czwartek, 5 maja 2022

A miało już nie być britpopu, czyli bard z Long Island kontra kumple Fatboy Slima

 Kiedy skończę jakąś poważną robotę, lubię se czasem zajrzeć do oferty płyt używanych. Na giełdzie już w tym roku byłem, dla odmiany przyszła pora sprawdzić kanały internetowe. U sprzedawcy z Allegro kupiłem pięć albumów: dwa amerykańskie, dwa brytyjskie i jeden mieszany.

 

Billy Joel, The Storm Front, 1989

Przez lata niespecjalnie się orientowałem w karierze Billy’ego Joela, a teraz nagle wchłonąłem w krótkim okresie aż trzy albumy. The Storm Front wybrałem ze względu na pięciominutowy wykład historii najnowszej, czyli We Didn’t Start the Fire (mój ulubiony wers: „Chubby Checker, Psycho, Belgians in the Congo”, czyli rok 1960). Pomimo błyskawicznej podaży tekstu w zwrotkach, jest to niewątpliwy przebój i najbardziej rozpoznawalny utwór na płycie.

            A poza tym – jak to u Joela. Trochę ballad, trochę utworów bardziej dynamicznych. Otwierający That’s Not Her Style to witalny utwór bluesrockowy z harmonijką i trąbami. David Sinclair w swoim przewodniku Rock na CD nazwał go nieudaną próbą grania heavy metalu; można się zgodzić tylko w tym sensie, że to istotnie w ogóle nie jest metal. Jeśli już, to nazwałbym go podróbą Money For Nothing, choć z zupełnie innym refrenem. Z całą za to pewnością na mocnym, rockowym pochodzie basowym opiera się State of Grace, choć to oczywiście bardziej AOR niż heavy metal; nic dziwnego, skoro dużą rolę w powstawaniu albumu odegrał Mick Jones z Foreignera. Z rzeczy bliższych rocka można poza tym wymienić szybki, acz melancholijny I Go to Extremes (Joel dogadałby się ze Springsteenem) oraz pogodne When in Rome. Dla odmiany utwór tytułowy, z trąbami, sporą dawką soulu i o dość wyluzowanym nastroju, wypada najmniej charakterystycznie z całej płyty.

            Z ballad najbardziej podoba mi się Leningrad. Nie ma w sobie nic szczególnie rosyjskiego, stanowi za to kolejny przykład tego, jak Billy Joel jest amerykańskim Eltonem Johnem (czyżby to był jego pojedynek z wydaną parę lat wcześniej Nikitą sir Reginalda?) Zapada też w pamięć przestrzenna pieśń The Downeaster „Alexa”, kojarząca mi się z twórczością Chrisa de Burgha, a wzbogacona przez solo skrzypcowe Yitzhaka Perlmana, w książeczce opisanego jako „skrzypek światowej sławy incognito”. Rockową balladą z prawdziwego zdarzenia, łącznie z odpowiednią solówką Jonesa, jest Shameless. Kończy płytę And So It Goes, oszczędna, fortepianowo-syntezatorowa, o melodii przypominającej brytyjski półhymn Jerusalem. 


 

Billy Joel, The River of Dreams, 1993

Wraz z Frontem burzowym udało mi się w końcu zdobyć album, zamiast którego w zeszłym roku nieopatrznie kupiłem singiel.

            Jest to ostatnia płyta Joela z premierowymi piosenkami – od tamtej pory artysta wprawdzie występuje, ale nie nagrywa nowego materiału (wypuścił tylko coś z muzyki poważnej). Po tej Rzece Marzeń pływają kaczki reprezentujące witalną, elegancką, nasyconą aranżacyjnie wersję soft rocka / AOR, takie jak The Great Wall of China czy otwieracz No Man’s Land (w obu zresztą gościnnie zagrał na gitarze Leslie „Góra” West). A już Shades of Grey to najbardziej rockowy utwór Joela, jaki słyszałem, wręcz hardrockowy, choć z przebojowym zaśpiewem. Oczywiście wszystko u niego ma nieskazitelny komercyjny sznyt, trudno tu szukać nadmiernej szorstkości.

Jest natomiast charakterystyczna „miejska” atmosfera. Przy okazji singla zdążyłem napisać, że tytułowy River of Dreams to piosenka nawiązująca do konwencji gospel. Spokojniejszą część repertuaru reprezentują też Blonde Over Blue i bardziej soulowy A Minor Variation. Nie zabrakło fortepianowych ballad – oszczędnej, jak na kołysankę przystało, Lullabye (Goodnight, My Angel), tylko z fortepianem i orkiestrą, oraz dużo bogatszej aranżacyjnie, narastającej Two Thousand Years. Finałowe zaś Famous Last Words, wbrew temu, co sugerowałby tytuł, jest całkiem dynamiczne. 


 

Supergrass, I Should Coco, 1994

Zarzekałem się, że dosyć już britpopu i powinienem się skupić na uzupełnianiu braków z wcześniejszych dekad, ale trafiłem na kilka okazji, obok których nie mogłem przejść obojętnie. Było wśród nich trio, na którego czele stał Gaz Coombes.

            Mamy tu do czynienia z dość prostolinijną, chuligańsko-imprezową” odmianą stylu, w wielu momentach bliską punku, zwłaszcza na początku. Płytę rozpoczyna po wariacku rozpędzony I’d Like to Know (wzbogacony brzmieniem organów, na których gra brat lidera, Rob Coombes). Po przesłuchaniu singlowego Caught by the Fuzz można by pomyśleć, że tytułowe gliny zatrzymały zespół za przekroczenie prędkości; wrażenie to nie ustępuje i kilka utworów dalej. W Sitting Up Straight Coombes wypluwa nawet w zwrotkach słowa w tempie olimpijskim. Przy tym całkiem to wszystko melodyjne, choć mieści się w granicach britpopowej normy. Utwory w średnim tempie, jak Lenny, też zawierają odpowiednią dawkę energii i głośnych gitar. Mansize Rooster (co za tytuł…) ma w zwrotkach „rąbany” rytm, a przyspiesza w refrenie, bas zresztą całkiem nieźle tam grasuje. W Strange Ones zespół kombinuje nawet ze zmianami tempa i dynamiki.

            Najbardziej wpadający w ucho jest spokojny i pogodny, a mimo to łobuzerski Alright z prostym akompaniamentem fortepianu – jestem niemal pewien, że wielokrotnie miałem okazję słyszeć go w radiu. Na dłuższą metę spokojniej robi się w drugiej połowie płyty, gdzie występuje m.in. She’s So Loose z gitarami akustycznymi i sekcją smyczkową, prosty i również akustyczny We’re Not Supposed To z karykaturalnie podwyższonymi głosami. W Time wokalista popada w jaggerowską manierę, a cały utwór ma w sobie coś ze stylu Suede (falsety i nie tylko). Sofa (of My Lethargy) jest dokładnie tak senna, jak sugeruje tytuł, a w dodatku wzbogacona brzmieniem organów.


           

Garbage, Version 2.0, 1998

Album ten kupiłem na kasecie, kiedy wracałem z egzaminu wstępnego na studia. Egzamin oblałem i bardzo dobrze, bo po tych studiach zmarnowałbym sobie życie, a tak mogłem spokojnie zacząć studiować co innego. Odjeżdżałem z nieistniejącego już dziś dworca PKS w Krakowie. Autobus był mocno zdezelowany i niemiłosiernie zgrzytał za każdym razem, kiedy ruszał z przystanku, a co gorsza, pod koniec drogi kierowca zaczął przysypiać. Minęło prawie 20 lat, zanim zorganizowałem sobie wersję kompaktową.

O Garbaczu już tu kiedyś pisałem (przy okazji płyty kolejnej). Słuchając po dłuższej przerwie otwierającego Temptation Waits, utwierdziłem się w przekonaniu, że Garbage to w pewnym sensie Blondie ery cyfrowej. Oprócz tego, że wokalistka jest ruda, zasadniczą różnicę czyni silne nasycenie elektronicznymi środkami wyrazu, dużo bpm-ów, syntezatorów i podobnych elementów. Piosenka jest całkiem niezła, ale mimo wszystko jedna ze słabszych na płycie, bo już zaraz potem następuje, słusznie wydany na singlu, I Think I’m Paranoid, bardzo melodyjny i pełen kontrastów dynamicznych. A potem coś jeszcze bardziej przebojowego, wręcz w kategoriach stacji Viva: When I Grow Up, z niesamowicie chwytliwym motywem syntezatora i złagodzoną elektroniką. Już te dwa utwory skłoniły mnie do pozyskania albumu. A jeszcze dołożyć wyspokojenie w postaci rozlewnego, choć gęsto zaaranżowanego Medication, po nim szybkie, acz tęskne Special, które brzmi jak cybernetyczni Beach Boys…

Mniej podobały mi się fragmenty najbardziej klubowe, pełne elektronicznych postukiwań, jak Hammering in My Head, w wersji kasetowej kończące pierwszą stronę. Na stronie drugiej, która jest mniej przebojowa od pierwszej, nurt ten reprezentują jeszcze Dumb i Push It, przy czym one mają przynajmniej efektowne refreny. Ciekawiej wypadają rytmiczna Wicked Ways, gdzie spokojna zwrotka kontrastuje z dynamicznym refrenem, i skonstruowana odwrotnie Sleep Together. O atmosferze drugiej strony decydują jednak ballady: The Trick Is to Keep Breathing ze smyczkowym akompaniamentem i miękką partią basu, i finałowa You Look So Fine. 


 

Super Furry Animals, Radiator, 1997

Zespołu tego nie wymienia się zazwyczaj wśród najlepszych klasyków britpopu, a szkoda. Z drugiej strony – nie dziwota, bo przez swój pogodny ekscentryzm Bardzo Futrzane Zwierzęta zajmowały na scenie brytyjskiego rocka pozycję osobną, jak, nie przymierzając, Jethro Tull wśród zespołów artrockowych. Jeśli Oasis czy Supergrass to klasa robotnicza, Blur i Pulp – inteligenci, a Suede – queerowi ludzie luźni, to Super Furry Animals wizualizuję sobie jako wioskowego głupka, działającego według sobie tylko wiadomej, ale jednak logiki.

Nie wgłębiałem się zbyt dokładnie w przekaz tekstowy SFA, łatwo jednak wyczuć ekscentryczne poczucie humoru; można by rzec „montypythonowskie”, lecz przymiotnik ten dawno już nabrał cech frazesu. „Angielski humor” to nad wyraz nieprecyzyjne określenie, bo po pierwsze, Benny Hill to też angielski humor, a po drugie – to są Walijczycy. Któż inny mógłby wydać EP pod tytułem Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogochnygofod (In Space)? Na Radiatorze, drugim albumie zespołu, język walijski występuje wprawdzie tylko raz – zresztą w mojej ulubionej tu piosence, Torra fy ngwallt yn hir, ale o nieszablonowej zawartości tekstowej mówią takie tytuły angielskie jak The International Language of Screaming czy Bass Tuned to D.E.A.D. Oprawa graficzna albumu też nie sprawia wrażenia, jakby to był poważny zespół.

A co z muzyką? Na podstawowym poziomie jest to britpop, raczej kameralny, bezpretensjonalny, o dość sielskim nastroju. Dużą rolę w jego kreowaniu odgrywa fortepian elektryczny, którego dźwięki nawet otwierają płytę (Furryvision™). Grający na nim Cian Ciaran sięga też po organy czy innego klawisza. Wokalista Gruff Rhys brzmi jak zatopiony we własnym świecie ekscentryk, często bywa bliski falsetu, nierzadko wspomagają go wokalnie koledzy.

Do najlepszych punktów należy rozbudowany She’s Got Spies – zwrotka rozmarzona (słychać nawet śpiew ptaków w tle), refren osiąga dynamikę wprost punkową, a potem pojawia się nagle beachboysowate interludium. Demons – wzbogacony sekcją dętą – przywodzi mi na myśl grupę Caravan, a neurotyczna Download ma w sobie melancholię w stylu Radiohead. Nieco jazzująca partia fortepianu przenika Play It Cool, a szybki, gitarowy Chupacabras łatwo zapamiętać dzięki wpadającemu w ucho skandowaniu. Hermann ♥’s Pauline w całym tym zestawie wypada najmniej porywająco, ale to już drugi w tym roku utwór, w którym usłyszałem wzmiankę o MC Skłodowskiej („Polish born but French bred”).

Arcyfutrzaki są drugą wśród moich tegorocznych zakupów kapelą z rodzeństwem w składzie, chociaż po samych nazwiskach trudno się zorientować, że klawiszowiec Cian Ciaran i perkusista Dafydd Ieuan to bracia. Na Radiatorze mniej wyrazistych melodii niż na debiucie (o którym będzie następną razą), trzeba się w niego wsłuchać wielokrotnie – wtedy się okaże, że Super Furry Animals cały czas coś dyskretnie kombinują. 


 

The Beautiful South, Choke, 1990

Sprzedawiec najwyraźniej dorzucił tę płytkę jako bonus – bez pudełka, tylko samą płytę i książeczkę w plastikowej kopertce.

            Z The Beautiful South nie miałem dotąd do czynienia, ale okazuje się, że korzenie tego projektu sięgają grupy alternatywnej The Housemartins, której basistą był Norman Cook alias Fatboy Slim. Po jej rozpadzie wokalista Paul Heaton i perkusista Dave Hemingway założyli nowy zespół, przy czym Hemingway skupił się już na śpiewaniu. Takim obrazem Beautiful South miał aż troje wokalistów, bo doszła jeszcze Briana Corrigan.

     Nazywają toto pop rockiem, ale taka etykietka jest myląca. Przywodzi na myśl coś banalnego, produktu jednorazowego użytku – a tu muzyka wprawdzie łagodna, ale z pewną szlachetnością artystyczną, wyraźnie podszyta nową falą i postpunkiem. Aranżacje dość bogate: to fortepian, to dęciaki, to smyki. Unosi się tu charakterystycznie brytyjski klimat, kojarzący się mgliście to z Waterboys, to z New Model Army, a w czasie słuchania mam przed oczami angielskie pastwiska i wrzosowiska.

Zgodnie z najlepszymi prawidłami konstrukcji albumu muzycznego, dwa pierwsze utwory są dość szybkie, a ballada wchodzi dopiero jako trzecia: Let Love Speak Up Itself, przy czym stopniowo narasta, aż do chwytliwego riffu sekcji dętej. Bardzo pogodnie wypada, śpiewany przede wszystkim przez Corrigan, Should’ve Kept My Eyes Shut z niby-afrykańskimi zagrywkami gitarowymi. Echa Armii Nowego Wzoru słychać w rozpędzonym (lecz lżejszym niż jej utwory) I’ve Come For My Award. Natomiast gdyby ktoś szukał inspiracji The Smiths, to w I Think The Answer’s Yes znajdzie odpowiedni smętno-wrażliwy nastrój i niemal morrisseyowski zaśpiew „Life’s unkind”. Damsko-męski duet w A Little Time ma faktycznie (jak na rok 1990) pewien walor komercyjny, więc skierowano go do promocji, ale z całego zestawu najmniej mnie pociąga, oprócz dość już usypiającego I Hate You (But You’re Interesting). Na szczęście zespół kończy płytę fajnym, dość motorycznym instrumentalem The Rising of Grafton Street. Całkiem niezły ten bonus.