść, a zejść jeszcze trudniej. W postindustrialnym gmachu dawnych Młynów będzie urządzona przestrzeń konferencyjno-handlowo-wystawowa, a na razie można tam wejść, schronić się przed deszczem, naładować telefon i skorzystać z kibla.

Bydgoszcz to również siedziba Muzeum Wojsk Lądowych, kaj z dworca można dojechać autobusem, a z Gdańskiej także tramwajem. Wokół muzeum stoi kilkanaście dział i moździerzy, parę pocisków rakietowych, dwa czołgi (T-34 i T-72) oraz haubica samobieżna Goździk. Posiadacze ważnego biletu mogą se wejść do środka Goździka i wyjrzeć przez celownik.

"Ludność Ukrainy wita wojska rosyjskie goździkami"

W środku zorganizowana została wystawa „Od Cedyni do Karbali” z roztomaitym umundurowaniem, bronią i wyposażeniem. M.in. trzy zestawy mundurowe jednej pielęgniarki II Korpusu, rekonstrukcja husarza, a z okresu PRL – obsługa działa bezodrzutowego, kombinezon operatora miotacza ognia i strój maskujący zwiadowcy w deseń kamuflażowy „Pietrucha”.

Zielona Pietruszka kontra Pokrak

W osobnej sali zgromadzono najnowsze nabytki, w tym motocykl Ural. W ramach pamiątki kupiłem w kasie pracę zbiorową Bydgoszcz wojskowa. Szkice z dziejów garnizonu bydgoskiego od czasów najdawniejszych do współczesności. Recenzja w przyszłości.

Przyrzędzia kirurga polowego

Kupowanie biletów na dworcu w Bydgoszczy to rozrywka dla ludzi o mocnych nerwach: przychodzisz pół godziny przed odjazdem, a kolejka taka, że stoisz 25 minut. W trakcie tak nerwowego postoju potrafi jeszcze wysiąść prąd w głównej hali dworca. W rezultacie wpadasz do pociągu na 3 minuty przed odjazdem, a ten se bezczelnie odjeżdża z opóźnieniem.

Armageddon It

 

Thoruń

Tylko raz wybraliśmy się do Thorunia, bo po zeszłorocznej wycieczce mieliśmy już o nim niejakie pojęcie. Oprócz ogólnego łażenia po centrum (w księgarni „Hobbit” nie ma już na regale Boga Maszyny) zwiedzaliśmy głównie muzea. Najpierw Muzeum Podróżników im. Tony Halika, z eksponatami z podróży jego i Elżbiety Dzikowskiej: do Xavantes i innych Indian południowych, do Afryki, na granicę indo-birmańską albo do Miao i Yi w Chinach. Była też gablota z biżuterią z różnych stron świata, inkluding wykonaną z zębów. Najbardziej podobały mi się peruwiańskie figurki z wykopalisk (w tym naczynie antropomorficzne, które wyglądało jak Plastusiowy pamiętnik w wersji od lat 18) i stroje kobiece Miao/Yi. Nie zabrakło też parafernaliów Papuasów-Nowogwineasów, takich jak koteka.

Eleganckie stroje z Gwatemali, południowych Chin i Zachodniej Papui

Więcej designu nieeuropejskiego zawiera Muzeum Sztuki Dalekiego Wschodu w Kamienicy pod Gwiazdą (była środa, więc wstęp wolny). Mają tam spiralne drzewniane schody z 1697, flankowane przez lwa i strażniczkę o osobliwej anatomii.

Skoro mowa o lwach, te chińskie to samograj, bo artyści, którzy je wykonywali, w życiu nie widzieli lwa na oczy, co najwyżej tygrysa.

Tango Spiżowy Ratler

W ogóle sporo sztuki chińsko-japońskiej oraz indyjskiej: ceramika, brąz, tkaniny, obrazy, meble, Buddowie i boddhisattwowie, Ośmiu Nieśmiertelnych, Śiwa, smoki. Do tego broń biała (i japoński muszkiet), choć raczej z bliższych rejonów, turecko-perska.

Trzecie było Żywe Muzeum Piernika, gdzie wchodziło się grupami na określoną godzinę, a główną atrakcję stanowił rubaszny wykład o tym, co zawiera piernik i z czego się go robi, w wykonaniu „mistrza” i „wiedźmy”. Następnie przechodziliśmy do stołów roboczych i każdy mógł se zrobić własnego piernika, którego po wypieczeniu dawali na pamiątkę.

Ty pierniku ty!

Stamtąd udaliśmy się do Neko Cafe, ale nie do tej na Prostej,  co w październiku, tylko na Chełmińskiej. Tam kotów sześć: dwa potężne czarne miaukuny, dwa czarno-białe dachowce, bengal i kotka rosyjska niebieska. Większość mocno senna, tylko jeden  z miaukunów się od pewnego momentu ożywił. Przestrzeń spora, ale zgiełk za duży w porównaniu z innymi kocimi kawiarniami, które znam.


Kruszwica

Ostatnim z miejsc odwiedzonych w trakcie tego turnusa było, ulubione miasto trubosłowian, którzy uważają, że przed tysiącleciami była to stolica Imperium Lechitów i liczyła 100 tysięcy mieszkańców, nie licząc szlachty, która przyjeżdżała na sejmy. A nie wygląda.           

Zresztą, jak się okazuje, pierwsze wersje legendy o Popielu wcale nie wymieniają Kruszwicy jako jego siedziby; pojawia się ona dopiero wraz z polityczną rywalizacją Małopolski z Wielkopolską, kiedy kolebkę Piastów trzeba było osadzić na jakimś neutralnym gruncie. Z całą zaś pewnością, gdyby nawet ów Pompiliusz istniał, to i tak nie miałby nic wspólnego z dzisiejszą Mysią Wieżą, która powstała znacznie później.

W poszukiwaniu Świętego Gralaka.
U góry po prawej ewidentnie młody Mike Ehrmantraut

            Największą atrakcją jest oczywiście Mysia Wieża. Obowiązkowo wdrapałem się na górę, aby podziwiać krajobraz Gopła i miasta, a w ładną pogodę widać nawet Inowrocław.

Na piętrach wywieszone były plansze z pamiętnego dwujęzycznego komiksu Grzegorza Rosińskiego o Popielu, a na jednym po podłodze ganiały myszy z rzutnika, które, jak mi się wydawało, miały jakiś element sztucznej intelegiencji, bo uciekały, kiedy wykonywałem ruch. Oprócz wieży można zwiedzić skromną ekspozycję piwnic zamkowych.

Na obiad poszliśmy do położonej w pobliżu restauracji Kołodziej (est. 1974). W kiblu wyryte osoby piastowskie płci obojga wiszą w kabinach.

Niewątpliwą atrakcją jest też Gopło (jezioro Go) – tak długie, że wygląda jak rzeka. Mysia Wieża mieści się u nasady Półwyspa Rzępowskiego, którego nazwa pochodzi jakoby od Rzepichy, a może od bywających tam wieczorami obrzępów. Został on zaadaptowany na park miejski, a na samym krańcu mieści się plaża. Po Gople wciąż ganiają wioślarze, motorówki i inne takie.

"Jestem silny i mam wsHaszemiałe mięśnie"

Można popłynąć statkiem „Rusałka”, wyprodukowanym w Dunajskiej Stoczni Rzecznej w Vac, na 5-kilometrową wycieczkę po jeziorze, do wyspy startowej wioślarzy i z powrotem.

W Rynku jest tylko parę ciekawych kamienic, a niedaleko zachował się jeszcze mural reklamujący popularną ongiś wśród kujawskiej młodzieży szkolnej wytwórnię tanich win.

Na drugim brzegu Gopła mieści się osiedle bloków, słusznie nazwane Zagople. Trzeba tamtędy pokonać pewną odległość, aby podziwiać romańską kolegiatę Piotra i Pawła.

Cała Kujawa została podbita przez Krzyżaków. Cała? Nie! Jedna jedyna osada...”

Na odrzwiach widać głębokie rysy, zwane tradycyjnie śladami diablich pazurów. Istnieją różne interpretacje ich pochodzenia – może erozja, może ostrzenie mieczy, a może służba liturgiczna rozpalała ogień przez pocieranie.

Wokół kościoła znajduje się cmentarz, ale za mało miałem czasu do autobusu, więc zwiedziłem go tylko powierzchownie.

Mogiła powstańców wielkopolskich

Wyprawa była udana, ale powinienem jeszcze wrócić na Kujawy. Sama Bydgoszcz zasługuje jeszcze na jakieś trzy dni, a do tego Aleksandrów, Solec, Radziejów, Płowce, Brodnica…