wtorek, 18 maja 2021

Pęk czerwonych melancholii, czyli trochę Grechuty

 


W moje ręce, w tych samych okolicznościach co albumy z poprzedniego wpisu muzycznego, wpadło kilka płyt „perfect gentlemana” polskiej muzyki. W większości są to reedycje z serii Świecie nasz, na których oryginalny materiał uzupełnia cała masa nagrań bonusowych. Downside polega na tym, że oryginalna okładka, zamiast zajmować całą pierwszą stronę, została ujęta w ramkę, a ja nie bardzo lubiam takie rozwiązania.

 

 

Marek Grechuta & Anawa, 1970

Za najwybitniejsze dokonanie Grechuty i zespołu Anawa, dowodzonego przez Jana Kantego Pawluśkiewicza, uchodzi Korowód, ale już na debiucie występowały wszystkie charakterystyczne cechy stylu. Ciepły głos, poetyckie teksty (Wyspiański, Przyboś, Mickiewicz, Tuwim, L.A. Moczulski), klasycyzująca warstwa muzyczna oparta na triu smyczkowym (w nim – zmarła niedawno Anna Wójtowicz, na cześć której znaną piosenkę napisali Skaldowie)… Wśród muzyków gościnnych znaleźli się Marek Jackowski (później regularny członek grupy) i grupa Alibabki, a w Sercu i Mickiewiczowskiej Niepewności słychać skrzypce Zbigniewa Wodeckiego.

Debiut zawiera kilka ponadczasowych piosenek, które do dziś powtarzają się na wszelkich składankach przebojów Marka Grechuty, a nawet bywają w radiu: poza dwiema wyżej wymienionymi przede wszystkim należy wymienić pełne lekkości Nie dokazuj, czy romantyczne Będziesz moją panią. Na sam początek Anawa zaproponowała coś bardziej ambitnego – trzyminutowe, a jednak wielowątkowe Wesele, oparte na dialogach z wiadomej mocnej imprezy w Bronowicach. Moim w ogóle ulubionym utworem Grechuty jest najbardziej tu motoryczne W dzikie wino zaplątani ze słowami samego wokalisty. Ogromny effekt daje tu, dodająca utworowi zalotności, nieco dysonansowa, faktycznie „zaplątana” partia organów. Jak wielką ona robi różnicę, najlepiej pokazuje załączona w bonusie wersja z Radiowego Studia Piosenki z 1969, pozbawiona organów.

Przebojom nie ustępują mniej znane utwory – jednakowo bogate aranżacyjnie, mocno melancholijne i pełne charakterystycznej czułości. Szczególnie wybija się Twoja postać z gościnnym udziałem Tadeusza Woźniaka na gitarze akustycznej. Utwór do wiersza Przybosia, zatytułowany po prostu Piosenka, jest zbyt ponury, aby mógł dostać dużo miejsca w eterze, ale to – jak zwykle u Pawluśkiewicza – wysokiej klasy kompozytorstwo. Płytę wieńczy Korowód w zupełnie innej wersji muzycznej niż na płycie, której dał tytuł – „mantrowej”, mało melodyjnej, z dzwonkami i innymi perkusjonaliami. I tak lepsze to niż menelska, naszpikowana wulgaryzmami wersja Apteki.

Oryginalna płyta była dość krótka, więc jako bonus dało się dołożyć aż 12 utworów, i to jeszcze poprzedzających nagranie pierwszego albumu. Większość pochodzi z Radiowego Studia Piosenki z lat 1968-69 i są to alternatywne wersje piosenek z dużej płyty. Gdzieniegdzie widać ewolucję pomysłów: Gdy zabrakło ci uśmiechu to wczesna wersja utworu, z którego potem ukształtowało się Wesele, jednak z zupełnie innym tekstem autorstwa Grechuty, a w Pieśni jedenastej słychać zaczątek Ocalić od zapomnienia. Mniej znaną rzeczą jest Nie chodź dziewczyno do miasta o krakowsko-piwnicznobaranim klimacie. Wśród bonusów znalazły się też spore przeboje pozapłytowe: nieco kabaretowe Tango Anawa (pierwotnie wydane na debiutanckiej epce, ale tu w dwóch wersjach radiowych) oraz refleksyjne Pomarańcze i mandarynki do słów Tuwima. Całości dopełniają Nie dokazuj (z nieco innym tekstem) i Niepewność, pochodzące z festiwalu w Opolu w 1969. 

 

Droga za widnokres, 1972

Po Korowodzie rozeszły się drogi mistrza Marka i mistrza Jana Kantego. Anawa przez jakiś czas występowała z Andrzejem Zauchą, natomiast Grechuta sformował grupę WIEM (W Innej Epoce Muzycznej) z gitarzystą Pawłem Ścierańskim (bratem Krzysztofa) i kontrabasistą Pawłem Jarzębskim. Za instrumenty perkusyjne odpowiadał m.in. czołowy (jedyny?) polski kongista Józef Gawrych. Stosownie do tego zmienił się charakter muzyki – inspiracje neoklasyczne zastąpiły brzmienia jazzowate. Nie ma kwartetu smyczkowego, jest znacznie więcej gitary, rytm wyznacza pizzicato kontrabasu.

Płytę rozpoczyna jeden z bardziej znanych utworów krakowskiego artysty – Jeszcze pożyjemy, refleksyjny jak zawsze, z ładnie dudniącym kontrabasem. Przebojem było również spokojniejsze Gdziekolwiek, a Wędrówka zawiera wpadającą w ucho wokalizę.

Tradycyjnie Grechuta nie tylko sam pisze teksty, ale i sięga po uznanych poetów. Na jego pierwszej płycie pojawiła się Niepewność do wiersza Mickiewicza, tu natomiast mamy Pewność Ewy Lipskiej, utwór sporo od tamtego trudniejszy (zarówno słownie, jak i muzycznie). Wśród innych autorów znaleźli się Ryszardowie: Krynicki oraz Milczewski-Bruno. Może usłyszysz wołanie o pomoc do słów tego pierwszego to najbardziej motoryczny utwór na płycie, ciągnięty do przodu gęstym rytmem rozmaitych instrumentów perkusyjnych i z delikatnymi, jazzującymi solówkami gitarowymi niczym z Planet Caravan. Z drugiego zaadaptowane zostało Gdzieś w nas, jedno z bardziej przystępnych tu nagrań. Do tego dochodzi Krajobraz z wilgą i ludzie do słów skompilowanych z dwóch wierszy Tadeusza Nowaka – najbardziej monotonny, z akompaniamentem gitary akustycznej, do której dopiero z czasem dołącza kontrabas. Początkowo wydawał mi się najmniej ciekawy na płycie, ale teraz jestem odmiennego zdania – musiałem do niego dojrzeć. Niektórzy piszą „Wilga” wielką literą, jakby chodziło o rzekę w Krakowie, ale mowa o ptaku, który zresztą w piosence nie występuje – znalazł się w innej zwrotce wykorzystanego wiersza. Paradoksalnie, wobec tego całego dobra najmniej zapada w pamięć utwór tytułowy.

Bonusów jest 7. Dwa to nagrania radiowe z Trójki, powstałe w tym samym okresie, reszta pochodzi z transmitowanego w radiu koncercie w Teatrze Żydowskim w 1973, kiedy grupa WIEM występowała już w innym składzie, z Antonim Krupą na gitarze, skrzypaczkiem Piotrem Micherą i Kazimierzem Jonkiszem na standardowej perkusji; z wcześniejszego składu pozostał perkusjonista Tadeusz Kalinowski. W programie znalazły się dwie piosenki dotąd niepublikowane – Nie szukaj niczego po kątach (z prawie celtyckim wycinaniem na skrzypcach)  i W ciszy poranka. Są też dwa utwory z albumu, przy czym Gdziekolwiek trwa dziewięć i  pół minuty, odlatując we freejazzowe improwizacje, ze szczególnym uwzględnieniem gitary, która momentami wydaje z siebie wręcz frippowskie tremolo. Program objął też prawie szesnastominutową wersję Korowodu (tego właściwego) – oczywiście z dużą ilością improwizacji, szczególnie z rozbudowanym udziałem skrzypieców. Załapał się nawet stały fragment gry w postaci sola perkusji!

  

Magia obłoków, 1974

 W nowym wcieleniu grupy WIEM Pawła Ścierańskiego zastąpił Antoni Krupa (w moich czasach studenckich prowadzący audycję „Songi, bluesy, ballady” i „Alternatywną listę przebojów” w Radiu Kraków), miejsce kontrabasu zajęła gitara basowa, dołączył również wspomniany skrzypacz Michera, ale kolejna propozycja Marka Grechuty znowu okazała się niełatwa w odbiorze, ze sporą dawką jazzu. Już otwierający W pochodzie dni i nocy zawiera swingujący rytm i nowoczesne zagrywki basu, na których tle partie solowe snują gitara i skrzypka. W dodatku na płycie znalazły się aż trzy instrumentale – Walc na trawie, Ulica cieni oraz Zmierzch (ten ostatni na harmoniach podobnych jak w Gdziekolwiek). Razem wzięte z fletem płynącą piosenką Ptak śpiewa o poranku, tworzą one suitę Spotkania w czasie, wywiedzioną z improwizacji do filmu dokumentalnego Jastrun, ale odmienną od tej, która do niego trafiła.

Z drugiej strony, brzmienia smyczkowe i chóralne śpiewy (jak w A więc to nie tak do słów Ewy Lipskiej) stanowią powrót do korzeni. Głos dają grupy wokalne Boom i Gramine (ta druga była nowym wcieleniem Grupy Bluesowej Stodoła). Jedynym większym przebojem stał się utwór prawie tytułowy: Świat w obłokach, najbardziej wpadający w ucho i mający w sobie najwięcej z klasycznego Grechuty, czytaj – z epoki grupy Anawa. Moim ulubionym utworem jest jednak motoryczna Godzina miłowania, swego rodzaju synteza: liryczny refren w tradycji Anawy koegzystuje z funkowo podcinającą gitarą i jazzrockowym odlotem. Nieźle też wypada dramatyczna, ale tylko dwuminutowa Igła.

Bonusów zamieszczono 9. Największa ciekawostka to Godzina miłowania po hiszpańsku – zaczyna się balladowo, a potem rusza z kopyta z gęstymi kubańskimi perkusjonaliami. Wersję tę wykonał Grechuta na festiwalu w Hawanie, tu zaś została nagrana przez reaktywowaną Anawę z Michałem Półtorakiem na skrzypcach i obydwoma braćmi Ścierańskimi, w Szkole Muzycznej w Opolu przy okazji festiwalu w 1976. Z tego samego występu pochodzi Muza pomyślności, ze znacznie większym udziałem gitary elektrycznej niż w oryginale. Poza tym dodatki repertuarowe zawierają trzy utwory WIEM z Opola 1974, w tym dwa starsze standardy Grechuty – Świecie nasz (z Alibabkami w tle) i Ocalić od zapomnienia (sam Grechuta z fortepianem). O rok wcześniejsze są Krajobraz z wilgą (zdynamizowany dzięki użyciu perkusji) i Gdziekolwiek z Radia Kraków. Do tego dochodzi Znajdziemy sobie z oratorium beatowego Marka Sewena oraz oryginalna, jedenastominutowa wersja Spotkań w czasie.

 

Szalona lokomotywa, 1978

Piąty album Marka Grechuty zawiera muzykę do słów Stanisława Ignacego Witkiewicza. Wbrew tytułowi, nie chodzi o adaptację sztuki Szalona lokomotywa, tylko z poświęconego twórczości Witkacego musicalu pod tym samym tytułem, za który wzięli się Grechuta z Pawluśkiewiczem. Spektak miał premierę w Teatrze STU w czerwcu 1977.

W nagraniu płyty wzięli udział członkowie drugiej Anawy (Pawluśkiewicz, Ścierańscy, Półtorak, perkusista Marian Bronikowski) oraz paru innych ludzi. Oprócz Grechuty drugą rolę wokalną odgrywa Maryla Rodowicz. Efekt jest taki, jakiego można by się spodziewać przy zetknięciu takich osobowości – erudycyjny i ekscentryczny.

Jeśli chodzi o Szaloną lokomotywę Witkacego, to z niej pochodzi jedynie tekst wykorzystany dwukrotnie: w duecie z falsetującą Rodowicz pt. Z głębiny nocy niepojętej i później jako solowy występ Grechuty w rozpędzonym Któż może być bardziej szalony. Trzy pierwsze utwory – Na skale czarnej, Nad zrębem planety i Hop szklankę piwa –– wzięte zostały z Tumora Mózgowicza. Funkcjonują też wspólnie jako suita Hop szklankę piwa i w takiej wersji podbiły w 1977 r. festiwal w Opolu. Wykonanie festiwalowe zostało dorzucone jako bonus. Dopiero po którymś przesłuchaniu zwróciłem uwagę na długi skowyt gitary schowany nieco w tle.

Płyta zawiera aż 17 utworów, ale na ogół są one bardzo krótkie, mało który przekracza trzy minuty, a bywają i takie, które nie dochodzą do dwóch. Z dysonansowym Przez uczuć najdziwniejsze sploty sąsiaduje Oto ja – oto on, kolejny duet, bliższy melorecytacji na tle fortepianu elektrycznego, przechodzi w całkiem silny funkowy groove ze smyczkami i rozbudowanymi solówkami gitary oraz Mooga. Kilka utworów zaśpiewała wyłącznie Potężna Maryla: trwający nieco ponad minutę Pomnę jak niegdyś, którego końcówka przywołuje na parę sekund ducha Gentle Giant, albo nastrojowy Zabij ten lęk. Przy okazji utworu Ostatnia stacja rezygnacja olśniło mie, że Piotr Rubik to był wannabe Pawluśkiewicz. Finałem jest krotofilne Chcę cię uchronić, gdzie repryzują się słowa z Nad zrębem planety.

Nie wszystkie teksty są dziełem Witkacego: materiał zakopiańskiego outsidera uzupełnia gorączkowy Motorek do słów Józefa Czechowicza oraz najdłuższy, bo ponadczterominutowy Ikar Leszka A. Moczulskiego. Temat Motorka powraca w instrumentalnym Tańcu szewców z klarnetem w roli głównej.

Bonusów tą razą 11. Poza wspomnianym historycznym wykonem Hop szklankę piwa są jeszcze inne nagrania z Opola 1977, w tym jedyne znane nagranie Deszczu na jeziorach do słów Jonasza Kofty oraz zaśpiewana przez Krystynę Jandę Guma do żucia. Z tego samego roku pochodzą radiowe nagrania Przemian (czyli Motorka) i Ikara. Do tego dochodzą dwa utwory pod hasłem Refreny Witkacego, czyli przymiarki do repertuaru Szalonej lokomotywy pochodzące z koncertu towarzyszącego Opolu 1975, gdzie oprócz Rodowicz pojawia się Magda Umer. Witkacowski materiał był też ogrywany na Opolu 1976 (kolejne trzy piosenki, w tym Oto ona – oto on zaśpiewany przez samego Grechutę i niemal crimsonowski zgiełk w Zagadkach). Najbardziej w bok chronologicznie jest Człowiek spotęgowany człowiekiem do słów Gombrowicza, pochodzący z Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie w 1984. Jest to, jak wyjaśnia w książeczce Daniel Wyszogrodzki, jedyne istniejące nagranie tego utworu, zarejestrowane amatorsko (twórczość Gombrowicza była na indeksie i nie mogła liczyć na oficjalne wydanie). 

 

Złote przeboje, 1990

Nie jest to zwykłe „the best of”, bo wszystkie utwory (pochodzące z dwóch pierwszych płyt Anawy) zostały tu nagrane w nowych wersjach. W składzie znaleźli się m.in. bracia Ścierańscy oraz perkusista Sławomir Berny, a głos, oprócz głównego bohatera, dawali m.in. Grażyna Trela, Jacek Wójcicki i Marek Bałata. Przez większość dziewięćdziesiątych, zanim ukazała się reedycja Świecie nasz, była to jedyna dostępna na rynku płyta kompaktowa ze starymi utworami Grechuty.

Przez lata Grechucie obniżył się głos, ale to nie jest jedyna różnica w stosunku do oryginałów. Wesele albo Serce zostały nagrane bardziej konserwatywnie, ale otwierająca zestaw Twoja postać brzmi wyraźnie inaczej od oryginału. Generalnie rzecz biorąc, partiom smyczkowym na ogół brakuje polotu, jaki miały pod batutą Pawluśkiewicza – wyjątkiem jest Nie dokazuj. Dzikie wino też wypada porywająco jak zawsze, ale brakuje mu owych wariackich zagrywek organowych, które robią klimat w wersji pierwotnej. Natomiast w Dniach, których jeszcze nie znamy artysta zmienił dwa wersy (skądinąd wiadomo, że z takim tekstem wykonywał w tym okresie na żywo).

Jeśli chodzi o ważniejsze różnice, to mamy na płycie fortepianowe Ocalić od zapomnienia. Mocno zmieniona jest Kantata, jedyny tu z mroczniejszych utworów Grechuty. W Korowodzie natomiast zwraca uwagę solo na flecie i funkowo-klangujące partie braci Ścierańskich, świadczące o sporej drodze, jaką przez dwadzieścia lat przeszła muzyka rozrykowa.



poniedziałek, 10 maja 2021

Uciąć łeb harpii lodami Calypso!!!, czyli sensacyjne interludium (z frontu czytelniczego, cz. 2)

 Przytłoczony tematyką drugiej wojny, postanowiłem dla płodozmianu sięgnąć po dwie powieści, które czytałem przed laty.

 

4. Joanna Chmielewska, Lesio, Warszawa 1992

Chmielewska słynie przede wszystkim z komediokryminałów (bardzo popularnych za wschodnią granicą), jednak Lesio, wydany po raz pierwszy w 1973, to coś z nieco innej beczki. Powieść ma charakter komedii obyczajowej, choć elementy kryminalne – groteskowo potraktowane – mają zasadnicze znaczenie. Bohaterem głównym, a nawet tytułowym, jest fajtłapowaty pracownik biura architektonicznego. Lesio cały czas chodzi z głową w chmurach, co ma wpływ na jego wydajność w pracy i w każdej innej dziedzinie. Spóźnia się na przykład notorycznie do biura, czego skutkiem jest upokarzająca konieczność wpisu do książki spóźnień. Rozwiązanie? Zamordować personalną! Łatwo powiedzieć, ale realizacja to inna para kaloszy. W drugim rozdziale powieści Lesio i jego współpracownicy – Barbara, Janusz i Karolek – znajdują się w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Postanawiają zatem przeciwdziałać, m.in. organizując napad na pociąg, aby przechwycić wysłany na konkurs projekt konkurencyjnego biura, pogarszający szanse ich własnej pracy. W trzecim natomiast wzmocniony o Duńczyka zespół wybiera się służbowo do małego miasteczka na Dolnym Śląsku, gdzie powodzenie pracy zależy od zdobycia ważnego dokumentu, zazdrośnie strzeżonego przez przewodniczącego Rady Narodowej. Realizacja wszystkich tych zadań będzie wymagać sporo sprytu, ale także po prostu szczęścia, bo zawsze coś może pójść źle, zwłaszcza z Lesiem na pokładzie.

Po prawie dwudziestoletniej przerwie przyznaję, że powieść nie się zestarzała i sprawiła mi sporo radości, a nawet lepiej ją rozumiem niż wtedy. Dawniej Lesio wydawał mi się przede wszystkim ofiarą losu, teraz widzę go w równym stopniu jako „byt równoległy” niezrozumiany przez otoczenie (swoją drogą, reakcje tegoż otoczenia na jego pomysły należą do moich ulubionych elementów komizmu w tej powieści), ale działający według własnej wewnętrznej logiki. W trzeciej części, co prawda, Lesio jako taki odgrywa nieco mniejszą rolę – w niektórych momentach Bjørn kradnie mu spotlight, a ogólnie na pierwszy plan wychodzi zespół jako zbiorowość.

Jako syn kogoś, kto w swoich podwładnych wbijał naczelną zasadę: „każdy tekst można skrócić”, widzę u Chmielewskiej sporo wywijasowania werbalnego, ale wkrótce zdołałem się do tego przyzwyczaić, nie jest to „pustosłowie Smauga”. Ważne jest to, że dialogi są naturalne, żywe i iskrzące, choć z dzisiejszej perspektywy w rozmowach pomiędzy pracownikami biura widać sporo zarówno pasywnej, jak i czynnej agresji. W sposób humorystyczny, z wykorzystaniem batosu, prowadzona jest także narracja.

Książka ukazała się w roku 1973, ale ja wizualizuję sobie bohaterów (odzież, fryzury itp.) w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Problemy peerelu pojawiają się w tle: brak wody na trzecim piętrze z powodu za małego ciśnienia, kolejki itp. Akcja trzeciej części obraca się wokół sztuki napisanej na jubileusz miejscowości, w której członkowie zespołu mają odegrać role. Dziełko to było słuszne ideologicznie, ale pod względem literackim niezwykle siajowe, i to jest też temat komizmalny, który trafia do odbiorcy w naszych czasach.

Edycja Polskiego Domu Wydawniczego z 1992 zawiera trochę byków edytorskich typu problemy w zapisie dialogów (pogubione myślniki). Pojawia się też zdanie, że Lesio po wielu godzinach w biurze „złagodniał okropnie”, więc poszedł poszukać czegoś do jedzenia.

Postać Lesia inspirowana była autentycznym znajomym Chmielewskiej. Wikipedia podaje, że pierwowzór pochodził z Krośniewic (mimo to brakuje go w haśle o tym mieście, w dziale „Osoby związane z miejscowością”), a zmarł – jakże odpowiednio – w Lesznie. Z kolei jeden z dialogów zainspirował najwyraźniej po latach nazwę punkowego zespołu Mocz Tenora.  

           

 

5. Jonathan Kellerman, Zagadka, tłum. Przemysław Bieliński, Warszawa 2011 

Raz jeszcze doktor Delaware. Zagadka wpadła mi w ręce, kiedy byłem poprzednim razem na Mazurach. Wypatrzyłem ją wśród ponad kilkunastu powieści Kellermana, a ponieważ streszczenie nic mi nie mówiło, postanowiłem przeczytać. Co prawda po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że już to czytałem – w 2012 roku, przy okazji wycieczki do Wilna – ale skoro nie pamiętałem fabuły, to nie miałem problemu, żeby sobie powtórzyć.

            Zaczyna się od tego, że doktor i jego partnerka Robin idą na „ostatniego” do restauracji likwidowanego hotelu. Alex zwraca uwagę na samotną i czemuś smutną dziewczynę przy innym stoliku. Nazajutrz Milo Sturgis tradycyjnie przychodzi opędzlować mu lodówkę i zwierza się z nowo otrzymanej sprawy – zamordowania młodej kobiety, tak zmasakrowanej, że nie idzie ustalić tożsamości. Po ubraniu Delaware rozpoznaje ją jako tajemniczą gościówę z restauracji, wyruszają więc razem zbadać sprawę. Dość szybko dostają anonimowy cynk, że ofiara miała profil na portalu randkowym dla sugardaddysów. Tytuł Zagadka, jak się okazuje, dotyczy problemów z ustaleniem tożsamości zamordowanej – dość szybko wychodzi na jaw, że tytuł oryginalny, Mystery, to po prostu ksiwa, którą się posługiwała. Zagłębiając się w rzeczoną tajemnicę, Sturgis i Delaware trafiają na kolejną – trop konfliktu w bogatej rodzinie.

Alex jest tu zdecydowanie na doczepkę, ale tak to już bywa, kiedy narrator konkretny musi wszystko robić sam; w każdym razie dla odmiany uczestniczy w sprawie jako świadek łamane przez kumpel detektywa, a nie stricte psycholog. Kiedy jeździ ze Sturgisem i przepytują rozmaitych ludzi, bierze się go za policjanta, a on nie wyprowadza rozmówców z błędu. Dopiero pod koniec przejmuje inicjatywę.

Jak zwykle u Kellermana, śledztwo w sprawie jest równocześnie portretem Los Angeles i ludzi to miasto zamieszkujących – od wypasionej willi króla bielizny do obślompanych kamienic, gdzie gnieżdżą się osoby zepchnięte przez społeczeństwo na margines. Żywe, zróżnicowane typy ludzkie zasiedlają przestrzeń zróżnicowaną pod względem ubiorów, warunków mieszkaniowych i żywności. Pobocznym wątkiem jest umierająca na raka weteranka pracy seksualnej, która prosi Delaware’a, by po starej znajomości przygotował jej synka na jej odejście – ale i ona ma pewien związek ze sprawą, ze względu na kontakty w środowisku.

Książkę czytałem pierwotnie przed opisywanymi już na blogu Kłamstwami z 2010, jednak chronologicznie następuje po nich – w pewnym momencie Milo nawiązuje do rozpracowywanej w tamtej powieści sprawy (i knajpy, której wtedy szukali). Kiedy indziej porucznik dzwoni do kolegi z Santa Fe, detektywa Darrella Dwa Księżyce, który pojawiał się w mniej znanych kryminałach Kellermana. Epizodycznie pojawiają się „akolici Milo”, Sean Binchy i Moe Reed.

Tłumaczenie przyzwoite – nie natrafiłem na poważniejsze byki, jak w poprzednio tu omawianych powieściach tego autora, z tym że „zestaw bębnów” po naszemu nazywa się perkusja.