poniedziałek, 29 stycznia 2024

Węgorz w cytrusach po kaszmirsku, czyli rockowa wieczerza wigilijna i podsumowanie 2023

 

W ciągu roku pozyskałem 91 albumów muzycznych, czyli 7,6 miesięcznie, a średnio 1,75 tygodniowo. W porównaniu z rokiem poprzednim plon urus o 10 pozycji.

W liczbie tej dominowały płyty używane, a nowych znalazło się tylko 25 (27%). Około połowy zdobyczy (46 pozycji) przyciągnąłem z comiesięcznego targu staroci na Faradaguła – przy czym były wśród nich też świeże, zafoliowane. W jednym miesiącu trafił się jarmark w Bielsku-Białej. Płytę grupy Gomez znalazłem nieoczekiwanie w antykwariacie w Suwałkach. 19 albumów (21%) kupiłem przez internet. 9 (9,8%) były to rzeczy, które już dawniej miałem na kasetach.

            Wydań stricte dwupłytowych było 4 (4,4%): dwa albumy w oryginale podwójne (Led Zeppelin i Jeff Buckley), album z płytą bonusową (Primal Scream) oraz kompilacja przebojów z bonusową płytą koncertową (Crowded House). Do tego dochodzi  album niegdyś dwupłytowy, ale obecnie mieszczący się na jednym dysku (Can) oraz kompilacja Beatlesów w dwóch częściach, ale wydanych osobno. Płyty Ala Stewarta nabyłem za to w formie pięciopaku.

            Prawie skompletowałem dyskografię studyjną Maanamu, natomiast 2 albumy (Buckleya i Simply Red) miałem na celowniku od czasu audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”, czyli od 23 lat.

Jak co roku, były to w przytłaczającej większości (82 – a zatem 89%) albumy studyjne, z czego 1 liczy się jako minialbum, 1 miał charakter ścieżki dźwiękowej, a 2 stanowiły pośmiertne rekonstrukcje albumów niedokończonych przez artystów. Na resztę złożyło się 5 albumów koncertowych i 4 kompilacje. Na okładkach nie odnotowano tym razem czaszek (chociaż na 2 pojawiały się coś jakby zwłoki) ani ikonografii średniowiecza.

Jeśli chodzi o podział gatunkowy, to na heavy rock przypadło 20 płyt (22%), z czego 2 ekstremalne, 1 grunge’owa i 1 z pogranicza metalu i j-popu. Wyjątkowo dużo było latoś albumów folkrockowych (głównie za sprawą Runrig i Ala Stewarta), czyli 15 (16%). Rock progresywny reprezentowany był dość szeroko przez 5 albumów. Po stronie punkowej znalazło się 6 płyt, natomiast na inne odmiany rocka alternatywnego, łącznie z britpopem, przypadło albumów 22 (24%). W mniejszych ilościach reprezentowane były czarne brzmienia soulowo-funkowe oraz elektronika. Płytą najbardziej w bok było Kind of Blue Milesa Davisa.

Na wszystkich tych wydawnictwach znalazły się 1104 utwory, w tym 49 bonusowych. Najwięcej liczyła dwupłytowa kompilacja/koncertówka Crowded House (34). Przy okazji było to wydawnictwo o największej liczbie bonusów – cały 15-utworowy dysk. Jeśli liczyć bez bonusów, najwięcej znalazło się na The Blood Is Strong Capercaillie (25). Najmniej utworów zawierały Love Chronicles Stewarta, Meddle Pink Floyd i Kind of Blue Milesa – po 6, przy czym na dwóch dwa pierwszych znalazło się po jednym utworze bardzo długim. Floydowe Echoes pobiło chyba rekord długości przy 23 minutach. Tago Mago grupy Can charakteryzował się największym nagromadzeniem długich utworów (jeden 18-minutowy, jeden 17-minutowy, jeden 11-minutowy oraz trzy w okolicach 7 minut). Tytuły 65 piosenek zawierały imiona, przy czym na It’s a Shame about Ray grupy The Lemonheads były takie aż cztery.

Kind of Blue stał się najstarszą pozycją w mojej płytotece – pochodzi z roku 1959. Najnowsze były Sand grupy Balthazar oraz Let the Bad Times Roll The Offspring – oba z 2021. Wedle dekad najbardziej reprezentowane były lata 90.: 37 pozycji (41%). Pierwsza dekada XXI wieku – 15 (16%), lata 80. – 13 (14%), okres po 2010 – 10 (11%), lata 70. – 8 (9%), lata 60. – 7 (8%). Kompilacje i archiwalia zaliczyłem według lat powstania materiału, a nie roku wydania. Najwięcej wydawnictw przyniósł rok 1998, co można zapewne powiązać z moim niedawnym studium „Tylko Rocka” z tego rocznika.  

Pod względem językowym dominowały oczywiście płyty anglojęzyczne (73, czyli 80%). Spośród nich 35 (38% całości) było dziełem artystów z Wielkiej Brytanii, przy czym jeden we współpracy z twórcami południowoafrykańskimi i pojawia się tam również język xhosa. Z tej liczby na Szkocję przypadło 7 płyt, a na 6 z nich pojawił się również tamtejszy język celtycki. Kolejne 25 płyt (27%) nagrali Amerykanie, z czego na jednej wystąpił język norweski. Pozostałe wydawnictwa anglojęzyczne pochodziły z Niemiec (4), Australii, Belgii, Finlandii, Kanady i Szwecji. Z Polski pochodziło 20 albumów (22%), w tym 15 wykonanych w większości w języku polskim. Trzy polskie płyty były anglojęzyczne, a jedną wyryczano w języku najprawdopodobniej starocerkiewnym. Wyróżniają się Babymetal z językiem japońskim (ale i częściowo angielskim). Po niemiecku śpiewali enerdowscy Puhdys, dwie piosenki zaliczyli też Beatlesi, a jedną erefeński Warlock. Trudno sklasyfikować Can – niemiecką grupę z angielsko-japońsko-niewiadomojakim wokalem.

Istotny udział kobiet wystąpił na 20 płytach (22%), w tym wokalistek na 18. Z udziałem rodzeństw, niekoniecznie w głównych rolach, powstało 14 albumów (15%). Aż 17 płyt (19%) było dziełem wykonawców na literę B.

Artysta roku:  Odkryciem jest Runrig, którego zgromadziłem 5 albumów. Tyle samo zdobyłem płyt Ala Stewarta, chociaż za jednym zamachem, a nie w dłuższym okresie, co miało wpływ na jego słuchalność na przestrzeni czasu. Większy natomiast wpływ wywarł John Cougar.

Płyty roku: Było na tyle równo i na tyle dużo, że trudno mi wskazać coś pojedynczego.  Pierwsza dziesiątka to Sam’s Town The Killers, Fire Electric Six, American Fool Johna Cougara (Mellencampa), Levelling the Land The Levellers, The Gravel Walk Tempest, Year of the Cat Stewarta, Stars Simply Red, Kwiaty na żywopłocie Kobranocki, Bez limitu 2+1 i Tetris Ziyo. Największe rozczarowanie to Enklawa Ełk, którą kupiłem w zasadzie tylko jako pamiątkę z podróży. Dość rozczarowująca była też 5 Kasi Kowalskiej, zwłaszcza w zestawieniu z poprzednią jej płytą. Poza tym Out of Exile Audioslave wyraźnie słabsze od debiutu. Nie są też dobrą płytą Znaki szczególne Maanamu, ale należało się tego spodziewać – kupiłem dla kompletu i z patriotyzmu lokalnego (Yanina w składzie). Najbardziej niedocenionaDaisies of the Galaxy Eels – gdybym ją zdobył wcześniej niż w grudniu, miałbym więcej czasu się wsłuchać. Niespodziewanym jokerem okazał się Wypas zespołu Fliper, płyta tyleż żenująca co chwytliwa.

Piosenka roku: biorąc pod uwagę wyłącznie albumowe, należałoby zaliczyć Zataczówkę Kobranocki, The Cutter Runrig, She’s White Electric Six, Go Out Blur oraz Dziesięć przykazań Bajmu. Wyjątkowo bezlitosnym earwormem było też Tramazi Parti Black Grape. Najbardziej obleśna piosenka to z pewnością coś z repertuaru Flipera, zapewne Dobrze jest.

W dziedzinę hitów ze streamingu wkroczyła z przytupem Azja Południowo-Wschodnia w postaci Pelangi indonezyjskiej grupy Boomerang oraz Rage filipińskich The Jerks (z refrenem ściągniętym z Dylana Thomasa). Niemcy tradycyjnie grają tak obciachowo, że aż fajnie, vide Bonfire i Proud of My Country. Z południa USA zwróciło moją uwagę Rockin’ into the Night grupy 38 Special, dowodzonej przez Donniego Van Zanta, brata obydwu wokalistów Lynyrd Skynyrd.

Jeżeli chodzi o odkrycia jutubowe, to zamiast orientacji w nowych artystach kontynuuję poszukiwania historyczne; prócz wspomnianych wyżej Azjatów moją uwagę zwrócił słowacki zespół hardrockowy Tublatanka, w którego wykonaniu kolęd słuchałem przez całe święta. Przekonałem się także do traktowanego dotąd pobieżnie duetu Eurythmics.

Kurioz ze streamingu to Futbolówka zespołu Golden Life, napisana na mundial w 2002 („Teraz Włosi i Anglicy to już nie są przeciwnicy / Nawet sam Olisadebe rzuci ich na glebę”, a dalej: „Zaświeci słońce na stadionie w Pusan / Niestraszna Portugalia i niestraszne Usa”). Później przerobili ją pod tytułem Mundialówka, zmieniając tekst, żeby pasował do dowolnej okazji piłkarskiej.

 

Pozostało jeszcze omówić ostatnie kilka płyt, pozyskanych z okazji świąteczno-mikołajowych.

 

Edguy, Rocket Ride, 2006

„Edguy” wydaje się dość głupawą nazwą jak dla zespołu metalowego, ale niemiecki kwintet na czele z wokalistą Tobiasem Sammettem mało się tym przejmował. Jest to swoisty hołd dla nauczyciela imieniem Edgar, który, w odróżnieniu od niejakiego Leonarda Skinnera, będącego inspiracją dla nazwy innego zespołu, był ponoć fajnym gościem.

Mamy tu do czynienia z niemieckim power metalem w tradycji Helloween: dużo melodii, wysoki głos wokalisty, tematyka fantasy, przygarść humoru. Edguy jednak na siódmym bodajże albumie nieco złagodził brzmienie (muzycy sami określają swój styl jako „happy metal”). Zespół ma w składzie klawiszowca i ogólnie słychać w tle sporo elektroniki. Całą płytę rozpoczyna dramatyczny pasaż fortepianu, do którego dołączają zgrzyty gitary, a kiedy ośmiominutowy, epicki Sacrifice rusza z kopyta, to główny riff podszyty jest syntezatorem. W dalszym ciągu kompozycji występują kontrasty dynamiczne, ale ogólnie mieści się toto w powermetalowym paradygmacie.

Edguy nie odkrywa Ameryki ani tym bardziej Beleriandu, ale słucha się całkiem sympatycznie. Utwór tytułowy kosi trochę pod Deep Purple. Refreny bywają często chóralne, jak w Wasted Time. Mocno przebojowy potencjał ma Super Heroes z refrenem a la „młodszy brat Iron Maiden”. Balladową chwilę wytchnienia daje Save Me, chociaż wolę słuchać tego utworu w wersjach koncertowych, bez elektronicznego stukania. Od nastrojowego gitarowego pasażu zaczyna się też The Asylum, ale to kolejna epicka powermetalowa jazda ze zmianami tempa. Najbardziej krotochwilny jest Trinidad, łączący heavy metal z muzyką karaibską, łącznie z wykorzystaniem bębnów stalowych. Wybija się także sam finał płyty – zadziorny kawałek hard rocka pod mało parlamentarnym tytułem Fucking with Fire (Hair Force One), budzący skojarzenia z Kiss. 


 

Eels, Daisies of the Galaxy, 2000

Eels jest to de facto projekt Marka Olivera Everetta, znanego po prostu jako E. W nagraniu trzeciego albumu, Daisies of the Galaxy, towarzyszył mu perkusista Butch, gościnnie zaś pojawili się Peter Buck z R.E.M. i Grant Lee Philips z Grant Lee Buffalo.

Twórczość Węgorzy stanowi pogranicze rocka alternatywnego i ballad bardowskich, o nastrojowym, neurotycznym charakterze. Materiał jest dość urozmaicony i ciekawie zaaranżowany, z nawiązaniami do muzyki lat 60. Otwierający Grace Kelly Blues to nie żaden blues, tylko łagodna piosenka z gitarą akustyczną… wzbogacona brzmieniem orkiestry dętej w podobie późnych Beatlesów. Wiele dalszych fragmentów to również zasadniczo akustyczne piosenki obudowane dodatkowymi brzmieniami, przykładowo orkiestry dla odmiany smyczkowej (vide utwór tytułowy czy jeden z moich ulubionych tutaj Wooden Nickels). Kto by np. pomyślał, że utwór zatytułowany It’s a Motherfucker to łagodna ballada o tęsknocie, fortepianowa ze smyczkami – choć przypomina co bardziej liryczne utwory Lou Reeda, a tu już podobnie ordynarny tytuł by pasował (dla potrzeb radiowych zmienili na It’s a Monster Trucker). Z inspiracji można jeszcze wymienić Beach Boys w najbardziej rozpasanym aranżacyjnie wydaniu. Buck był zaś współkompozytorem onirycznego, praktycznie instrumentalnego przerywnika Estate Sale.

Nie wszystkie piosenki są smutne, bo mamy np. pogodnie mizantropiczne I Like Birds, jak też rzeczy bardziej motoryczne, to znaczy w średnim tempie, jak The Sound of Fear z organami, fortepianem elektrycznym i solówką czegoś dętego. Takie utwory jak Flyswatter z wibrafonem czy Tiger in My Tank mają niemalże potencjał na przebój. Na singlu, prócz ballady Jeannie’s Diary, wyszedł  także dynamiczny Mr. E’s Beautiful Blues, który na albumie pojawia się jako utwór ukryty – nieuwzględniony w opisie, ale przynajmniej wyodrębniony jako osobna ścieżka (informuje o nim nalepka na okładce).

Jest to jedna z najciekawszych płyt, które zdobyłem w 2023, ale porządnie ją doceniłem dopiero po Nowym Roku. 


 

Genesis, Nursery Cryme, 1971

Trzecia płyta Genesis, a pierwsza w składzie z Philem Collinsem i Steve’em Hackettem, po pierwszym okresie poszukiwań zawiera już wszystkie elementy ich klasycznego stylu. Charakterystyczna elegancja, oniryczny nastrój, wykorzystanie gitar dwunastostrunnych (grają na nich aż trzej członkowie zespołu), a także skłonność do długich, wielowątkowych form. Całą płytę otwiera dziesięcioipółminutowy The Musical Box. W centrum pojawia się dramatyczny, najbardziej rockowy z całego zestawu The Return of Giant Hogweed – historia niczym z Dnia tryfidów, w której główną rolę odgrywa krewniak barszczu Sosnowskiego. Całą płytę wieńczy trzecia dłuższa forma – nawiązująca do mitologii The Fountain of Salmacis. Pomiędzy nimi znajdują się krótsze utwory: typowa genesisowa ballada Seven Stones, nieco wodewilowy Harold the Barrel czy folkowo-akustyczny Harlequin.

Tony’ego Banksa od zawsze uważam za duszę Genesis; na Nursery Cryme sięga to po syntezator (The Musical Box), to znów po melotron (The Fountain of Salmacis), nie mówiąc o standardowym fortepianie i organach. Peter Gabriel zaś nie tylko śpiewa, ale w co bardziej bukolicznych momentach gra na flecie. Collins realizuje się głównie jako perkusista, ale głos jego raz jednak słychać – w krótkim, akustycznym utworze For Absent Friends.   


 

Cytrus,  Raj utracony, 2020

Cytrus był zespołem z lat 70./80., któremu nigdy w okresie istnienia nie udało się nagrać płyty. Pod koniec lat 80. przekształcił się w kiczowatą grupę softmetalową Korba, która – jak tłumaczy w książeczce gitarzysta Andrzej Kaźmierczak – miała być prostszym, komercyjnym przedsięwzięciem, finansującym ambitniejszego Cytrusa, ale skończyło się na dwóch płytach i hicie Biały rower. Dopiero w XXI wieku zaczęły się ukazywać różne kompilacje materiałów archiwalnych pierwotnego zespołu. Raj utracony jest składakiem piosenek nagranych w latach 1981-83 (kilka różnych sesji radiowych, zespół z dwiema różnymi sekcjami rytmicznymi), wcześniej ukazała się Trzecia łza od słońca z utworami instrumentalnymi, a jeszcze w pierwszej dekadzie stulecia wyszły dwie płyty o charakterze mieszanym. Niektóre utwory z tamtych się powtarzają – orientalizujące Aby dalej, hej pamiętam z audycji śp. Andrzeja Kukuczki w Radiu Kraków.

Grupa deklarowała się jako zespół jazzrockowy, czy raczej rockjazzowy. Tego rodzaju historie pozostawiała chyba jednak na utwory instrumentalne, podczas gdy piosenki to zasadniczo hard rock z lekkim progresywnym podkręceniem. Brzmi toto nieco ramotkowo, jeśli ktoś nie jest fanem stylistyki; hard rock nie za bardzo hard (mniej więcej na poziomie Banku), jazzu nie za dużo, głos Kazimierza Barlasza dość standardowy, do tego teksty ciut grafomańskie, z rymami częstochowskimi („Wierzył w ciebie starszy brat / Udzielając kilku rad / Mówił, szanuj własny czas / Bo za krótki życia pas” – to fragment Układów). Marian Narkiewicz, wraz z Kaźmierczakiem współlider (obaj już nie żyją), odpowiadał za flet i skrzypce. Partie tego pierwszego budzą automatyczne skojarzenia z Jethro Tull (Dokąd, solówka w Popiół i diament), a tam, gdzie słychać skrzypkę, na myśl przychodzi Kansas (W cieniu życia czy utwór tytułowy). Najbardziej podobał mi się dynamiczny protest song Bycza krew, pomimo minimalistycznego tekstu. Natomiast Kangur czy Casanova to przeróbka Are You Ready Cienkiego Jaszczura.

Nalepka na okładce głosi, że płyta „spokojnie mogłaby się ukazać w latach 80. i sporo namieszać w polskim rocku”. Podejrzewam, że wątpię, bo w latach 80. czołowi wykonawcy i publiczność byli już przyzwyczajeni do innej stylistyki, podczas gdy Cytrus, którego całkiem jakby ominęło doświadczenie nowofalowe, mógłby ewentualnie zdobyć pewną popularność parę lat wcześniej, w okresie Muzyki Młodej Generacji.

  

Def Leppard, High ‘n’ Dry, 1981

Def Leppard pojawiał się tu już kilka razy. Teraz przyszła pora uzupełnić lukę w dyskografii – drugi album, nagrany jeszcze w składzie z gitarzystą Pete’em Willisem, który przy powstawaniu kolejnej płyty już tak tankował, że właściwie na niej nie grał i tylko przez grzeczność został umieszczony w opisie (na drugiej gitarze grał Steve Clark, którego dziesięć lat później spotkało to samo, ale ze skutkiem śmiertelnym). Okładka, ze zdjęciem pływaka skaczącego do basenu, jest projektem agencji Hipgnosis, powstałym ponad dekadę wcześniej z myślą o Pink Floyd, ale wówczas niewykorzystanym.

High ‘n’ Dry nie jest już tak surowa jak debiut, a jeszcze nie tak wypolerowana jak płyty późniejsze, ale jeśli już, to mieści się bliżej debiutu. Znalazł się na niej nawet utwór, który tam byłby tytułowy: On Through the Night. Generalnie jest to szorstki hard rock o dość sporej melodyjności. Joe Elliott ma głos wysoki i zachrypnięty, koledzy wspomagają go wokalnie w refrenach. You Got Me Runnin’ trochę przypomina Kiss. Pojawia się jedna power-ballada z prawdziwego zdarzenia – Bringin’ On the Heartbreak – ale w paru utworach występują kontrasty dynamiczne. Najbardziej odpowiadają mi utwory z samego centrum albumu: Lady Strange oraz instrumental Switch 625.

Wydanie zawiera dwa remiksy: Bringin’ on the Heartbreak z wyeksponowaną partią syntezatora oraz Me and My Wine, utwór pierwotnie opublikowany na stronie B singla. 


 

Banda i Wanda, Mamy czas, 1985

Moim pierwszym kontaktem z grupą Banda i Wanda był serial Siedem życzeń, do którego nagrali piosenkę tytułową i sami też wystąpili. Na Mamy czas, drugiej płycie tego ansamblu, brakuje wprawdzie przebojów na miarę Hi-Fi czy Nie będę Julią, ale mamy tu przyzwoitą drugą ligę „polskiego rocka jako gatunku”. Skład grupy jest wprost gwiazdorski: na gitarach Marek Raduli (później trafił do Budki Suflera) i Jacek Krzaklewski (później trafił do Perfectu), na basie Henryk Baron vel Baran (później w Lombardzie). Na perkusji Andrzeja Tylca (ex-Breakout) zastąpił Marek Kapłon (ex-TSA). No i na wokalu – Wanda Kwietniewska (ex-Lombard).

Muzyka to zasadniczo komercyjny hard rock z zadziorną wokalistką, lekko kiczowaty. Widać, że zespół porusza się szlakiem przetartym przez Lady Pank i paru innych. Także inspiracje zagraniczne bywają wyraźne – riff z Para goni parę to ewidentnie uproszczona wersja Ain’t Talking ‘Bout Love Van Halen. Kwietniewska nie ma może zjawiskowego głosu, ale potrafi ekscentrycznie podciągnąć w górę (Nie bój się, nie bój). Teksty Jacka Cygana, Antoniego Sobczaka i M. Wojtaszewskiej cechują się charakterystyczną dla epoki dawką cynizmu (Para goni parę, Znowu paskuda) albo dla odmiany mają dodawać ducha (Nie bój się, nie bój albo Hej, heja, hej). Najbardziej podobają mi się utwory dynamiczne, natomiast ballada Podróżni bez biletu (Mamy czas) już ciut przynudza.

W latach dwutysięcznych Kwietniewska wznowiła działalność pod starym szyldem, lecz odwróconym: Wanda i Banda. Gdyby ktoś miał problem z zapamiętaniem: starsza wersja zespołu była pierwsza alfabetycznie. 


 

Can, Tago Mago, 1971

Niemieckimi awangardzistami z grupy Can (a jeden, basista Holger Czukay, urodził się nawet w Wolnym Mieście Gdańsku) zainteresowałem się jeszcze w liceum. Do mojej kolekcji trafił wówczas drugi album zespołu – Soundtracks, zawierający utwory skomponowane do filmów (m.in. Na samym dnie Skolimowskiego). Przy swoim składankowym charakterze płyta była świadectwem okresu przejściowego: w dwóch utworach śpiewał jeszcze czarny Amerykanin Malcolm Mooney, który wkrótce opuścił zespół po załamaniu nerwowym. W pozostałych występował Damo Suzuki, którego członkowie Can zaangażowali, napotkawszy na ulicy jako grajka z gitarą. Na Tago Mago Suzuki był już pełnoetatowym wokalistą zespołu, a słaby akcent w języku angielskim maskował mamrotliwym śpiewaniem.

Album uchodzi za największe osiągnięcie Can, także pod względem objętościowym – w wersji analogowej był dwupłytowy. W kompaktowej mieści się na jednym dysku, ale czasy trwania utworów budzą respekt. Widać, że dwa (Halleluhwah i Aumgn) musiały zajmować całą stronę winyla.

Za wzorcowy utwór zespołu uznałbym Oh Yeah – siedem i pół minuty dynamicznej jazdy opartej na powtarzanej w kółko figurze rytmicznej i jednym motywie wiodącym, ulegającym rozmaitym wariacjom. Suzuki śpiewa trzy zwrotki: pierwszą po angielsku, ale puszczoną wspak; drugą też po angielsku, przy czym (jak zwykle) tak bełkotliwie, że nie sposób go zrozumieć; trzecią wreszcie po japońsku. Między tym rozbrzmiewają solówki i różne inne dźwięki. Otwieracz Paperhouse zbliżony jest pod względem długości, ale skontrastowany dynamicznie, fragmenty refleksyjne i podniosłe przeplatają się z gęstszą i bardziej motoryczną materią. Pomiędzy tymi dwoma mieści się Mushroom z Suzukim pokrzykującym na tle oszczędnego podkładu. Halleluhwah również polega na transowym powtarzaniu jednej struktury, tyle że w spokojnym, średnim tempie. Perkusista Jaki Liebezeit wciąż zasługuje na miano „żywego metronomu”, ale na tym albumie bardziej doceniam partie gitarowe Michaela Karoliego.

Aumgn i Peking O to już amorficzne odloty z rejonów pokrewnych Pink Floyd z okresu Spodka czy Ummagummy. Czukay, Schmidt et consortes wykorzystali tu zapewne umiejętności uzyskane na studiach pod kierunkiem Karlheinza Stockhausena. Aumgn przypomina pejzaż dźwiękowy, można by to odtwarzać jako ścieżkę dźwiękową w galerii sztuki współczesnej: jakieś echa, dźwięk być może kontrabasu, wielokrotnie intonowana tytułowa sylaba, niemiłosiernie rozciągnięta, w końcu długie solo perkusji. W „zaledwie” jedenastominutowym Peking O Suzuki uskutecznia lamenty do wtóru podniosłego brzmienia organów, a po dołączeniu wreszcie regularnego rytmu bełkoce na tle freejazzowych partii fortepianu. Dziwnie jest zresztą do samego końca utworu. Finał płyty stanowi Bring Me Coffee or Tea, pod dość zwyczajnym tytułem kryjący psychodeliczną treść.

Książeczka wydania z 2007 zawiera, oprócz zdjęć, krótki artykuł Davida Stubbsa na temat albumu oraz opinię Bobby’ego Gillespiego, lidera Primal Scream, który wysamplował perkusję z Halleluhwah do swojego utworu Kowalski. 


 

The Beatles, Past Masters. Volume One oraz Past Masters. Volume 2, 1988

Znajomość z Beatlesami rozpoczynałem w podstawówce od tego podwójnego zestawu. Nie miałem wtedy pojęcia o ich dyskografii i myślałem, że Past Masters to składanka największych przebojów. Tymczasem jest to kompilacja utworów, które w okresie istnienia zespołu zostały wydane, ale nie na regularnych albumach. Niektóre z nich, owszem, były przebojami, i to całkiem dużymi.

Powtarza się tu co prawda parę piosenek z longplayów – dlatego, że wersje singlowe się różniły. Przykładem Love Me Do, pierwszy przebój Beatlesów (1962), prosta piosenka z harmonijką ustną. Jak dowiadujemy się z książeczki – na wersji singlowej bębni osobiście Ringo Starr, podczas gdy na albumowej zagrał tylko na tamburynie, a miejsce za perkusją zajął muzyk sesyjny. Nie było za to na dużych płytach tak wielkich hitów jak She Loves You czy I Want to Hold Your Hand. Swoją drogą, te dwie piosenki pojawiają się także w wersji niemieckiej – jako Sie liebt dich i Komm gib mir deine Hand. Po tej ekskursji na rynek niemiecki Beatlesi już nie próbowali śpiewać w językach obcych.

Na płycie pierwszej, z czarną okładką, zgromadzono utwory z lat 1962-1965. Był to oczywiście okres beatlemanii, kiedy to liverpoolską czwórkę pokochały miliony dziewcząt i innych osób na całym świecie. Poza wyżej wymienionymi hitami uwagę zwraca trzeci singiel From Me to You, także z wykorzystaniem harmonijki. Mniejsze wrażenie robią utwory opublikowane na stronach B, jak I’ll Get You czy This Boy – bardziej cukierkowe niż zasadnicze przeboje. Z B-stron najbardziej podoba mi się nieco countrowaty, zaśpiewany przez Ringo She’s a Woman. Był to rewers świątecznego singla I Feel Fine, którego aranżacja – rozpoczęta sprzężeniem – zapowiadała już artystyczne dojrzewanie zespołu. Zestaw kończy I’m Down, siarczysty rokendrol McCartneya, po latach zaadaptowany przez Aerosmith.

Pierwsza płyta zawiera też przeróbki hitów rockandrollowych z lat 50. Bad Boy Larry’ego Williamsa powstał na potrzeby jednej z amerykańskich płyt Beatlesów (w tamtych czasach nie praktykowano jednolitej formy albumu dla całego świata). Czwórka Long Tall Sally z 1964, prócz tytułowego utworu Małego Ryśka, zawierała Matchbox Carla Perkinsa i Slow Down Larry’ego Williamsa, a do tego utwór autorski – I Call Your Name, który Lennon i McCartney napisali pierwotnie dla zespołu Billy J. Kramer and the Dakotas, ale zdecydowali się sami wykorzystać.

Druga, „biała” płyta, jest ciekawsza, bo bardziej urozmaicona. Reprezentuje okres 1966-1970, czyli lata poszukiwań i zapuszczenia bród. Na początku mamy klasyczny beatlesowski riffowiec Day Tripper. Towarzysząca mu nastrojowa We Can Work It Out była na tyle udana, że również została wyznaczona do promocji – singiel miał „dwie strony A”. Poza tym zestaw zawiera dynamiczny Paperback Writer, nieco groteskowy Lady Madonna i ostry Revolution. Największym hitem był ten, którego tytuł nie spodobałby się Brązowemu Grzegorzowi: Hey Jude. Zaczyna się od ballady napisanej przez Paula dla pocieszenia małego Juliana Lennona po rozpadzie małżeństwa Johna, a przechodzi w czterominutowy chóralny zaśpiew, wielokrotnie później naśladowany przez różnych artystów.

Na stronach B do głosu dochodzą odloty orientalne: Rain z pionierskim wykorzystaniem taśmy odtwarzanej wspak, a także pierwsza kompozycja Harrisona, jaką wydano na singlu – The Inner Light, raga z udziałem muzyków z Bombaju. Harrison wypuścił też pozbawiony już elementów hinduskich Old Brown Shoe jako B-stronę do zagranego wyłącznie przez Lennona i McCartneya The Ballad of John and Yoko. Te dwa utwory z kolei pochodziły z czasów Let It Be. Droga do nagrania tej płyty była długa i kręta, nic więc dziwnego, że powstały wówczas aż trzy wersje alternatywne, które Beatlesi zdecydowali się pokazać światu oprócz albumowych: Get Back, Across the Universe w wersji dla WWF (wzbogaconej o odgłosy przyrody) i samo Let It Be. Płytę kończy krotochwilny You Know My Name (Look Up the Number): wodewilowy nastrój, cały tekst mieszczący się w tytule, śpiew mniej lub bardziej poważnymi głosami, do tego solo saksofonowe Briana Jonesa ze Stonesów, który nie dożył ukończenia tego utworu, powstającego na raty przez prawie trzy lata. 


 

Led Zeppelin, Physical Graffiti, 1975

Jedyny dwupłytowy album studyjny Led Zeppelin – a zarazem pierwszy wydany przez jego własną wytwórnię Swan Song – miałem niegdyś na kasecie. Jest to potężna hardrockowa kobyła i poniekąd szczyt możliwości Zeppelinów – dwie późniejsze płyty studyjne były już nierówne. Materiał całkiem nowy został przemieszany z niewykorzystanymi utworami z sesji nagraniowych do poprzednich trzech albumów. Na okładce znalazła się grafika przedstawiająca jedną z brooklyńskich kamienic; oryginalne wydanie wyposażone było w wymienne wkładki pozwalające oglądać w jej oknach rozmaite widoki. W wersji kompaktowej okna zawierają tytuł płyty, a pierwotny efekt można zobaczyć na czarno-białych reprodukcjach w książeczce.

Przede wszystkim na tym wydawnictwie znalazł się Kashmir ze słynnym majestatycznym riffem, naśladowanym później przez wielu. Osiem i pół minuty, udział orkiestry smyczkowej, orientalne inspiracje (tyle że nie Kaszmirem, a Marokiem, gdzie panowie Page i Plant chętnie bywali i zostało im tak jeszcze w latach 90.) – to był chyba ostatni tak przełomowy utwór Zeppelinów. W cieniu tych Himalajów pozostaje jedenastominutowy „blues eschatologiczny” In My Time of Dying z licznymi kontrastami dynamicznymi i wykorzystaniem gitary slide. Trzeci utwór po byku (8:44) to rozpoczynający pierwszą płytę In the Light – zaczyna się wprawdzie od niby-orientalnego dudlenia, ale potem porządnie się rozwija do melodyjnego finału.

Zeppelini zapewnili słuchaczom tradycyjną dawkę samczości – w której dużą rolę odgrywa obleśnie zachrypnięty głos Roberta Planta – i to już w pierwszym Custard Pie, ostrym, riffowym bluesie na bazie Shake ‘Em on Down Bukki White’a. Podobną, napędzaną testosteronem energię niesie funkowy Trampled Underfoot, z brzmieniem klawinetu, inspirowany Superstition Steviego Wondera, ale dużo dzikszy i ordynarniejszy. W tej sonicznej rozpuście brak jednak rockandrollowej beztroski znanej z pierwszych płyt i ciemniejsza kolorystyka okładki jest bardzo na miejscu. Najcięższe utwory przełamuje jakaś melancholia: jest tak w The Rover z melodyjnym refrenem w „apokaliptycznej” tonacji, dociążonej balladzie Ten Years Gone czy finałowym Sick Again (choć dwa ostatnie nawiązywały do niefajnego romansu Page’a). Z kolei The Wanton Song przetacza się po słuchaczu jak walec drogowy – alternatywną wizualizacją jest lot wielosilnikowego bombowca – ale przełamuje go nastrojowe solo gitarowe.

Dla odmiany Houses of the Holy (tytułowy utwór poprzedniej płyty, który… na nią nie wszedł), Down by the Seaside oraz Night Flight byłyby zwykłymi, dość łagodnymi piosenkami, kiejby nie szorstkie brzmienie gitar. Lekko brzmi też Boogie with Stu z udziałem Iana Stewarta, pianisty z pierwszego składu Rolling Stonesów, oraz z solówką na mandolinie. Swoją drogą, cała ta lżejsza czwórka należy do odrzutów, które nie pasowały do poprzednich płyt, a tu dają wśród całej riffowni chwilę oddechu. Podobnie Black Country Woman – nie jestem pewien, czy chodzi o „czarną wieśniaczkę”, czy o „kobietę z Black Country” (rejonu górniczego na północy Anglii), ale w każdym razie reprezentuje pierwiastek folkowy i też zawiera mandolinę. Najstarszym (i najkrótszym) utworem jest zaś Bron-Yr-Aur – dwuminutowa miniatura na gitarę akustyczną, powstała w starym walijskim domu o tej samej nazwie w czasie prac nad trzecim albumem zespołu. Na mojej starej kasecie kończyła pierwszą stronę, a tu wypada jako drugi utwór na drugiej płycie, po In the Light, i nie mogę się przyzwyczaić do tej zmiany. 


 

wtorek, 9 stycznia 2024

W cieniu Ayasofii (z frontu czytelniczego, 8/2023 i podsumowanie roczne)

 

Od dawna nie miałem tak dobrego przerobu książkowego jak w minionym roku. Norma wynosiła 15 książek, a ja przeczytał 33, realizując 220% planu. Średnio jest to 2,73 książki miesięcznie (nie licząc tych, które musiałem przeczytać ze względów zawodowych). Pieśni lodu i ognia GRR Martina jednak nie skontynuowałem.

·         Prawie połowę (48%) stanowiły opracowania naukowe, głównie z zakresu historii, choć i etnologia się trafiła. Było wśród nich 10 (30%) pozycji z serii Historyczne bitwy. 5 (15% całości) z tych opracowań dotyczyło wojen światowych, zaś 7 (21%) – Cesarstwa Bizantyjskiego. Literatura piękna liczyła 9 pozycji  (27%). Na tę liczbę złożyło się 7 powieści – jedna fantastyczna, jedna historyczna, a reszta współczesne – a ponadto zbiór opowiadań opartych na podaniach ludowych i antologia poezji. Był także zbiór felietonów na temat literatury brzydkiej. Szeroko pojęta literatura faktu objęła 7 książek: 4 dzienniki oraz po jednym: wydanie korespondencji, wywiad i zbiór esejów.

·         Jeśli chodzi o kryterium geograficzne, dominowało wspomniane już Bizancjum. Tyle samo, czyli 7 książek dotyczyło Polski, przy czym głównie Warmii i Mazur; w 4 (12%) pojawiała się tematyka krzyżacka. 5 pozycji związanych było z Ukrainą. 4 lektury dotyczyły Finlandii oraz ludu Saamów, zwanych ordynarnie Lapończykami. W 3 (9%) książkach powtarzały się Włochy, a po 2 zaliczyły Francja i USA.  Kolejny raz nie pojawiło się nic chińskiego ani japońskiego.

·         Wszystkie książki przeczytałem w języku polskim. Dla ponad 17 (51%) z nich był to język oryginalny. Przekłady pochodziły głównie z języka angielskiego (5), ukraińskiego (5), fińskiego (3), pojawił się też szwedzki, norweski i francuski.

·         Za najstarszą pozycję można uznać Siedem strun Łesi Ukrainki; antologia ta ukazała się wprawdzie w 1980, ale najstarszy w niej wiersz był równo sto lat wcześniejszy. Jako całościowy utwór najwcześniej ukazała się powieść Zuzanny Morawskiej Na zgliszczach Zakonu z 1911, czytana przeze mnie w wydaniu z 1989. Najnowszy, bo z minionego roku, był Necrovet Joanny Winifredy Gajzler.

·         Wszystkie te pozycje liczyły w sumie 8106 stron (licząc z bibliografiami, ale bez indeksów). Należy dodać, że egzemplarz Nocnych cieni tunturi Samuliego Paulaharju miałem wadliwy, pozbawiony 16 stron – w przeciwnym razie suma wyniosłaby 8122. Najcieńsza była minipowieść Paavo Haavikko Lata (80 stron), najgrubsze – Zmagania o Beksińskiego Piotra Dmochowskiego (647). Największa grupa (15 książek) mieściła się w przedziale 200-300 stron.

·         Najbardziej podobały mi się Moscoviada Jurija Andruchowycza, Kopernik. Rewolucje Wojciecha Orlińskiego oraz Necrovet. Największą gugułą był Konstantynopol 1453 Mariana Witaska, bo w większości nie na temat.

 

Czas podsumować ostatnią partię lektur minionego roku.

 

29. Carson McCullers, Gość weselny, przeł. Agnieszka Glinczanka, Warszawa 1964

A teraz z innej beczki: powieść reprezentująca nurt literatury amerykańskiej zwany „południowym gotykiem”, przez specjalistów uważana za jedną z najważniejszych tamtejszych powieści o dojrzewaniu, obok Łapiącego w życie.

Główną bohaterką jest Frankie z małego miasteczka na Południu USA. Pewnego sierpniowego dnia, kiedy z dalekiego świata dochodzą wieści, że Francuzi wypędzają Niemców z Paryża, dowiaduje się nagle, że jej starszy brat Jarvis przyjechał z Alaski i będzie się żenił. Perspektywa ta napełnia ją poczuciem nowego sensu w życiu. Choć dawno nie widziała brata, a jego narzeczoną Janice w ogóle spotkała pierwszy raz, czuje z nimi niespodziewaną więź i zamierza pójść w świat razem z nimi.

Autorka zaprezentowała wiarygodny obraz wczesnonastoletniego rozklekotania duszy. Frankie ma ponad dwanaście lat i z dziecięcych rozrywek już wyrosła, ale jeszcze nie do końca wie, czego chce dalej – poza jedną rzeczą: wyrwać się stąd. Można ją uznać za outsiderkę; już w trzecim zdaniu czytamy: „Nie należała do żadnego klubu, nie była członkiem niczego na świecie”. Widzi niejakie pokrewieństwo z dziwolągami z cyrku. Rozpaczliwie próbuje nawiązać z kimś kontakt, ale nikogo nie obchodzi, co ma do powiedzenia. Na co dzień ma do czynienia głównie z czarną kucharką Berenice i swoim kuzynem Johnem Henrym, którzy nic nie kumają i niespecjalnie im zależy. To znaczy Berenice kuma więcej, niż się wydaje, ale ma zupełnie inną perspektywę, prostopadłą do tego, czego potrzebuje Frankie. Również ludzie napotkani na mieście – z nielicznymi wyjątkami – traktują dziewczynę jak powietrze i nie nawiązują rozmowy.

Skoro akcja dzieje się na południu, to mamy do czynienia z kwestią rasową. W mieście panuje segregacja, czarni mają swoją dzielnicę Sugarville, oddzieloną „niewidzialną linią”. Berenice uchyla przed Frankie rąbka „kolorowej” rzeczywistości: mowa jest więc o wyzysku czarnych przez białych, ale z drugiej strony natrafiamy na sugestie, że wśród czarnych panuje większa akceptacja dla – jakbyśmy to dziś powiedzieli – queeru; mówi o chłopcach, którzy zakochują się w innych chłopcach, i o chłopcu, który stał się dziewczyną. Kwestie transtożsamościowe są tu ważnym tematem. Frankie chciałaby być nie sobą, tylko kimś innym, poczynając od zmiany imienia: od pewnego momentu narracja (towarzysząca) nie nazywa jej już Frankie, tylko F. Jasmine – przyjęła drugie imię, by się aliterować z Jarvisem i Janice. W ostatniej, najkrótszej części, po weselu, bohaterka używa już pełnego imienia – Frances, co z jednej strony świadczy o jej dojrzewaniu, a z drugiej, nie wiem, o pogrzebaniu marzeń?

Powracającym symbolem jest śnieg. Spędziwszy całe życie w południowym miasteczku, gdzie zimy bywają wprawdzie zimne, ale bezśnieżne, Frankie nigdy nie widziała go na oczy. Tymczasem Berenice była w Cincinnati i widziała śnieg, a brat w ogóle służył w wojsku na Alasce. Śnieg staje się w oczach F. Jasmine czymś dalekim i egzotycznym. W tym kontekście wymowny jest fakt, że miejscowość, gdzie ma się odbyć wesele, nazywa się Winter Hill.

Gdzie właściwie akcja się rozgrywa? Nazwa miasteczka nie pada, ale poznajemy nazwy miejscowości okolicznych: Fairview, Selma, Renfroe, Opelika, Milledgeville. Wypadałoby, że to pogranicze Georgii i Alabamy, ale bardziej Georgia. O Milledgeville mówią, że tam się znajduje policja, co by wskazywało na siedzibę hrabstwa. Możliwe zresztą, że autorka pozmieniała niektóre nazwy.

Spora część akcji polega na tym, że Frankie łazi po kuchni i rozmawia z Berenice, a John Henry dorzuca swoje trzy grosze. Czasem dla odmiany bohaterka snuje się po mieście. W takiej sytuacji tekst nadawał się naturalnie do adaptacji dramatycznej, którą przygotowała sama autorka. Na podstawie tejże nakręcono w 1952 r. film z Julie Harris w roli głównej, a w 1997 powstała adaptacja telewizyjna z Anną Paquin, oparta jednak bardziej na powieści niż na dramacie.

 

30. Sławomir Leśniewski, Konstantynopol 1204,
Warszawa 2012 (z serii Historyczne bitwy)

Spośród wszystkich krucjat czwarta wyróżniała się tym, że w ogóle nie dotarła do Ziemi Świętej. Zamiast tego krzyżowcy splądrowali Carogród i na kilkadziesiąt lat ustanowili tam Cesarstwo Łacińskie. Jak do tego doszło, opisał w habełku Sławomir Leśniewski. Ma on opinię wyrobnika, który nie jest od niczego specjalistą, tylko pisze to, na co akurat przyszło zapotrzebowanie – ale w tej kategorii należy do lepszych.


            Trzecia wyprawa krzyżowa – z udziałem Fryderyka Barbarossy, Ryszarda Lwie Serce i Filipa Augusta – była reakcją na sukcesy Saladyna i zdobycie przez niego Jeruzalem. Zakończyła się wprawdzie kompletnym fiaskiem, ale (i może właśnie dlatego) nie minęło wiele czasu, nim rycerstwo europejskie zaczęło się szykować do kolejnej. Przywódcy nowej krucjaty – Bonifacy z Montferrat i inni – podjęli brzemienną w skutki decyzję, żeby popłynąć do Palestyny morzem. W tym celu potrzebowali statków. Tak oto do akcji wkroczyli Wenecjanie pod wodzą sędziwego doży Dandolo. Mieli tylko wynająć Frankom flotę, ale, chciwi i bezwzględni, zwietrzyli szansę zrobienia interesu jak nigdy. Oznaczało to, między innymi, wyrównanie rachunków z Cesarstwem Wschodniorzymskim, z którym stosunki nie układały się Najjaśniejszej dobrze.

Kiedy z krzyżowcami nawiązał kontakt książę Aleksy, pretendent do cesarskiego tronu, pojawiła się koncepcja, by „pielgrzymi” pomogli mu odzyskać władzę. Część uczestników była bardzo niezadowolona z perspektywy walki z innymi chrześcijanami i wypisała się z tej wycieczki, ale pozostało wystarczająco wielu, by podjąć próbę zdobycia Carogrodu. Oblężenie, zakończone objęciem tronu przez Aleksego teraz już IV, nie załatwiło jednak sprawy. Między Grekami a łacinnikami zaczęło dochodzić do różnych tarć, a diadem cesarski w dramatycznych okolicznościach przeszedł kilka razy z rąk do rąk, aż zatrzymał się na czole Aleksego V Murzuflosa (czyli Krzaczastobrewego). Konflikt eskalował dalej, aż stanęło na tym, że Wenecjanie i Frankowie – jak zbiorczo nazywano przybyszów z Europy Zachodniej – po raz drugi oblegli Carogród i tym razem zdobyli go dla siebie, tworząc na terenach Bizancjum Cesarstwo Łacińskie.

Na zdobyciu Stambułu narracja się nie kończy, autor opisuje bowiem pokrótce ponad półwiecze niepewnej egzystencji Cesarstwa Łacińskiego, stale zagrożonego przez władców greckich, którzy usiłowali odzyskać dawną stolicę: z jednej strony Cesarstwo Nicejskie, z drugiej strony Komnenów z Epiru, aż wreszcie całe panowanie łacinników ograniczało się do samych murów stolicy, którą w końcu odbił w 1261 Michał Paleolog.

Opisane jest to dość sprawnie, w trakcie lektury prawie nie miałem ochoty rzucać niczym o ścianę. W osobnych rozdziałach autor przedstawia tło zarówno po stronie weneckiej, jak i bizantyjskiej, wojskowość obu stron, mury Konstantynopola itp. Jakkolwiek wspomina o rabunkach, których dopuszczali się krzyżowcy po zdobyciu miasta, to uważa ich straszliwość w przekazach kronikarzy za przesadzoną i znacznie mniejszą niż w przypadku np. wcześniejszego o ponad wiek zdobycia Jerozolimy czy nieco późniejszej krucjaty przeciw albigensom.

Bibliografia jest przyzwoita: opiera się głównie na źródłach spisanych przez uczestników wyprawy – Roberta de Clari i marszałka Szampanii Gotfryda de Villehardouin – a także przez Greka Nikitę Choniatesa, mieszkańca Carogrodu w tym okresie. Opracowań jest sporo i często pojawiają się z nich cytaty in extenso. Ikonografię zapewniają trzy wkładki z ilustracjami (na ogół bez podania źródeł) oraz parę map, a okładkę wykonał Łukasz Mieszkowski.

- Uważaj, jak machasz, oko byś mi wybił!


Ponieważ jest to Bellona, od czasu do czasu zdarzają się byki – ortograficzne („sztafarz”), jak i merytoryczne (Durazzo to Durrës w dzisiejszej Albanii, a nie – jak chce Leśniewski – Dubrownik, który wówczas nazywał się Raguza). Kulminacja polega na tym, że Mikołaj Kanabos, sześciodniowy cesarz mimo woli z roku 1204, występuje całkiem na serio, i to dwukrotnie, jako Mikołaj Kabanos.

 

31. Marian Witasek, Konstantynopol 1453, Warszawa 2008 (z serii Historyczne bitwy)

Ostateczny upadek Bizancjum w roku 1453 był wydarzeniem prawdziwie epokowym, do tego stopnia, że niektórzy to jego, a nie odkrycie Ameryki, widzą jako moment końca średniowiecza. Habełek poświęcony oblężeniu Carogrodu przez Turków Osmańskich powinien zatem wyczerpująco przedstawiać to zdarzenie. …Prawda?


Autorom książek z serii Historyczne bitwy zarzuca się często, że poświęcają zbyt wiele miejsca tłu bitwy, a za mało jej samej. Taki stan rzeczy określa się nawet mianem „syndromu habeka” (jeden autor o krótkim loncie, akurat spoza tej serii, bardzo się wściekał, gdy zarzucono to jego publikacji, przekonany, że wyrażenie to jest synonimem syndromu naprężenia przedmiesiączkowego). Jednakże nawet na takim tle praca Mariana Witaska to szczyt wszystkiego. Na 230 stron tekstu do rzeczy przechodzimy dopiero na stronie 174! Wszystko przedtem to po prostu skrót historii Cesarstwa Bizantyjskiego praktycznie od Bazylego II, czyli prawie 500 lat wcześniej.

Krótko mówiąc, autor napisał książkę nie na temat. Czytamy więc o kolejnych cesarzach, kolejnych intrygach pałacowych, narracja leci na łeb na szyję jak Turek przez step, tylko czytelnik nie może się doczekać, kiedy wreszcie Mehmed Zdobywca zacznie cokolwiek zdobywać. Tu się pojawia skrót kariery Roberta Guiscarda, tam Manzikert, ówdzie czwarta krucjata, restauracja panowania Greków… Ni z gruchy, ni z pietruchy zarys historii Republiki Weneckiej i jej stosunków z Bizancjum, informacje, jakie to przywileje miała w Carogrodzie Wenecja, a jakie Genua i Piza… O tym, jak bardzo niepotrzebne było tak szerokie spojrzenie, świadczy fakt, że na kartach pracy p. Witaska omówione zostały bitwy, o których mamy już osobne habełki: Manzikert 1071, Jerozolima 1099, Hattin 1187, Konstantynopol 1204, Aleksandria 1365, Kosowe Pole 1389, Nikopolis 1396, Ankara 1402, Warna 1444. Dziewięć książek! Z czego niektóre poprzedzają wydanie Konstantynopola 1453.

I żeby chociaż autor wyjaśnił, skąd takie ramy, jaki w ogóle jest zamysł tej pracy i co ona wnosi. Gdzie tam! Nie raczył zaszczycić czytelnika jakimkolwiek wstępem, tylko od razu wali: „Z chwilą śmierci Bazylego II zakończył się pewien etap w historii Bizancjum”. No dobra, panie W., ale co to ma wspólnego z rokiem 1453…?

Być może p. Witasek po prostu nie znalazł wystarczająco dużo źródeł do samego oblężenia, żeby skupić się głównie na nim? Co prawda wydaje się, że tak ważne wydarzenie w dziejach świata, które w dodatku zaszło u progu renesansu, powinno być dość dokładnie opisane w źródłach, a już na pewno w opracowaniach. Trudno jednak stwierdzić, czy dotychczasowy stan badań pozwalał na szczegółowe omówienie tematu, zali nie, bo książka nie ma bibliografii. Przynajmniej dobrze, że ma jakieś przypisy, chociaż tylko niektóre bibliograficzne, inne zawierają dopowiedzenia, z których część mogłaby spokojnie wejść do tekstu głównego. Z przypisów można wywnioskować, że autor pracował wyłącznie na źródłach, bez opracowań.

No a jak to było z samym zdobyciem? O dziwo, oblężenie Carogrodu opisane zostało nie najgorzej. Pomijając fakt, że jeden z ważniejszych dowódców po stronie chrześcijańskiej, niejaki Giustiniani, pojawia się bez żadnego wyjaśnienia, kto zacz ani nawet jak miał na imię. Gdyby wywalić całą wcześniejszą część książki, a zamiast niej dać wstęp z przedstawieniem literatury przedmiotu, ogólną charakterystykę sytuacji Bizancjum od początku XV wieku, a przede wszystkim omówienie wojskowości obu stron, praca wyszłaby całkiem zgrabna.

Wkładki z ilustracjami są dwie i tak samo nie na temat jak cała książka. Wrzucono do nich również parę mapek, w tym Cesarstwo Łacińskie prawie identyczne z tym, które 4 lata później trafiło do książki Leśniewskiego. Na okładce Daniel Rudnicki przedstawił janczara strzelającego z łuku. Sądząc po kolorystyce, ściągnął go z ilustracji Angusa McBride’a z jednego z Ospreyów.

Wcześniej p. Witasek wypuścił w serii Civita Castellana 1798, zawierający groteskowe frazy o braniu koni i dział do niewoli, więc można się było obawiać, że i w Konstantynopolu stylistyka będzie wyglądać dziwnie. Specjalnej iskry bożej tu nie widać, ale z drugiej strony bywały gorsze habełki. Jak to zwykle bywa, stylistycznie tekst jest do podczyszczenia, momentami kuleje, nie dba o jednolitość imion i nazw własnych. Gdzieś tam jednorazowo, jak filip z konopi, pojawia się król bośniacki Twerk, a może Twerek? Gdybym nie wiedział, tobym się nie domyślił, że chodzi o Tvrtka II. Natrafiamy też na zdanie: „Michał VIII Paleolog nie miał zamiaru się temu bezkarnie przyglądać”. Książce p. Witaska też nie można się przyglądać bezkarnie.

 

 

32. Elżbieta Jastrzębowska, Sztuka wczesnochrześcijańska, Warszawa 1988
(z serii Style-Kierunki-Tendencje)

Wystarczy na razie tej całej wojaczki, czas na coś bardziej kulturalnego. W popularnej małoformatowej serii Wydawnictw Artystycznych i Filmowych ukazała się pozycja zahaczająca i o Bizancjum.


Już na pierwszych stronach autorka daje do zrozumienia, że sztuka chrześcijańska nie powstawała w próżni, lecz podobnie jak pierwsi chrześcijanie żyli w środowisku większością pogańskim lub żydowskim, tak ich ekspresja artystyczna wykorzystywała formy znane z otoczenia. Pierwszy rozdział obejmuje zatem ogólną charakterystykę sztuki rzymskiej okresu Cesarstwa oraz sztuki żydowskiej – mowa zarówno o architekturze, jak o mozaikach, malarstwie i rzeźbie, boć żydowski zakaz wyobrażeń figuralnych nie był zbyt rygorystycznie przestrzegany, zwłaszcza w diasporze. W dziedzinie architektury zapisało się mezopotamskie miasto Dura Europos dzięki bogato zdobionej synagodze i nie tak spektakularnemu chrześcijańskiemu domowi modlitwy. Samo zaś pojęcie bazyliki, zanim zaczęto go używać dla typu kościoła, oznaczało rodzaj rzymskiego budynku użyteczności publicznej.

W sztuce pierwszych chrześcijan najpierw wyróżnia się okres przedkonstantyński, z którego do głównych zabytków należą malowidła w katakumbach i rzeźbione sarkofagi. Kiedy natomiast za panowania Konstantyna Wielkiego chrześcijaństwo stało się religią panującą, oznaczało to wprost eksplozję dotychczasowych form i powstawanie legalnych budynków kultowych, w tym bazyliki laterańskiej i św. Piotra (w zupełnie innym kształcie, niż znamy dzisiaj). Po omówieniu głównych zjawisk w tej dziedzinie, autorka przechodzi do głównych zabytków w stolicach cesarskich – prócz Rzymu i Carogrodu wchodzą tu w grę Trewir z Aulą Palatina i Mediolan z fundacjami biskupa Ambrożego. Dalej następuje omówienie sztuki sakralnej (przede wszystkim architektury) V-VI wieku w podziale na poszczególne regiony imperium, a także najważniejszych zachowanych ośrodków pielgrzymkowych. W wielu przypadkach zauważalny jest z jednej strony wpływ budownictwa synagogalnego w postaci bimy, a właściwie podestu zwanego bemą, a z drugiej strony cancelli – przegroda oddzielająca ołtarz od głównej nawy, która w Kościele zachodnim zmieni się w balaski, a we wschodnim rozrośnie się do ikonostasu.

Przedostatni dział dotyczy okresu Justyniana Wielkiego, który swoją wielkość podkreślał wznoszeniem wielkich budowli. Najważniejszy to oczywiście Hagia Sophia, czyli Kościół Mądrości Bożej (nie chodzi o św. Zofię jako osobę, lecz o aspekt B-ga, który w tamtych czasach otaczano taką czcią, że mało z niego nie zrobiono czwartej osoby Trójcy). Drugim klasycznym przykładem architektury i mozaiki justyniańskiej jest bazylika św. Witalisa w Rawennie. Na koniec otrzymujemy charakterystykę schyłkowego okresu starożytności chrześcijańskiej, zbiegającej się z kryzysem Bizancjum w VII/VIII w., ikonoklazmem i  pontyfikatem Grzegorza Wielkiego.

Opracowanie ma przechył zdecydowanie większy na architekturę, w mniejszym stopniu poświęca autorka miejsce freskom, mozaikom i sztuce użytkowej, a rzeźba pojawia się incydentalnie (w zasadzie tylko jako ozdoby sarkofagów). Przy lekturze zaleca się znajomość terminologii architektonicznej, bo bez niej może być ciężko.

Jak przystało na publikację poświęconą sztuce, książka jest bogato ilustrowana: zawiera 130 ilustracji czarno-białych w całym tekście (zarówno zdjęcia, jak schematy architektoniczne budowli) i 8 kolorowych we wkładce. Co ciekawe, najstarsze zabytki sztuki wczesnochrześcijańskiej przedstawiają Jezusa gładko ogolonego! Brodaty Jezus pojawia się dopiero pod koniec IV wieku. Oczywiście, będąc Żydem, Jezus raczej nosił brodę niż nie, ale skoro pierwsze jego wizerunki zaczęli tworzyć Rzymianie, to dopasowali go do swojej mody.


 

32. Henri Stern, Sztuka bizantyńska, Warszawa 1975
(z serii Style-kierunki-tendencje)

Druga pozycja z tej samej serii została tym razem przetłumaczona z francuskiego (pierwsze wydanie w 1966) i częściowo zbiega się tematycznie z poprzednią.


Na wstępie autor przedstawia ogólną charakterystykę sztuki Bizancjum, łącznie z periodyzacją na trzy okresy: wczesny (do ikonoklazmu), wiek złoty (od ikonoklazmu do 1204) i schyłkowy (od krzyżowców do Turków). Potem każdy z nich zostaje omówiony szczegółowo. W okresie wczesnym powtarza się omówienie zabytków, o których pisała Jastrzębowska (chociaż na dobrą sprawę to raczej ona powtarza, bo jej książka ukazała się później), a więc Hagia Sophia i San Vitale muszą być. Autor zwraca uwagę przede wszystkim na zabytki z centrum cesarstwa (Carogród, Tesaloniki, Efez), omawiając dość sprawnie np. nowatorskie rozwiązania konstrukcyjne. Po architekturze przechodzi do rzeźby, która w pierwszym okresie jeszcze jakoś się rozwijała, aż ikonoklazm położył jej kres. W każdym razie było tak z rzeźbą pełną, bo reliefy rozmaite jakoś sobie radziły, choćby na sarkofagach. Omówione też zostaje rzemiosło artystyczne. Wśród ważniejszych ośrodków wybija się Rawenna, stolica bizantyjskich posiadłości w Italii.

Okres ikonoklazmu także został pokrótce scharakteryzowany. Co ciekawe, kiedy w samym cesarstwie obrazy były zabronione, to rozwijały się poza jego granicami w Italii, m.in. w Rzymie. Sami obrazoburcy (podobnie jak muzułmanie, którymi się inspirowali) nie byli jednak ascetami wizualnymi i tworzyli własne dekoracje – jak się można spodziewać, raczej geometryczne czy roślinne – które zostały potem w większości zaorane przez ikonodulów. Proste wzory czerwoną farbą z tamtego okresu pamiętam z jednego z kościółków wykutych w skale w Kapadocji.


W wieku złotym krzepnie koncepcja kościoła na planie krzyża wpisanego z kopułami, za to dochodzi do rozkwitu sztuki malarskiej i mozaikowej. Iluminacje i sztuka użytkowa też stały na wysokim poziomie. Mówi się wręcz o „renesansie” za dynastii macedońskiej i Komnenów. Z tego okresu Stern omawia zarówno zabytki samego Cesarstwa, jak i jego strefy wpływów: Rusi, Bułgarii oraz normańskiej Sycylii. Trzeci etap to dwa i pół wieku panowania dynastii Paleontologów Paleologów, kiedy malarstwo dalej się rozwija, ale architektura już nie, a najciekawsze przykłady nie pochodzą z samego Carogrodu, tylko z Tesalonik, a zwłaszcza z Serbii, która obejmowała wówczas także Macedonię z Ochrydą. Należy dodać, że pod hasłem „malarstwo” rozumie się głównie malarstwo monumentalne na ścianach budynków, a tak automatycznie kojarzonej z chrześcijaństwem wschodnim sztuce ikony poświęconych zostało zaledwie parę stron.

Podobnie jak w przypadku wcześniejszej książki, łatwo się pogubić w nawale pojęć architektonicznych i przytaczanych przykładów dzieł, zwłaszcza że nie wszystkie, siłą rzeczy, zostały zilustrowane. Tak czy inaczej, praca zawiera 116 ilustracji czarno-białych i 8 kolorowych, choć te drugie nie w osobnej wkładce, tylko rozsiane po tekście podobnie jak te pierwsze. Tłumaczka poradziła sobie dość dobrze, chociaż nadmierny wpływ języka oryginału można upatrywać w miejscach, gdzie znany carogrodzki pałac określa nazwą „Blachernes”, używając francuskiej liczby mnogiej, podczas gdy u nas przyjęło się mówić „Blacherny” albo z łacińska „Blachernae”. Gdzieś też pojawia się św. Jan Klimaks, u nas częściej zwany Klimakiem, a na wschód od nas – Lestwicznikiem.

Konstantyn IX Monomach i cesarzowa Zoe składają ofiary Chrystusowi.
Wyraźnie widać, że twarz Konstantyna jest dorobiona później
zamiast jednego z byłych Zoe, Romana III Argyrosa
albo Michała IV Paflagończyka
(zdjęcie nie z książki, tylko moje)


poniedziałek, 1 stycznia 2024

Podsumowanie ZOZE

 

Miniony rok był ciut lepszy niż parę poprzednich, chociaż nie zabrakło i smutnych momentów, takich jak utrata trojga członków Mazurskiego Stada. Źle się dzieje w Izraelu, źle się dzieje w Ukrainie, źle się dzieje z klimatem – ale za to przynajmniej paru nieciekawych ministrów poszło w ślad za ruskim korabiem, a Joanna Winifreda G. wydała drugi tom Niekrowiego weta.


Życie towarzyskie i zawodowe przebiegało zasadniczo bez zmian, pomijając, że pod koniec roku miałem silne nagromadzenie zleceń. Twórczość ludowa przeżyła pewne odrodzenie po zeszłorocznym kryzysie (chyciłem się nawet za teksty leżące odłogiem od paru lat), za to fotografuję bez opamiętania. Jeśli chodzi o niniejszego bloga, udało mi się wypuścić 30 notek, czyli tyle samo co w zeszłym roku.

Asystent Kreatywny

Kolejnym hobby stało się wertowanie starych roczników gazet i czasopism (sprzed co najmniej 30 lat, ale mój ulubiony okres to lata 60. i 70.), w których wyszukuję różne ciekawostki, ale dalej nie wykrystalizowała mi się formuła opisywania znalezisk na blogu.

Sztuczne inteligencje do generowania obrazków mnie wciągnęły, podobnie jak w zeszłym roku, ale staram się celowo tworzyć coś niedorzecznego, żeby się algorytm zbyt sprawnie nie uczył.

Dwa razy  NeuralBlender i dwa razy NightCafe

Statystykę książkową i płytową przedstawię w osobnych nociach, ale efekty ponownie przekroczyły oczekiwania. Jeśli chodzi o gry, to w dalszym ciągu pozostaję przy Elder Scrollsach. Najpierw był Oblivion, ale kiedy w połowie roku odzyskałem komputer po awarii, nie chciało mi się drugi raz instalować i powróciłem do Skyrim, którego już miałem załatwionego w serwisie Steam i wystarczyło się zalogować.

Harna wampirycia


Filmy oglądałem, jak w zeszłym roku, na międzynarodowym HBO Max i krajowym 35mm.online, natomiast od Netflicha zrobiłem sobie przerwę. Na filmy pełnometrażowe miałem za mało czasu, więc przede wszystkim oglądałem seriale. Zainteresowały mnie przede wszystkim Kroniki Times Square, The Last of Us, Rodzina Soprano, rumuńskie W cieniu i trzeci sezon Wojownika. Gdzieś tam przemknął południowoafrykański serial sensacyjny Tropiciele: jednostka tajnych służb, której grozi likwidacja ze względu na niedawną kompromitację, rozpracowuje organizację islamskich terrorystów w Kapsztadzie. Bohaterowie płynnie switchują z angielskiego na afrikaans, albo mówiąc po angielsku, używają afrykanerskich zapożyczeń – które w napisach są zastąpione wyrazami ogólnoangielskimi.

Shohreh Agdashloo jako Maryja w Pani Davis
i jako gwiazda kina irańskiego na festiwalu w Moskwie 1977
(z okładki "Filmu")

Jeśli już się zdarzyło coś pełnometrażowego, to odświeżyłem sobie cały ciąg filmów o Batmanie, zapoznałem się z twórczością Piotra Szulkina. 

Oswald "Pingwin" Cobblepot 
w interpretacji Danny'ego De Vito i Colina Farrella

Po wielu też latach obejrzałem całych Krzyżaców Forda (z angielskimi napisami). Zasadniczo film się nie zestarzał, chociaż „bezkrwawa rzeź” i inne efekty specjalne wyglądają dość ubogo z dzisiejszej perspektywy, a po zbrojach niekiedy widać, że plastykowe.

Wleciały również: Ewa chce spać, Łowca androidów,
Ucieczka z kina "Wolność"
oraz Popiół i diament

Prawie co miesiąc odwiedzałem pilnie giełdę staroci na Faradaguła. Ominęła mnie w lipcu i październiku, chociaż w tym drugim przypadku załapałem się w tym samym terminie na kiermasz w Bielsku-Białej. Kupowałem głównie płyty kompaktowe i lalki porcelanowe, ale też zrobiłem kilka zdjęć.

"Od widły do igły", jak mawiają w Cieszynie

 

Styczeń

W Nowy Rok było w Słubicach 18 stopni ciepła, u nas tylko 10, ale i tak za dużo. Dopiero 4 stycznia gorączka atmosferyczna spadła poniżej zera. Zanabyłem sobie narty, ale przez cały rok na nich nie jeździłem, bo nie było śniegu, a kiedy już raz w grudniu spadł, to nie miałem czasu jeździć. 

- Co to jest szopke?

Na działce napotkałem sąsiadów w postaci stada saren, które traktowały mnie z dużą ostrożnością.


Luty

W księgarniach zauważa się ostatnio nurt romansów historycznych w realiach II wojny światowej. Mają one wspólną cechę: na okładce widnieje kobieta stojąca tyłem i patrząca na samoloty. Poziom też reprezentują dość równomierny, czyli niski, jak twierdzi znajoma, która się tym bardziej jara. W połączeniu z drugim nurtem bezselerów – romansidłami polskich autorek pod angielskimi tytułami – świadczy to, że pokolenie autorek wattpadowych trafiło do wydawnictw, a publikacja tekstu w internetach nie dyskwalifikuje już prób wydania drukiem.

Pod koniec miesiąca wybrałem się do Opola. Mimo strug deszczu i nazwania mnie diabłem przez przypadkową osobę, wycieczka była całkiem udana.

Nikt nie spodziewa się opolskiej inkwizycji!

Ostatnio byłem w Opolu w roku 2008. Pomnik Bojowników o Polskość Śląska Opolskiego wtedy był czarny, a teraz go wyczyścili na biało. Moją uwagę zwrócił budynek Polskiego Radia Opole z płaskorzeźbami w portykach.


Główny cel wyprawy stanowiło jednak Muzeum Polskiej Piosenki przy sławnym amfiteatrze. Znajduje się tam wystawa multimedialna przedstawiająca dzieje polskiej muzyki popularnej ostatniego stulecia (można sobie posłuchać), przykłady sprzętu grającego, pianino Jerzego Petersburskiego, elementy odzieży scenicznej różnych artystów (np. czapka kapitańska Krawczyka, okulary Muńka i gorset Ostrowskiej). Na stojakach z winylami prezentują się takie albumy jak Malinowy król Urszuli, Szara maść Lombardu czy pierwsza Armiaprędzej je zobaczę w muzeum niż w sklepie płytowym! Podobnie zresztą kompakty Firebirds, Lombardu czy Miłości.

Urszula i Lombard mieli po jednej reedycji,
a "olimpijska" Budka w ogóle nie była wznawiana

Na piętrze w kulach muzycznych można obejrzeć archiwalne nagrania z festiwalu, na parterze są wytłumione budki, w których można se nagrać własny wokal do jednego z kilkudziesięciu utworów (żaden mi nie pasował). Do tego wystawa plakatów muzycznych Maxa Skorwidera. W cenie biletu można ponadto wejść do amfiteatru.

Zwiedziliśmy też Muzeum Ziemi Opolskiej. Kilka wystaw: porcelana (zwłaszcza Tułowice oraz projekty małżeństw Drostów i Kowalskich), archeologia Opolszczyzny, wystawy czasowe o opolskim przemyśle cementowym i o Związku Polaków w Niemczech.

Na wystawie malarstwa największe wrażenie robił obraz Franciszka Starowieyskiego „Becketowi chwała”, ogromny na całą ścianę – znałem go już prawie 30 lat temu z katalogu wystawy „Surrealiści polscy” w częstochowskim BWA. Poza tym – Witkacy, Tchórzewski, Axentowicz, Hofman, Boznańska i wielu innych.

Do tego wystawa etnograficzna, na której, oprócz zwykłych Ślązaków opolskich, sporo miejsca poświęcono repatriantom. Szczególnie podobały mi się słomiane „niedźwiedzie zapustne”.

Było zwyczajem ludowym na Opolszczyźnie
przebierać się w zapusty za niesporczaka

Na Wzgórzu Uniwersyteckim stoi grupa pomników. Do Osieckiej i Jerzego Grotowskiego, których widzieliśmy poprzednim razem, doszli Grechuta, Młynarski, Niemen, Przybora z Wasowskim, Jonasz Kofta. Nieco dalej, przy kościele, znajduje się pomnik pochowanego opodal Edmunda Osmańczyka, działacza opolskiej Polonii.

Kiedy było już ciemno, wypatrzyłem pomnik zdrajcy Władysława Opolczyka

Wystarczy ufundować jeden duży klasztor i już ludzie nie będą pamiętać,
że spiskowałeś z Krzyżakami przeciw królowi

 

Marzec

Marzec był okresem afer. Pierwszą wywołały doniesienia, że Jan Paweł II WIEDZIAŁ. Wiele osób zrobiło się rzułtych z wściekłości. Z kolei na fejzbukowej grupie „Książki historyczne”, po kolejnej pyskusji na tle światopoglądowym, doszło do przewrotu pałacowego na stanowisku moderatora. Początkowo sprawiało to dość groteskowe wrażenie, ale nowy mod, choć do tej pory nieznany, okazał się całkiem do rzeczy.

Przyśniło mi się zdanie „Put the last dog off the custard if you don’t mind”

 

Kwiecień

W kwietniu wybuchła zaś afera z pisarzem makabrystą, który ostatnio przerzucił się na opisywanie z lubością prawdziwych zbrodniarzy np. z Auschwitz. Pewien znany pisarz fantasy wytknął mu, że makabrysta brzydko się bawi. Sprawa rozbiegła się kręgami po internetach, a fanatycy makabrysty zaczęli wszystkich glanować, że ich racja jest najmojsza. Ostatnio o sprawie wypowiedziało się Muzeum Auschwitz i także przeżyło najazd fanatów, oskarżających, że próbuje się wylansować na plecach makabrysty.

W Częstochowej wyburzono tzw. szkieletora na rogu Kordeckiego i św. Barbary. Zaczęło go budować stowarzyszenie PAX pod koniec lat 80. z przeznaczeniem na luksusowy hotel (tzw. Dom Pielgrzyma II), a na początku kolejnej dekady przerwało pracę. Na mieście gadają, że grunt był zbyt luźny i fundamenty się zapadały, co zresztą było przyczyną rozbiórki kamienicy, która tam stała przedtem. Od tej pory przez 30 lat niewykończony budynek stał i straszył. Na deskach, którymi zabito wejścia, straszyły jeszcze napisy z czasów wyborów do sejmu w 1997.

Stan z 2020

Na przełomie kwietnia i maja wybrałem się do Ełku i Olecka, o czym już pisałem.

 

Maj

W maju złamał mi się komputer stacjonarny i musiałem pracować na bardzo graślawym laptopie. Odbyła się też koronacja Karola III Spaniela.

Lilac of Sense

Dość mototonne wieści z frontu ukraińskiego urozmaiciła informacja, że Rosjanie napadli Rosję: pododdział Legionu Wolności Rosji dokonywał dywersji w obwodzie biełgorodzkim i chwalił się tym w internetach.

A kultura tu podobno jest, świadczy o tym okazały gmach Bewuły...

 

Czerwiec

Czerwiec zacząłem mocnym akcentem w postaci spaceru po Warszawie w bardzo licznym towarzystwie przeciwko dziadostwu, słabej wątpliwości i upadkowi zasad. Atmosfera bardzo pozytywna, jedna pani z Poznania chciała dotknąć mojej brody.

Rasiejcy rozwalili zaporę w Nowej Kachowce, powodując monstrualną powódź Dniepru, którą już się nazywa największą w Europie katastrofą spowodowaną przez człowieka. Nie jest pewne, czy aktywnie ją wysadzili, czy spiętrzali wodę do momentu, aż tama nie wytrzymała, w każdym razie od pewnego momentu zaczęli zrzucać winę na Ukraińców. Okupacyjny mer Kachowki nagrał wypowiedź, w której informuje, że wsio normalno, a za jego plecami widać przez okno kompletnie zalany plac.

She's so dangerious!

Na blogu znanego nauczyciela chemii, specjalisty od Lema i Kopernika, rozegrał się flejm o cenach kartofli, najzabawniejszy od czasu sporu o mieszanie zupy śrubokrętem.

Po internecie krążyła wiadomość o nagłych zgonach kotów w całym kraju, która mocno mnie zestresowała, ale trudno było znaleźć jakiekolwiek wiarygodne informacje. Być może przyczyną była skażona partia mięsa – przypadki były zbyt rozsiane terytorialnie i dotyczyły przeważnie kotów domowych, nie wolno żyjących, żeby to mogła być typowa epidemia – ale sprawy nie wyjaśniono, bo organa państwowe nie były zainteresowane. Przedstawiciel rządowy miał wygłosić oświadczenie na temat tego problemu, ale sprowadzało się ono do powtarzania, że polski przemysł mięsny jest potężny i duży i nikt nie będzie nam bezkarnie i bezczelnie dy... Orła Białego. Po kilku tygodniach sprawa przeminęła sama z siebie, widać skażona partia się skończyła. Mówię oczywiście o partii mięsa, na tę drugą trzeba było jeszcze poczekać kilka miesięcy.

Cyklopka na suficie, czyli sztuka Jacka Sztuki

Pod koniec miesiąca rasiejski kondotier Pryhożyn zbuntował się przeciw Putina i ze swoimi „wagnerowcami” pomaszerował na Moskiew. Po jednodniowym marszu, dotarłszy już za Jelec, ogłosił, że zabiera grabki, bo swoje cele zrealizował. Trudno tu znaleźć  logikę; zachodni sympatycy Rosji twierdzą, że to był jakiś chitry mastierplan, ale ich teorie nie trzymają się kupy. W każdym razie, jak to zwykle bywa na Rosji, na zdrowie mu to nie wyszło.

Szkielet strażacki


Lipiec

W lipcu głównym wydarzeniem był wyjazd wakacyjny do Kętrzyna, opisany już wcześniej szczegółowo.


Sierpień

Sezon wyjazdowy w sierpniu skontynuowany został pobytem w Tarnowie z wyskokami do Zalipia i Bochni. Tymczasem w moim mieście odbył się Marsz Równości, w którym tradycyjnie wzięli udział ludzie księdza Natanka w perwersyjnych czerwonych pelerynach.

mgr Andrzej Niedźwiecki, Rydwan Jozuego, ready-made, 2023

W obrębie miasta zwiedziłem sobie cmentarz żydowski – dość rozległy, z dużą ilością nieźle zachowanych nagrobków, ale też bardzo zarośnięty.

Pewnego niedzielnego popołudnia miałem okazję oglądać koncert piosenki żołnierskiej w Giżycku. Edyta Górniak wykonywała Białe róże, jakaś obszerna kobita z wielkim patosem śpiewała Rozmaryna i coś tam jeszcze, inny fąfel beczał piosenkę z Jak rozpętałem II wojnę światową, jacyś szweje coś rapowali, a już Szara piechota pojawiła się w wersji hiphopolo. Pijmy wino, szwoleżerowie zaprezentowano w aranżu a la wczesny Krzysztof Krawczyk. Wszystko w na maksa kiczowatych, festiwalowych aranżacjach. Krótko mówiąc – zrobili Kołobrzeg z Giżycka!

Kajak Krzysztof spod Łodzi

Z inicjatywy mgr. Andrzeja Niedźwieckiego na działkę po wielu latach wróciły słoneczniki. Znalazł on także moje szorty z podstawówki, w które na upartego się nadal mieszczę.

Spirit of '94
W sierpniu w mieście przytrafiły się pewne plenerowe atrakcje muzyczne. Na Starym Rynku, w ramach festynu przedwyborczego Lewicy, występował niejaki Michał Wiśniewski. Z kolei przy jednej z pętli tramwajowych załapałem się też na koncert zespołu Enej. 

Głosuj na Lewicę i nigdy więcej już nikt nie powie sępie miłości

 

Wrzesień

Wybrałem się na z dawna planowaną wycieczkę na cmentarz św. Józefa na Rakowie (miałem odwiedzić też kościół – z fajnym Szatanem na witrażu – ale zapomniało mi się). Myślałem, że cmentarz będzie średniej wielkości, a tu prawie tak duży jak Kule, w dodatku na pagórkach… Oczywiście całego nie oblazłem, ale zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć. Nie udało mi się sfotografować z bliska portretów na najstarszym nagrobku (Katarzyna i Aleksander Jungowie, zm. 1919 i 1933), bo przy sąsiednim pracowali kamieniarze i jeden obrzucał drugiego nierządnicami za spatałaszenie roboty.


Październik

Październik ponownie zacząłem od epickiego spaceru po Warszawie w towarzystwie jeszcze liczniejszym niż poprzednio. Załapałem się nawet na selfie z jedną posłanką. Przy okazji zwiedziłem partie stolicy, których do tej pory nie znałem, w tym Halę Mirowską i Rondo Babki Radosława.

And the television man is crazy, says we're juvenile delinquent wrecks...

Po dwóch tygodniach poszedłem na wybory, które wypadły lepiej, niż się spodziewałem. Frekwencja 72% – dobra robota! Słabo potem spałem, bo po każdym przebudzeniu sprawdzałem, czy jest już late poll. Miał być w nocy, a pojawił się dopiero przed 8. Frekwencja przerosła wszelkie oczekiwania: w wielu miejscach zabrakło kart do głosowania, a w kilku trzeba było dostawić nową urnę. We Wrocławiu ostatnie osoby zagłosowały dopiero o 3 w nocy. Było też podobno jakieś referendum polegające głównie na „straszeniu Murzynami”. Nie wiem, nie skorzystałem.

W październiku rozpoczęły się też brutalne wydarzenia w Ziemi Świętej. Biorąc pod uwagę ostatnie 3000 lat historii tego regionu, uważam, że w Palestynie nie powinien mieszkać nikt.  

Zdjęcie niepowiązane

Zwiedziłem Muzeum Haliny Poświatowskiej urządzone w jej byłym domu na Jasnogórskiej, po którym oprowadza jej brat. Opowiadał szczegółowo o problemach kardiologicznych siostry i o tym, jak SB złośliwie złamało na pół płytę Janis Joplin w paczce z Ameryki, po czym odłożyło z powrotem do opakowania. Z wyświetlanego filmu dokumentalnego można się m.in. dowiedzieć, że pod koniec życia Poświatowska miała kolegium za kradzież ikony z cerkwi w Bieszczadach.

Nie jestem na bieżąco z polskim hiphopem, więc mgr Andrzej Niedźwiecki trochę mi zaktualizował wiedzę. Na topie jest podobno niejaki Avi Sycylijczyk, który wygląda jak woźny i rzeczywiście nim był, zanim został raperem.

W październiku odbyła się wycieczka do Byłc-Bejł, o której już pisałem.

Stonesi wydali nową płytę z premierowym materiałem, i to wysoko ocenianą – a żaden jej fragment mi się jakoś dotąd nie obił o uszy.

Spotkano również sąsiadkę

 

Listopad

W listopadzie tradycyjnie włóczyłem się po cmentarzach.

Poza tym wybrałem się na Mazury. Po drodze miałem przesiadkę na sławetnej stacji w Koluszkach.

Niewesoło było spotkać Stado w mocno zredukowanym składzie (w tym jednego psa, gdzie wcześniej były dwa), ale prawie każdy z kotów zaszczycił mnie mizianiem.

Wykonywałem różne prace gospodarcze, jako to: układałem brykiety opałowe, trzepałem dywan, aż ziemia pod trzepakiem stała się szara od kurzu, wyrąbywałem maczetą przejście do piwnicy i wynosiłem ze strychu workami zaschnięte odchody kun. Przebijałem też gwoździem na wylot kalendarz „zrywalny”, żeby dało się go zawiesić na sznurku.

Był tu ongiś niemiecki cmentarz

W telewizji pokazywali zaprzysiężenie nowego parlamentu. W Senacie siedzieli obok siebie sekatorzy Słoń i Pająk.

Na tropach Smętka

W drodze w obie strony zahaczyłem o Białystok. Zajrzałem do kilku antykwariatów i przeszedłem się ul. Piłsudskiego w poszukiwaniu ciekawych sgraffitów, których było tam całkiem sporo. Po drugiej stronie ulicy znajdował się słynny mural z dziewczynką podlewającą drzewo – tyle razu byłem w Białostoku, a nigdy go jeszcze nie widziałem. Na dyrekcji Lasów Państwowych wisi za to tablica upamiętniająca ministra, którego nie warto pamiętać.

Z Białostoku zrobiłem wycieczkę na cmentarz w Zabłudowie. Moją uwagę zwróciły krzyże w kształcie brzózek, epitafium osoby, która żyła 108 lat, nagrobek dwóch carskich marynarzy z łańcuchem i kotwicą, oraz dwa „groby-wyroby” z rozmaitej ceramiki i części samochodowych – czegoś podobnego nie widziałem nawet u Romów. 

W samym miasteczku uwagę zwracają kościoł i cerkiew po dwóch stronach rynku. Z trzeciej strony była drewniana synagoga, lecz nie przetrwała wojny.

Apostoli Piotr i Paweł, cerkiew widoczna po prawej

Przejeżdżałem też przez Suwałki. Tam widziałem dwa murale z Piłsudskim. Na jednym siedzi z żoną – na ścianie SP im. Aleksandry Piłsudskiej, która zresztą była z Suwałk. Drugi mural poświęcony jest powstaniu sejneńskiego. W parku przy muszli koncertowej licealiści (niektórzy w strojach historycznych typu kontusz) tańczyli poloneza.

Przekroczyłem most na Czarnej Hańczy, minąłem halę sportową oraz wielki budynek z neonem „Hotol” (sic!) i udałem się w stronę nowego budownictwa. 

W kociej kawiarni „Lord Kot” spożyłem obiad w postaci spaghettiego carbonara. Były cztery koty: Lutuś (syjamczuk, najbardziej przyjazny), Emmanuel (sfinks), Lilka (brytyjska długowłosa) i rudy miaukun, którego imienia nie pamiętam. Wszyscy poza Lilką bardzo się zainteresowali mną i moim bagażem, a Lutuś nawet dłuższą chwilę siedział mi na kolanach. Bawiłem się też z nim wędką, za którą skakał bardzo dynamicznie.

Na deptakowej ul. Chłodnej stoi ławeczka z pomnikiem bluesmana grającego na gitarze. Jest też aleja gwiazd suwalskiego festiwalu bluesowego. Nie byle towarzystwo: Eric Burdon, Jack Bruce, Ginger Baker, Mavis Staples, Glenn Hughes, Warren Haynes, Vanilla Fudge, Allman Betts Band (drugie pokolenie Allmanów), Joe Bonamassa - by wymienić tylko niektórych. W antykwariacie znalazłem dla siebie: Świat Rocannona Le Guin, antologię SF Rakietowe dzieci, opracowanie Antoniego Smuszkiewicza Zaczarowana gra. Zarys dziejów polskiej fantastyki naukowej, a do tego płytę grupy Gomez Bring It On - wszystko razem za 15,50.

 

Grudzień

W grudniu nastąpiła z dawna oczekiwana zmiana rządu Polskiej RP. Trudno nie czuć radości, obserwując, jak ludzie do tej pory przekonani, że im wszystko wolno, zderzają się z rzeczywistością. Co prawda członkowie odchodzącej ekipy próbowali rozmaitej obstrukcji i np. w ramach „pytań” po ekspozie Premiera Dwutygodniowego odstawili taki festiwal wazeliny, jakiego nie widziałem nawet na urodzinach żadnego proboszcza. Osobnym skandalem było zachowanie jednego z posłów, którego niekonwencjonalny sposób świętowania Chanuki sprawił, że od tej pory zamiast „wyciosać Andrzeja” mówię „wyciosać Grzegorza”.

Poza tym ważnym zdarzeniem grudniowym było wypatrzenie dzików.

Dzicy są!

Na Placu Biegańskiego w mieście Cz. tym razem oprócz choinki ustawiono potężny diabelski młyn. Komentatorzy oczywiście narzekają, że prezydent nie ma na co wydawać kasy. Zawsze tak narzekają, cokolwiek się w mieście dzieje.

Czegóż sobie życzę w nadchodzącym roku ZOZA? Po pierwsze, przeżyć. Po drugie, zarobić. Po trzecie, może nawet uda mi się skończyć jakiś projekt literacki. A może odwiedzę Zagłębie…

Puszcza chemtrailsy uchem