niedziela, 26 czerwca 2022

Płyty z torfu, wódki i niezbyt ciężkiego metalu

 Czas na kolejną porcję płyt. Tym razem britpop miksuje się z polskim ciężkim graniem i czymś jeszcze dodatkowo, a płyty używane ze świeżymi.

  

Turbo, Dorosłe dzieci, 1983 

Wielką trójcę polskiego metalu lat 80. tworzyły TSA, Kat i Turbo. O ile pierwszy proponował napędzanego testosteronem rocka w klimatach AC/DC, a drugi szedł w thrashowe klimata szatańsko-okrobryczne z posmakiem, eee… neomłodopolskim, to trzeci prezentował najbardziej umiarkowaną wersję heavy metalu. Przynajmniej na początku, bo potem się już zaczęło różne „Sztuczne oddychanie / Serce zaraz stanie!” albo „Pełen furii o północy / Wstaje kapłan, demon nocy / Krwi, krwi, krwi!”

Debiutancki album Turbo zaczyna się rozpędzonym, a przy tym bardzo wpadającym w ucho utworem Szalony Ikar, w którym wyraźnie słychać wpływy Iron Maiden. Niezłe grzanie słychać też w Ktoś zamienił i Nie znaczysz nic. Jednak materiał tej płyty, poza kilkoma wyjątkami, to właściwie nie tyle metal, co hard rock. Grzegorz Kupczyk jeszcze nie wydaje z siebie przerażającego wrzasku, śpiewa bardziej estradowo, prawie jak koleś z grupy Bank, w ten sposób nieco zmiękczając efekt końcowy. Pośrodku lokują się Przegadane dni ze stylowymi gitarowymi unisonami i harrisowskim basem (szkoda, że Piotr Przybylski nie zagrzał dłużej miejsca w Turbo), ale Kupczyk dopiero pod sam koniec się rozkręca.

Największym przebojem była oczywiście siedmiominutowa ballada tytułowa, również z bardzo ładną partią basu. Poza nią na płycie znalazło się jeszcze parę nastrojowych utworów. W sobie to instrumentalna gitarowa pościelówa zbliżona do tych, które w tej samej epoce grał Gary Moore. Za to Pozorne życie realizuje standard polskiej ballady rockowej lat 80. – można by go puścić pomiędzy utworami Budki Suflera z tego samego okresu i laik by się nie zorientował.

Dysponuję reedycją z 2018, zawierającą pięć utworów bonusowych. Cztery to wcześniejsze nagrania radiowe, w tym ballada Coraz mniej i dość trywialne tekstowo Pierwsza forsa w tym miesiącu i Ach nie bądź taki śmiały. Czwarta jest koncertowa wersja ballady Fabryka keksów, dość rozbudowana, ale nie najlepiej brzmiąca. Do tego na ścieżce multimedialnej teledysk do Szalonego Ikara.

Zdjęcie grupowe na okładce zawiera przekaz wywrotowy: Kupczyk wygląda jak Jezus, Andrzej Łysów trzyma gitarę, jakby strzelał z karabinu, a Wojciech Hoffmann ramionami i Wojciech Anioła pałeczkami pokazują zakazany znak „V”. 


 

Kazik na Żywo, Bar La Curva/Plamy na słońcu, 2011 

Kazimierz Staszewski s. Stanisława rozwiązał swój drugi zespół w roku 2004, po nagraniu trzech płyt studyjnych i jednej koncertowej. Pod koniec dekady zerowej członkowie grupy zdecydowali się na reaktywację (w najlepszym składzie, tj. z Litzą Friedrichem), ale już w trybie nieregularnym: rzadko nagrywać, rzadko dawać koncerty, zgodnie z leninowską zasadą „lepiej mniej, ale lepiej”. Od tej pory płyta studyjna z nową muzyką ukazała się jedna, za to pod dubeltowym tytułem.

Muzyka jest tu ostra, ciężka i dynamiczna, ale więcej w niej powietrza niż w Porozumieniu ponad podziałami. Taki np. Mój synku, gdyby nieco był lżejszy, pasowałby do repertuaru T.Love. Nawet w ostrzejszych utworach, typu refreny Marzenia swoje miej czy Przecięty na pół, trafiają się melodyjne refreny nieodległe od późnego Kultu. Prawie wcale za to (poza Szybciej!) nie występuje rap – zespół zdawał sobie sprawę, że to już nie epoka największych sukcesów rap metalu.

Album ma dwa tytuły i nawet odpowiadające im dwie wersje okładki, a co za tym idzie – dwa utwory tytułowe, należące zresztą do najlepszych. Bar La Curva (podobnie jak w przypadku Salon Recreativo i Poligono industrial Kultu, chodzi o miejsce znane Kazikowi z Teneryfy) rozpoczyna cały zestaw z kopyta, dynamicznie, wprost gorączkowo i z eksplodującym refrenem. Drugą połowę płyty ciągną Plamy na słońcu – oparta na wciągającym monotonią riffie kolejna z rozpraw Kazika o wszystkim i niczym, w tradycji 12 groszy i Czterech pokojów, tylko dużo bardziej rockowa.

Dziełem Litzy mogą być charakterystyczne, świdrujące błędnik riffy, jak w Polska jest ważna – piosence wybranej do promocji, z chórem dziecięcym, czy w Jak zło się rodzi, opowiadającym o początkach III Rzeszy. Punkową ostrą jazdę mamy natomiast w Hanna Gronkowiec walczy (o nieco stonerowym klimacie ze względu na psychodeliczne zagrywki gitarowe).

Niestety, po tak świetnym utworze jak Plamy na słońcu daje się wyczuć zmęczenie materiału. Jeszcze Nie ma boga jedzie siłą rozpędu. Słabszy jest już psychodeliczny Nikomu nie cofam poparcia, z efektem słuchawki telefonicznej nałożonym na głos Kazika (a w pewnym momencie dwa Kaziki melorecytują równocześnie dwa różne teksty). Brzmi toto jak odrzut z Salon Recreativo i trwa sześć minut, a dłuży się już od trzeciej. Finałowy zaś Skończyłem się jest – podobnie jak wcześniejsza Prawda KNŻ czy niedawna Ziemia obiecana Kultu – ciężki i dołujący.

Jako bonus dołożona została Ballada o Janku Wiśniewskim, którą Kazimierz nagrał nieco wcześniej do filmu Czarny czwartek, ale tu zaprezentował w innej wersji. Jest ona punkowa i tyle.


 

Super Furry Animals, Fuzzy Logic, 1996

Po drugiej płycie Nadfutrzaków przy następnej okazji zdobyłem debiut. I co? Jest on znacznie bardziej rockandrollowy i minimalnie mniej sielankowy niż Radiator. Co nie znaczy, że Walijczycy w początkach kariery byli mniej zwariowani.

Już pierwsza piosenka, God! Show Me Magic, jest dynamiczna, ze sfuzzowanymi gitarami, chórkami i hulającym fortepianem. W dwóch kolejnych utworach wyraźnie słychać beatlesowskie melodie, przy czym delikatniejszy Fuzzy Birds przyozdobiony jest partiami dętych, w jakich gustował sir George Martin, a Something for the Weekend to całkiem urokliwy przebój. Nowocześniej wypada bardzo rytmiczny Frisbee z wpadającym w ucho skandowaniem w refrenie. Słuchając go, trudno mi zrozumieć, dlaczego SFA nie wymienia się wśród największych brytyjskich kapel z lat 90. Potem zaglądam do książeczki i już nie tak trudno: byli po prostu za bardzo odlotowi.

Zespół trzyma poziom przez prawie całą płytę, przeplatając dynamiczne rockowe kawałki bardziej onirycznymi, a i eleganckie smyczki wracają kilka razy. Do mocnych punktów należy hendrixowsko-frusciantowska solówka gitary w Hometown Unicorn. Wytchnienie po tym rockerze przynosi akustyczna (podelektronizowana w tle) ballada Gathering Moss. W ostrym Bad Behaviour słychać elektroniczne wycie thereminu. Przedostatni utwór trochę przynudza, ale rekompensuje to finał: For Now And Ever, pastisz słodkich przebojów lat 50., przy czym falsetowe chórki kontrastują w nim z gitarami o brzmieniu brudnym i gęstym jak świeżo wykopany walijski torf. 


 

 

Echobelly, On, 1995

Udział Brytyjczyków pochodzenia indyjskiego w muzyce rockowej nie kończy się na Fryderyku Mercurym. Także na scenie britpopowej pojawiło się kilku wykonawców ze środowiska imigranckiego – wśród nich urodzona w Delhi wokalistka Sonya Aurora Madan. Oprócz niej Echobelly tworzyli m.in. gitarzyści Glenn Johanson (Szwed) i Debbie Smith (rodem z Karaibów). On jest drugim i najpopularniejszym komercyjnie jeich albumem.

Na wszelkich zdjęciach, jakie widziałem, wokalistka nosi spodnie, więc nie można jej nazwać „Morrisseyem w spódnicy”. Mimo to jej maniera wokalna wyraźnie wskazuje, kim się inspirowała. Zresztą moje ulubione fragmenty płyty to właśnie te smithsowskie: Nobody Like You,  Go Away i Four Letter Word. Do tej samej kategorii należy King of the Kerb, główny singiel wybrany do promocji, ale nie jest to piosenka, która rozlega mi się w głowie od razu na myśl o Echobelly. Oprócz Smithsów druga wyraźna inspiracja to Blondie – słychać ją już w otwieraczu Car Fiction, a potem w Natural Animal i kolejnym singlu Great Things.

Zespół przez większość czasu gra dosyć dynamicznie, ale zdarzają się bardziej nastrojowe momenta: na półmetku odpoczynek zapewnia Something Hot in a Cold Country (znowu jadący wpływami Blondie), a na końcu Worms and Angels.

Sympatyczne to jest całkiem, chociaż w dziedzinie imigrancko-dziewczyńskiego rocka brytyjskiego lat 90. nie ma startu do Skunk Anansie. 


 

Everclear, So Much for the Afterglow, 1997

Dla odmiany po tych wszystkich latoś britpopach – kawałek rocka alternatywnego z USA. Trio, na którego czele stał Art Alexakis, grało melodyjnie i dynamicznie, a więc – przynajmniej w niektórych momentach – porywająco.

Płyta ma introdukcję z koronkowymi harmoniami wokalnymi w stylu The Beach Boys, ale to tylko taka podpucha, bo potem zespół rusza z kopyta. Jeśli już do czegoś porównywać Everclear, to brzmi on jak ciut ostrzejsza, mniej erudycyjna wersja Weezera (najbardziej to skojarzenie daje się we znaki w Everything to Everyone). Proste, wpadające w ucho piosenki oparte na motorycznych podkładach, w nastroju nie tyle neurotycznym, co niepokojąco pogodnym. Gdzieniegdzie aranżację wzmacniają smyczki albo sekcja dęta.

Cała płyta stoi na równym poziomie, ale dwa utwory wybijają się ponad średnią: I Will Buy You a New Life i Father of Mine (w tym drugim zwraca uwagę solówka). Mniejsza o to, że po dokładniejszym zbadaniu można spostrzec, że w piosenkach powtarzają się podobne rozwiązania. Z podobnej półki pochodzi Why I Don’t Believe in God, tyle że wzbogacony jest przez banjo. Prócz utworu tytułowego panowie Alexakis, Montoya i Eklund dokładają do pieca w neopunkowym Amphetamine. Najbardziej odbiega od reszty ciężki i brudny instrumental El Distorto de Melodica, za którego zresztą dostali jedyne swoje Grammy.

Zgodnie z modą lat 90., po ostatniej piosence następuje przerwa, a po niej – utwór ukryty, a mianowicie dynamiczna piosenka antyświąteczna Hating You for Christmas.


 

Defekt Muzgó, Wszyscy jedziemy…, 1991

Jest to zaległa pamiątka z wyjazdu do Małbrzycha. Powstała tam w 1981 r. grupa Defekt Muzgó, którą kierował wokalista Tomasz „Siwy” Wojnar, musiała czekać dziesięć lat na wydanie pierwszej płyty.

Mamy tu do czynienia, całkiem po prostu, z polskim punk rockiem. To znaczy gitara nawala, perkusja nawala, wokalista się drzy, a bas, o dziwo, też słychać. Surowiznę podkreśla fakt, że płyta została zarejestrowana na koncercie (we wrocławskim klubie Rura), ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Piosenki (sztuk 25) są krótkie i treściwe. Dzielą się zasadniczo na mniej i bardziej melodyjne, przy czym te „bardziej” są do siebie też dosyć podobne, wykorzystując podobne progresje akordowe, w najbardziej przystępnych momentach sięgające do muzyki lat 50. Obok mojej ulubionej Gorzały można tu wymienić A ja żyję czy Jolkę. Z ostrzejszej części repertuaru zapada w pamięć utwór tytułowy (gdzie pada nazwa zespołu), Wałbrzych (jakieś echo Ten wasz świat Oddziału?), a także Fortuna (ze wcale znośnym refrenem).

Tematyka tekstów standardowa: jesteśmy młode pokolenie, nie wierzymy politykom, nie lubimy wojen, drapieżnego kapitalizmu i Kościoła (Strach) też nie za bardzo, mieszkamy w bardzo brudnym mieście, pijemy przeważnie wódkę albo piwo (o dziwo, zabrakło piosenki na cześć jabola), czasem zdarzają się jakieś historie miłosne. Próbka tekstu: „Najlepszą bombą jest jądrowa / Niezła jest także atomowa”. Gitarzysta czasem machnie jakąś krótką solówkę. W naturalny sposób wyróżnia się Piosenka partyzancka, czyli punkowa przeróbka My ze spalonych wsi.

Reedycja została wzbogacona o cztery piosenki z tego samego koncertu, pierwotnie opublikowane na wydanym tylko w wersji kasetowej albumie Pornografia. Ciekawsza połowa spośród nich to „hymnowa” Rewolucja oraz przeróbka najsłynniejszego utworu wrocławskiej grupy Sedes – Wszyscy pokutujemy. Natomiast w Nie mów do mnie nic gitarzysta pokazuje, że nie taki z niego ostatni cep, wdając się w motyw z W grocie króla gór Griega.

Mural na cześć Siwego na wałbrzyskim sklepie

Twórczość jest to mocno siermiężna i do jej słuchania muszę być w odpowiednim nastroju, ale do plusów należy autentyczność; poza tym Defekt Muzgó był reprezentatywnym przykładem zauważalnego nurtu w polskim rocku. Przy okazji mondegreen: zamiast „era mas” słyszę „Elon Musk”.


 

Queen, Queen, 1973

W końcu skompletowałem całą dyskografię studyjną zespołu Queen (poza Flajszem Gordonem). Zostały mi tera tylko dwa albumy koncertowe – i gdyby wyszła kiedyś autorytatywna kompilacja utworów ze stron B, to może bym się skusił.

Debiut powstał w okresie, kiedy zespół grał już od trzech lat. Jest to najprostsza, najcięższa i najbardziej jednolita stylistycznie płyta Queen, w zasadzie hardrockowa. Ciężkie riffy bluesowej proweniencji słychać np. w Son and Daughter. Oczywiście, zespół z takim wokalistą jak Freddie Mercury i takim gitarzystą jak Brian May w żadnym razie nie mógł być tuzinkowy. Są tu już charakterystyczne elementy brzmienia: partie gitarowe, soczysty bas, harmonie wokalne, w razie potrzeby także fortepian czy gitary akustyczne. Zespół już trochę wiedział, jaką drogą idzie, ale jeszcze nie do końca, dokąd.

Najbardziej przebojowo wypada otwierający płytę, entuzjastycznie rozpędzony Keep Yourself Alive z prostymi, lecz efektownymi solówkami perkusji i gitary. Został on słusznie wybrany do promocji, ale singiel przepadł na rynku; mimo to zespół jeszcze przez wiele lat grywał go na koncertach. Mniej chwytliwy, ale bardziej dramatyczny jest Great King Rat, we kierym May gra w duecie sam ze sobą.

Gdzieniegdzie widać skłonności do większych form, szczególnie w utworach Mercury’ego, piszącego tu jeszcze teksty w konwencji fantasy. Przede wszystkim należy wymienić sześcioipółminutowy Liar, wywodzący się z kompozycji powstałej jeszcze przed Queen – miejscami zeppelinowy, miejscami progresywny, a zmieściło się nawet bluesowe interludium z call-and-response. Mnóstwo też dzieje się w krótszym My Fairy King – „minioperze” na fortepianowym fundamencie. Pada tam wers o zsiadłym mleku – fani Freddiego skojarzą, że przed powstaniem Queen śpiewał w czymś, co się nazywało Sour Milk Sea.

Roger Taylor (w opisie figurujący jeszcze jako Roger Meddows-Taylor) wniósł zaśpiewany przez siebie, sprinterski Modern Times Rock’n’Roll, natomiast May, poza jednym utworem szybkim i jednym ciężkim, przygotował coś delikatniejszego – The Night Comes Down. Rozlewną balladą (choć z dynamicznym rozwinięciem) jest też Doing All Right, powstały jeszcze w czasach zespołu Smile, embrionalnej wersji Queen, w której śpiewał i grał na basie Tim Staffell. John Deacon (w opisie jako Deacon John, czego nie poprawiano w kolejnych wydaniach) jest dobrze słyszalny, ale jeszcze nic nie skomponował.

Finał albumu stanowi podniosła pieśń Jesus, a po niej następuje koda w postaci instrumentalnej miniatury Seven Seas of Rhye…, która na następnej płycie znalazła rozwinięcie do postaci piosenki - pierwszego z wielu przebojów Queen. 


piątek, 17 czerwca 2022

Green Mountain, czyli weekend w Lugburzu

 Ze wszystkich województw polskich nie byłem dotąd jeszcze w województwie lugburskim, więc przed Wielkanocą, w dniu, w którym Ukraińcy zatopili dwiema rakietami krążownik rakietowy „Moskwa”, postanowiłem nadrobić tę zaległość.

Bacuch, bóstwo opiekuńcze Grynbergu

Trasa pociągu pospiesznego wiodła przez Opole, Brzeg, Wrocław, Legnicę, Środę Śląską, Lubin, Głogów i Bytom Odrzański. Na dworcu Zielona Góra Główna rozstawiony był punkt pomocy dla uchodźców z Ukrainy. W ogóle mowę ukraińską słyszało się w centrum miasta na każdym kroku, a co niektórzy nawet posługiwali się językiem rosyjskim.

Pociąg do trunków winnych

Nieopodal kolei znajduje się, jak należy, worzec autobusowy, który ma w sobie pewien pierwiastek duchologiczny.

Lugburskie jest swego rodzaju województwem Frankensteina. Ludzie się dziwią, jak to możliwe i co to mówi o naszym kraju, że Gorzów Wielkopolski znajduje się w województwie lugburskim. Tymczasem w skład tejże jednostki ministracyjnej wchodzi kawałek Wielkopolski, kawałek Dolnego Śląska, kawałek Pomorza, kawałek Łużyc i mały skrawek historycznej Ziemi Lugburskiej. Jest to zarazem jedyne województwo, którego nazwa pochodzi od miasta położonego nie tylko poza nim, ale w ogóle poza granicami Polski. Zielona Góra leży w części historycznie śląskiej (prof. Toczewski ukuł określenie „Śląsk Lubuski”) i pod panowaniem niemieckim nazywała się w ogóle „Grünberg in Schlesien”.

Sztandar Ewangelickiego Stowarzyszenia Robotników

Jak w każdym mieście na Ziemiach Wyzyskanych, jest tu Plac Słowiański. Zakwaterowaliśmy się w pokoju z widokiem na śmietnik sądu rodzinnego.

Przy wyborze kwatery ważnym czynnikiem jest bliskość centrum miasta

Do centrum było całkiem blisko: już kilkaset metrów od hotelu znajduje się rynek z ratuszem. Odeń biegnie w kierunku północnym, a potem północno-wschodnim ul. Żeromskiego – deptak, kaj rozmieszczone są najbardziej prestiżowe sklepy i restauracje.

Bewstydne manekiny

Spośród zielonogórskiego budownictwa największe wrażenie zrobiły na mnie secesyjne kamienice, a szczególnie ta, którą nazwałem Domem Sałaty.

Dumą Zielonej Góry jest winiarstwo: to jeden z nielicznych w Polsce rejonów, gdzie jest wystarczająco ciepło, żeby hodować winograd. Wobec tego motyw owoców i liści winogron jest po prostu wszędzie. W centrum, na skrzyżowaniu dwóch deptaków, zasiada pomnik Bachusa, a jego mniejsze potomstwo, na podobieństwo wrocławskich krasnali, rozbiegło się po całej okolicy.

Za Bachusem deptak otrzymuje nazwę ul. Niepodległości. Na tym odcinku mieszczą się instytucje kulturalne: Teatr Lugburski im. Leona Kruczkowskiego, nieczynne już kino „Nysa” o secesyjnym obliczu, Bewuła i Muzeum Ziemi Lugburskiej, o którym dalej. Opodal stoją pomniki miejscowego malarza Klema Felchnerowskiego (przy stoliku) i gwiazdora Falubazu Zielona Góra, Andrzeja Huszczy (na motorze, a jakoby na koniu).

Bezpieczny Anioł

Odchodząc w bok, docieramy na Plac Bohaterów, gdzie stoi peerelowski pomnik żołnierzy w konwencji obelisku wyposażonego w „opaskę” z płaskorzeźbami. Po drugiej stronie ul. Westerplatte urządzony jest parking flankowany z jednej strony przez socrealistyczny gmach Urzędu bodajże Wojewódzkiego, a z drugiej przez opustoszały Dom Towarowy Centrum.

Sama ul. Westerplatte, mniej więcej równoległa do głównego deptaka jest szerszą arterią komunikacyjną. W betonowym pawilonie znalazłem księgarnię-antykwariat, gdzie kupiłem książkę o kulturze Maorysów oraz Empire  V Wiktora Pielewina. Opodal mieścił się ZUS z fontanną, która przypominała pomniejszoną imitację tej z gdyńskiego Skwiru Kościuszki. Była też siedziba PGNiG, przed którą zasiadał pomnik Łukasińskiego Łukasiewicza.

"Dziękujemy za glompalne ocieplenie"

Jeżeli chodzi o zielonogórskie życie duchowe, to najważniejszą świątynią rzymskokatolicką jest konkatedra św. Jadwigi Śląskiej, przy której stoi pomnik ks. K. Michalskiego. Poza tym jest w centrum kościół MB Częstochowskiej – szachulcowy, eks-protestancki. Dawną plebanię, szarą bryłę z secesyjnymi ornamentami, zaadaptowano na Filharmonię Zielonogórską, dobudowując nowocześniejsze skrzydło. W 1960 doszło tam do rozruchów, kiedy władza ludowa chciała odebrać parafii budynek – po latach upamiętniono je tablicą. Opodal znajduje się pomnik papieża Urbana I patrzącego na winogrono.

Urban I - drugie bóstwo opiekuńcze Zielonej Góry

Poza tym stoją w centrum polskokatolicki kościół Najświętszej Marii Królowej Polski i ewangelicki Kościół Jezusowy – oba dawniej staroluterańskie. Natomiast po synagodze, zburzonej przez hitlerowców, pozostał tylko kamień pamiątkowy przy filharmonii.

Cheruwim

Nieco dalej od centrum, nieopodal handlowej Galerii Focus Park, na którą zaadaptowano dawne zakłady Polska Wełna, wznosi się Wzgórze Winne, pokryte niezbyt jeszcze wyrośniętym parkiem, winnicą i kilkoma rzeźbami. Ze szczytu zbiega na dół kaskada, a u jej stóp stoi rzeźba golasa z koniem.

- No, nie wierć mi się, jak ci mam zadać tabletkę?

Na szczycie wzgórza, ponad rzędami winorośli, stoi Palmiarnia. Wśród palm i innej tropikalnej rośliny urządzono restaurację, wstęp zasadniczo wolny. Można wyleźć po schodach na galeryjki na pierwszym i drugim piętrze. Na piętrach, w bocznych pomieszczeniach, znajduje się jakaś instytucja kulturalna; za naszej bytności urządzono tam m.in. wystawkę rysunków Adrianny Menażyk z kotami. Taras widokowy na trzecim piętrze okazał się niedostępny – najbliższy czynny taras we Wrocławiu.

Let's bungle in the jungle

Sporo czasu poświęciłem na Muzeum Ziemi Lubuskiej (gdzie dyrektorem do 2015 był wyżej wymieniony Toczewski), podzielone na kilka wystaw. Zwiedzanie zaczyna się od sztuki polskiej XX wieku, od kolorystów do współczesnej awangardy, ze szczególnym uwzględnieniem laureatów biennale „Złote Grono”.

E. Dwurnik, Pszenica, z cyklu Sportowcy
(w sensie palaczy papierosów "Sport")

Wśród głośniejszych nazwisk: Pronaszko, Hasior, Dwurnik, Urbanowicz, Mikulski, Starowieyski, Jan Berdyszak, a także tutejszy Felchnerowski i trochę socrealizmu.

Antoni Kenar, Świniarka
(w głębi widać także jego Kobiecość)

Osobna jest wystawa historyczna, przedstawiająca dzieje Śląska Lugburskiego od czasów Piastów, przez panowanie niemieckie, po PRL, repatriację, Zastal i Falubaz.

Prawdziwy PPS skończył się na "Kill 'Em All"

Druga ekspozycja sztuki pokazywała m.in. sztukę sakralną, obrazy Tadeusza Kuntzego (miejscowego twórcy z XVIII w.) i rozmaite widoki Zielonej Góry, łącznie z panoramą w drewnie Zbigniewa Majewskiego i kolejną pracą Dwurnika.

Zielona Góra
(Tymek Borowski, Paweł Śliwiński) 

W osobnej sali znalazły się surrealistyczne odlewy Mariana Kruczka, którego fanem był dyr. Toczewski. W piwnicy dwie sale zaadaptował on także na Muzeum Wina i Tortur, przy czym to drugie mniej ciekawe, zwłaszcza że – w chybionych staraniach wytworzenia „klimata” – było bardzo słabo oświetlone, praktycznie w półmroku.

Santa Barbara

Na parterze, przed samym wyjściem, dostrzegłem  jeszcze salę z zegarami, ale już nie bardzo miałem czas się przyglądać. W kasie muzealnej kupiłem parę broszur: o Kruczku, Toczewskim, zegarach z tutejszych zbiorów oraz poczet piastowskich książąt Śląska Lubuskiego pyndzla Ireny Bierwiaczonek (obrazy wisiały zresztą na jednej z klatk schodowych).


W niedzielę wszystko było pozamykane, więc wybraliśmy się zobaczyć to, co akurat nie było, czyli Łużycki Ogród Botaniczny Uniwersytetu Zielonogórskiego. Droga wiodłą slumsowatą ul. Sikorskiego, a dalej przez rejon domków jednorodzinnych.

W połowie kwietnia jeszcze nie wszystko rozkwitło, więc podziwiałem głównie ogródek skalny i staw ze złotorybkami. Nieźle też się przedstawiało minizoo, gdzie karmiłem łanię daniela owsem z ręki i miziałem czarnego kota. Drugi, łaciaty biało-szary i z wyglądu bardzo wiekowy, widziany był za ogrodzeniem. W budce z lodami przekąsiliśmy po dwa małe i zimne naleśniki.

Droga powrotna biegła już przez ładniejsze okolice – najpierw działki i domy jednorodzinne, potem blokowisko. Ominęliśmy park, za którym krył się Amfiteatr im. Anny German, znany z tego, że ze PRL odbywał się tam Feściwal Piosenki Radziańskiej i dla niektórych jest to jedyne skojarzenie z Zieloną Górą.

Materiały ze "Zwierciadła" 1978 i "Filmu" 1984

Na tym etapie wędrówki napotkaliśmy kilka szkół, w tym Zespół Szkół Budowlanych, 1 LO oraz Zespół Szkół Specjalnych. Na rondach w okolicy stały emblematy rozmaitych szkół.


Przypadkiem natrafiliśmy na miniskansen kolejowy w postaci peronu z parowozem i wagonem towarowym, pozostałość po wąskotorowej Kolei Szprotawskiej. Towarzyszyło im parę gablot z historycznymi zdjęciami.

"Sokiści chcą miłości"

Ponieważ w wielkanocne popołudnie prawie całe centrum było pozamykane, w charakterze obiadu musiała nam wystarczyć solidna porcja frytek w barze piwnym. W toku dalszej eksploracji natknęliśmy się na pasaż handlowy „Meteor” w stylu lat 90.

Panna dwudzbanna

Któregoś dnia z Zielonej Góry wypuściliśmy się do Żagania. Jazda pociągiem trwała półtory godziny i dość się dłużyła – płaski teren, prawie żadnych szczególnych widoków poza ogródkami działkowymi w Żarach.

- pracuje
- oddycha
- buduje

Na dworcu w Żaganiu urządzono całkiem niezłą wystawę muzealną o kolejnictwie: m.in. mundury, instrukcje, rozkłady jazdy, a także drezyna pedałowa i tablica z peronu z czasów niemieckich.

Stanowisko dyżurnego ruchu z lat 80.,
spotykane nieraz i dzisiaj,
co świadczy o przywiązaniu PKP do tradycji

Od dworca do centrum miasta idzie się dość spory kawałek, mijając poniemieckie domy, w tym budynki koszarowe zaadaptowane na mieszkania.

Klub nieczynny,
od kiedy starszy sierżant sztabowy Jan G.
postanowił wjechać do niego "Szyłką"

Punktem centralnym jest pałac książąt żagańskich, zaadaptowany obecnie na dom kultury, filię urzędu miasta i coś tam jeszcze, oraz otaczający go rozlegle park nad brzegiem Bobru.

Żabań
(krótko po naszej wizycie płaz został, zgodnie z lokalną tradycją, rozbity przez wandali)

Od XIII wieku Żagań był siedzibą udzielnego księstwa, które w czasie wojny trzynastoletniej było nawet sojusznikiem Krzyżaków – książę Rudolf poległ pod Chojnicami, a potem angażował się jego brat Baltazar. Potem ziemia żagańska poszła w ręce niemieckie.

Gdyby Baltazar, kniaź żagański, żył dzisiaj,
może by grał w Scorpionsach 
(obraz Ireny Bierwiaczonek)

W okresie wojny trzydziestoletniej cesarz nadał księstwo zasłużonemu wodzu, Albrechtowi von Wallensteinowi, przez Czechów zwanemu Valdštejnem. Ten zainwestował sporo w infrastrukturę i prestiż, ściągając do Żagania Johannesa Keplera jako nadwornego astronoma. Dlategoż i Kepler jest miejscowym chlebrytą.

Volens nolens Kraplak

Charakter reprezentacyjny ma w Żaganiu ul. Warszawska – deptak łączący Rynek z Placem Słowiańskim, gdzie stoi pomnik misia Wojtka, tego z 2. Korpusu Polskiego. Przy pomniku brzdąkał w gitarę miejscowy, który przedstawił się jako Wilk.

Cała menażeria: Wilk, niedźwiedź, pies i Żubr (w reklamówce)

Zabrakło czasu na Nową Sól, Sulechów i parę innych miejsc, a z kolei Lugburskie Muzeum Wojskowe w Drzonowie i Muzeum Obozów Jenieckich w Żaganiu okazały się, z powodu Wielkiejnocy, zamknięte, ale wyprawa i tak była bardzo bogata we wrażenia aestetyczne.