poniedziałek, 27 marca 2023

Pod północnym słońcem (z frontu czytelniczego, 1/2023)

 Zamiast tematyki chińsko-japońskiej przytrafiła mi się na początek roku fińsko-lapońska.

 

1. Samuli Paulaharju, Nocne cienie tunturi. Opowieści lapońskie,
przeł. Cecylia Lewandowska, Poznań 1972

Po blisko 30 latach powróciłem do książki, która wtedy dość mi się podobała, ale do dziś niewiele z niej pamiętałem. Samuli Paulaharju, fiński etnograf i folklorysta, zmarły w 1944 r., zgromadził ogromne zbiory kultury ludowej i wydał wiele prac. Laponia nie była jego jedynym obszarem zainteresowań – miał też w dorobku dzieła poświęcone np. Karelii – ale wydaje się, że ulubionym. Nocne cienie tunturi to jego najbardziej znane dzieło: 15 opowiadań inspirowanych folklorem Saamów, czyli – według terminologii mniej wrażliwej – Lapończyków. Mowa nie tylko o części tej krainy znajdującej się w granicach Finlandii: wybrzeże Oceanu Lodowatego (jak swego czasu nazywano u nas Morze Arktyczne) należy przecie do Norwegii, pojawiają się też takie miejscowości po norweskiej stronie granicy jak Koutokeino czy wyspy Kierua i Kalsa.

            Przede wszystkim książka opiewa lapońską przyrodę, majestatyczną, surową i groźną, oraz ludzi, którzy wiedzą, jak żyć z nią w zgodzie. Zimy są tu pogrążone w mroku, a latem słońce widać na północy. Reny, wilki, komary, zorze polarnę, rozległe torfowiska, groźny Ocean Lodowaty, a przede wszystkim tytułowe tunturi (ten sam źródłosłów co „tundra”) – dzikie masywy wzgórz. W całym tym krajobrazie człowiek wydaje się zaledwie gościem, gnieżdżąc się w torfowej chatce gdzieś pod lasem, wypasając na zboczu stado renów albo wypływając trzyosobową szalupą na szerokie, mgliste morze. Prawdziwi gospodarze są tu inni: trolle, koboldy, staalo, podziemni, duchy leśne. Oprócz rdzennych istot nadprzyrodzonych pojawia się również swojski diocheł. Na oceanie można spotkać równie dobrze pannę wodną, która pomoże rybakom, jak i przynoszącego nieszczęście trolla morskiego, z pozoru wyglądającego jak zwyczajny nagus. Można też usłyszeć wołanie druha-rybaka, który przed laty zginął w czasie sztormu.

            Wielokrotnie przewija się motyw układu pomiędzy ludźmi a światem nadprzyrodzonym. Podziemny lud bardzo chętnie obdarzy człowieka cząstką swojego niewiarygodnego bogactwa, ale trzeba mu okazywać należyty szacunek, inaczej w okamgnieniu szczęście przestanie dopisywać i pozostanie tylko krzywy dach. Myśliwy Jorpa Olli z kolei, w zamian za dobre łowy, oddał duszę diabłu i na łożu śmierci dręczyły go straszliwe wspomnienia.

            Charakterystyczne jest to, że mieszkańcy Laponii traktują istnienie wszystkich tych istot nadprzyrodzonych jako coś zupełnie naturalnego, wiedzą, jak się z nimi obchodzić i jak postępować, żeby ich nie rozjuszyć – jednak czasem zdarzają się młodzi i niedoświadczeni, czy też przybysze z innych stron, którzy specyfikę tutejszego tajemnego życia muszą poznać na własnej skórze. Legendarnego skarbu bogacza Hannu, ukrytego w niedostępnej rozpadlinie, szukali i doświadczeni łowcy pardw, i wykształcony policjant, i kaznodzieja z Biblią, i kupiec z ładunkami prochowymi – wszyscy na próżno.

            Łącznikiem między światem ludzi a światem są czarownicy, zazwyczaj przedstawiani jako złowrodzy starcy, których lepiej nie drażnić. Ten, którego ciało wiózł na cmentarz stary Paksujalka, miał w zwyczaju walić w bęben, wprawiając się w trans, a więc ewidentnie był to szaman (noaide). Chrześcijaństwo daje pewną ochronę przed tajemnymi siłami Laponii, ale tylko do pewnego stopnia. W noc bożonarodzeniową, gdy jeździ po świecie ludojad staalo, ludzie siedzący przy świątecznym stole nie mają powodów do niepokoju, ale niech lepiej nie wychodzą bez potrzeby. Nawet pastor może paść ofiarą klątwy saamskiego noaide albo stać się upiorem i co noc krążyć wokół kościoła. Z drugiej strony – i na czarownika jest sposób, jeśli zanadto uwierzy w swoją moc.

            Tłumaczka w posłowiu napisała co prawda, że Paulaharju „nie starał się upiększyć zasłyszanych i notowanych skrzętnie opowieści”, „powściągał własne ambicje literackie i oddawał zgromadzony materiał w jego surowej formie”, ale nie da się ukryć, że wszystkie opowiadania są jednolite stylistycznie. Narracja w czasie teraźniejszym (poza retrospekcjami) nie zgrzyta specjalnie, mocną stronę stanowią opisy przyrody. Przekład również wypada bardzo kompetentnie. Zwraca uwagę nazywanie elementów kultury saamskiej wyrazami bliższymi polskiemu czytelnikowi: čiehgahpir nazywany jest rogatywką, a joik – jodłowaniem.

            Sprzed blisko 30 lat zapamiętał mi się przede wszystkim Piettari Heikki, który, przeklęty przez wójta czarownic za kradzież kożucha, musiał co noc ganiać na nartach i nie było mu dane zaznać spoczynku, oraz najsmutniejsze tu opowiadanie o czarnej owcy podziemnych. Teraz za najmocniejsze momenty uważam opowiadanie o Paksujalce oraz Szalupę Pounu-Lassiego, poświęconą zmaganiom tytułowego rybaka z morskim trollem.  Niestety, w moim egzemplarzu brakuje kilkunastu stron, a zatem większej części dwóch opowiadań.

Cytat: „…z dzikim, zatęchłym tchnieniem duchów leśnych łączy się woń chrześcijanina i świeży zapach zupy z pardw”

 

2. Listy Tove Jansson, wybór i komentarze Boel Westin i Helen Svensson,
przeł. Justyna Czechowska, Warszawa 2016

Cykl o Muminkach był jedną z moich ulubionych lektur w dzieciństwie, a kiedy wróciłem do niego studiach, też doskonale się sprawdzał. Nie zajmowała mnie natomiast dotąd kwestia życia prywatnego autorki. Dopiero ostatnio wpadł w moje ręce wybór bogatej korespondencji Tove Jansson.

Opracowaniem materiału zajęły się osoby odpowiednie do tego zadania. Boel Westin miała już na koncie biografię Tove Jansson: Mama Muminków, Helen Svensson była redaktorką pisarki od 1981, obie znały ją osobiście. Listy podzielone są według adresatów, a poszczególne sekcje poprzedzone wstępami nakreślającymi kontekst i tło. Niektóre kwestie wyjaśniają przypisy, zamieszczane w tekście bezpośrednio po danym liście lub ich grupie (przypisy dolne pochodzą od tłumaczki).

Najwcześniejsze są listy do rodziny i przyjaciółki, które Jansson pisywała w latach 1932-33 ze studiów w Sztokholmie. Była ona córką dwojga szwedzkojęzycznych artystów plastyków (ojciec – rzeźbiarz z Finlandii, matka – graficzka ze Szwecji) i wnuczką proboszcza sztokholmskiego kościoła św. Jakuba, sama też studiowała sztuki piękne. W 1938 trafiła do Paryża, gdzie kontynuowała naukę w kilku różnych miejscach i generalnie prowadziła cyganerskie życie, a w 1939 wypoczywała we Włoszech.

Objętościowo najliczniejszą grupę w tej selekcji (i dla mnie najciekawszą) tworzą listy do przyjaciółki, Evy Konikoff, która wkrótce przed wybuchem wojny kontynuacyjnej wyjechała do USA. Kolejne rozdziały to korespondencja z mimblami Jansson: Atosem Wirtanenem (politykiem i filozofem), pierwszą kobietą w jej życiu uczuciowym Viviką Bandler (reżyserką teatralną) i tą najważniejszą, Tuulikki Pietilä (kolejną graficzką). Do tego dochodzą kolejne listy do matki, a także do przyjaciół – Mai Vanni oraz Åkego Runnqvista. Ta grupa dotyczy okresu od połowy lat 50., ostatni zaś przytoczony list pochodzi z roku 1988. Znamienny jest brak korespondencji z czytelnikami – Jansson, przytłoczona sławą, traktowała je jako przykrą konieczność, ale jeśli kto ciekaw, to podobno można znaleźć parę w biografii pióra Boel Westin.

Jeśli chodzi o życie uczuciowe, początkowo Jansson interesowała się mężczyznami, chociaż miała z nimi mnóstwo kłopotów. Do dłuższych stażem partnerów należał niesiony wiatrem grafik Tapsa Tapiovaara. Sytuacja zmieniła się z chwilą poznania Viviki Bandler, choć był to związek nie bez trudności; w tym czasie Tove Jansson deklarowała się jako biseksualna. Z Wirtanenem schodziła się i rozstawała kilkakrotnie, z czego parę razy było już blisko ślubu, a w międzyczasie miewała różnych kochanków różnej płci (zwanych „mimblami”). W pewnym momencie zdecydowała „przejść na stronę duchów”, czyli stać się certyfikowaną lesbijką. Ustatkowała się w związku z Tuulikki, który przetrwał ponad 40 lat. Należy tu dodać, że ze swoimi byłymi pozostawała zwykle w przyjaznych relacjach i jeszcze po wielu latach gościła ich – razem z nowymi partnerami – w swoim wyspiarskim domu.

Interesowały mnie przede wszystkim dwie sprawy. Pierwsza to Muminki „od kuchni”. Po raz pierwszy na kartach zbioru pojawiają się one w liście do Konikoff z wiosny 1945, kiedy Jansson wspomina skromnie o „książce z bajkami”, którą spodziewa się wydać. W korespondencji z przyjaciółką Muminki pojawiają się raczej incydentalnie, ale czasami autorka skarży się, że ma już tego szumu dość, a nawet, że jej twórczość bywała oskarżana o demoralizację nieletnich. Gdzie indziej dowiadujemy się, że ktoś w Sztokholmie posądzał ją o splagiatowanie pomysłu na Muminki od jednego z miejscowych twórców. Tu i ówdzie trafiają się wzmianki o kolejnych wydaniach, o tłumaczeniach, o spektaklu teatralnym… W pewnym momencie wybuchło zainteresowanie Muminkami, które nabrały postaci tego, co dziś się nazywa franczyzą. Jak pisała Jansson do Bandler: „Nagle staliśmy się cholernie bogaci i zestresowani!” Sława jednak mocno ją męczyła: jeździć z jednego miasta do drugiego, podpisywać książki, udzielać wywiadów, odpisywać na listy, użerać się z producentami pirackiego merchu… Do tego chciałoby się z twórczością pójść gdzieś dalej, a tu wydawcy żądają kolejnych części Muminków!

O bezpośrednich inspiracjach przeczytać można mniej. Dowiedziałem się jednak, że wizję Muminka przywiódł autorce na myśl pniak ośnieżony w taki sposób, że nawis z jednej strony wyglądał jak nos. Każdy, kto wie cokolwiek o biografii Tove Jansson, kojarzy, że Tuulikki Pietilä, dla przyjaciół Tooti, była pierwowzorem postaci Too-tiki. W Piżmowcu niektórzy upatrywali Wirtanena, bo też filozof, ale edytorki powątpiewają, aby był to trafny wniosek, bo tak w ogóle byli do siebie całkiem niepodobni. W relacji z Bandler autorka często przywoływała Topika i Topcię, a zaś jedna z późniejszych części cyklu, Tatuś Muminka i morze, ukazała się jakiś czas po śmierci ojca Jansson i z pewnością jej ton, bardziej melancholijny niż w poprzednich tomach, miał coś wspólnego z przemyśleniami autorki w związku z życiem rodzinnym.

Druga kwestia to lata II wojny światowej, w której Finlandia była krajem frontowym, w dwuetapowym konflikcie ze Związkiem Radzieckim – szukałem więc wzmianek o tym, w jaki sposób wojna wpływała na życie Finów na tyłach frontu. Na korespondencji Tove Jansson odcisnęła się ona w postaci cenzury i kiepskiego funkcjonowania poczty. W listach do Evy Konikoff artystka pisze o siedzeniu w schronie, o przelatujących „komarach”, o tym, jak na spacerach widuje w lesie leje po bombach. Martwi się o bliskich mężczyzn na froncie – brata Pera Olofa i Tapsę (ich związek był szlakiem mocno kamienistym). Okres wojny miał zresztą przełomowy charakter dla jej życia osobistego – rozstała się z Tapsą i wyprowadziła z rodzinnego domu. Pod wpływem wydarzeń wojennych zdecydowała się też na bezdzietność – nie chciała rodzić synów do zabicia na kolejnej wojnie.

W trakcie lektury ze sporym zainteresowaniem czytałem także listy z lat 60., w których Jansson opowiada o trudach gospodarowania na oddalonej od wszystkiego wyspie – w sumie jak na Mazurach, tyle że ze sztormami.

Wyspy Tove Jansson według Google Maps.
1. Bredskär, gdzie zamieszkała z rodziną w okresie powojennym
2. Klovharun, dokąd wyprowadziła się na swoje
3. Kummelskär, gdzie chciała zamieszkać,
ale uniemożliwiły jej to intrygi miejscowych ważniaków

Tłumaczenie wypada bardzo znośnie, chociaż „zimowa wojna” i „północna Afryka” odrobinę mi zgrzytały ze swoją postsowiecką składnią. Jeśli chodzi o sferę ikonografii, to jest trochę zdjęć (m.in. wizerunki poszczególnych adresatów), trochę reprodukcji okładek i innych dzieł graficznych Jansson, a niektóre listy zreprodukowano w dużej części, dla ukazania, w jaki sposób ilustrowała ona swoją korespondencję.

 

3. William R. Trotter, Mroźne piekło. Radziecko-fińska wojna zimowa 1939-1940przeł. Jarosław Włodarczyk, Wrocław 2008

Czas na pierwszą w tym roku pracę historyczno-militarną. Wojnę zimową postrzega się często jako walkę Dawida z Goliatem, w której potęga Armii Czerwonej została skompromitowana, a Finowie, dając pokaz bohaterstwa, poświęcenia i sisu, obronili niepodległość, chociaż stracili część terytorium. W tym przypadku omówienie konfliktu wysmażył amerykański profesor, który pracował nad tematem przez około ćwierć wieku.

W początkowym rozdziale autor daje krótki zarys dziejów Finlandii przed 1940: panowanie szwedzkie, potem rosyjskie, niepodległość, wojna domowa, wreszcie kwestia Przesmyku Karelskiego – strategicznego pomostu lądowego, przez który przebiegała granica radziecko-fińska. W okresie międzywojennym Finowie zachowywali się dość ostrożnie, żeby nie rozdrażnić Stalina, ale on i tak znalazł powód, żeby się do nich przyczepić, mianowicie zbyt małą odległość granicy fińskiej do Leningradu. Co więcej, Karelia po 1918 r. była podzielona, wschodnia część pozostała w Rosji i nie można było całkiem wykluczyć fińskiego rewanżyzmu (choć Trotter prezentuje tamtejszy faszystowski Ruch Lapua jako ugrupowanie dość operetkowe). Wobec tego Stalin zażądał od Finlandii oddania części terytorium i ustanowienia radzieckiej bazy wojskowej na półwyspie Hanko. Finowie nie zgodzili się, więc poszedł wziąć Finlandię siłą.

Zanim przejdziemy do opisu działań wojennych, w osobnym rozdziale znajdziemy krótki życiorys marszałka Carla Gustafa Mannerheima. Ten weteran wojny rosyjsko-japońskiej i wojny światowej w czasie napiętych negocjacji fińsko-radzieckich nie podzielał nieustępliwego stanowiska dyplomatów, świadom, że armia fińska pozostaje w opłakanym stanie i brakuje jej wszystkiego oprócz morale. Podobnie jak Tove Jansson, języka fińskiego zaczął się na dobrą sprawę uczyć dopiero po pięćdziesiątce, można się za to dowiedzieć, że znał polski. Być może dlatego, że w ciągu kariery w armii carskiej przyszło mu (co autor pomija) stacjonować w Kaliszu. Po rozdziale poświęcono też umocnieniom Linii Mannerheima oraz marionetkowemu rządowi komunisty Otto Kuusinena.

Ponieważ działania toczyły się na bardzo długim froncie, autor omawia je nie chronologicznie, a według sektorów. Najbardziej newralgiczne były walki na Przesmyku Karelskim, gdzie Rosjanie ponosili ogromne straty, usiłując przełamać Linię Mannerheima. Ciężko też było na północ od Ładogi. Wcale nie wyglądało to tak, że Rosjanie pchali się pod ogień jak te owce, a Finowie rozwalali ich masowo między jednym łykiem viinna a drugim. Armia fińska była nie tylko nieliczna, ale też słabo wyszkolona, z niedoświadczonymi oficerami, zupełnym brakiem broni pancernej i, co najgorsze, bardzo kiepską łącznością, która pokrzyżowała wiele dobrze zapowiadających się akcji. Odpieranie radzieckiej agresji  wymagała od obrońców niesamowitego wysiłku i wielu ofiar, jak pod Tolvajärvi, gdzie odniesiono pierwsze istotne psychologicznie zwycięstwo. Najbardziej szczegółowy jest rozdział poświęcony bitwie pod Suomussalmi, gdzie sprawnie dowodzonym Fińczykom udało się okrążyć i stopniowo zlikwidować silniejsze liczebnie zgrupowanie radzieckie.

Działania morskie były dość ograniczone, częściowo z uwagi na stosunkową słabość obu flot, a przede wszystkim zamarznięcie Zatoki Fińskiej. Autor określa tu największe fińskie okręty, „Väinämöinen” i „Ilmarinen”, mianem „konstrukcji przypominających krążowniki lub monitory, zależnie od tego, czy weźmie się pod uwagę ich konstrukcję, czy przeznaczenie”. Być może jest mu obce pojęcie „pancernik obrony wybrzeża”, a może sądzi, że jest ono obce czytelnikom. Tak czy inaczej, po stronie fińskiej główną rolę odegrały tu baterie artylerii nadbrzeżnej. Z lotnictwem było inaczej: pomimo słabości liczebnej i przestarzałych maszyn, fińscy piloci zaliczali zestrzelenia w ilościach hurtowych. Co ciekawe, jednym z czołowych asów myśliwskich został gość, którego na początku wojny omyłkowo zestrzeliła własna artyleria przeciwlotnicza.

Niestety, w lutym Rosjacy wzięli się w garść, zmieniając organizację i taktykę. Ogromną przewagą sił doprowadzili do przełamania frontu i zmusili Helsinkę do rokowań. Finlandia straciła nie tylko kolejną część Karelii (która do 1956 funkcjonowała jako Karelo-Fińska SRR, a potem zdegradowali ją do rangi ASRR w ramach Rosji), ale też dostęp do Morza Arktycznego z miastem Petsamo.

Ironia losu polega na tym, że Stalin napadł Finlandię, bo obawiał się, że Niemcy mogą ją wykorzystać do ataku, a w rezultacie blamaż Armii Czerwonej jeszcze Niemców ośmielił. Po ataku Rzeszy na ZSRR Finowie, sprowokowani kolejnym radzieckim bombardowaniem, postanowili odbić utracone tereny w tzw. wojnie kontynuacyjnej, sprawie dla nich bardziej kontrowersyjnej ze względu na sojusz z Hislerem. Zdobycze nie okazały się trwałe, ale, w odróżnieniu od Rumunii czy Węgier, zachowali chociaż suwerenność, chociaż w formie „finlandyzacji”.

Wspomniane zostały reakcje międzynarodowe. Brytyjczycy i Francuzi rozważali wysłanie na Północ korpusu ekspedycyjnego, ale bardziej niż o pomoc Finom chodziło tu o utrudnienie Niemcóm dostępu do szwedzkiej ropy. Autor wspomina, że brano pod uwagę „wszystkie jednostki polskiego wojska na uchodźstwie” – nie słyszałem o wszystkich, ale Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich z pewnością wchodziła w grę.

Trotter pisze w sposób lekki i zrozumiały, wręcz „dziennikarski”, ale jako Amerykanin piszący dla Amerykanów, nie ustrzegł się paru uproszczeń. Określenie Mannerheima mianem „zapewne największego męża stanu, jakiego miały kraje bałtyckie od czasów Gustawa II Adolfa” świadczy zaś o dosyć liberalnym potraktowaniu definicji „krajów bałtyckich”. Za pewne niedomówienie należy uznać stwierdzenie, że Kuusinen „został zakonserwowany na jakimś biurokratycznym stanowisku w Karelskiej SRR”, kiedy w gruncie rzeczy przez cały okres istnienia tej republiki pozostawał jej dyrektorem. Swoje dokłada tłumacz, pod postacią generała „Bruszyłowa” czy wzmianki o „elitarnym pułku Gwardii Kawaleryjskiej” – i bądź tu mądry, czy chodzi o kawalergardów, czy o konny lejbgwardii.

Autor korzystał z wielu prac fińskojęzycznych, ale zamiast bibliografii zawarł notę o polecanych lekturach w języku angielskim. Oprócz tego są też podziękowania dla rozmówców, z których część stanowili weterani wojny zimowej. Znalazł się wśród nich wybitny pisarz Väinö Linna, autor Żołnierza nieznanego (tłumacz podaje tytuł w wersji angielskiej, nieświadom, że powieść została w Polsce wydana) oraz poeta Erkka Maula, o którym pisze zagadkowo: „wraz z nim chcę też uczcić jeża w świetle księżyca”. Trzeba przyznać, że książka wydana pierwotnie w 1991 r. jest zapewne ciut przestarzała; po upadku ZSRR musiało wypłynąć co nieco nowych danych.

W dzisiejszych czasach trudno się oprzeć wyciąganiu paraleli historycznych. Kreml liczył, że atak na Finlandię będzie bułką z masłem, bo armia słaba, a ludność przejdzie na stronę Sowietów – gdyż wywiad przekazywał Stalinowi i innym decydentom to, co chcieli usłyszeć. Podobnie jak dziś, już pierwszego dnia Radzianie zaatakowali cele cywilne (bombardowanie Helsinek) i już pierwszego wykazali się nieudolnością (niechcący zbombardowali własne poselstwo). Nie stracili co prawda okrętu flagowego, ale było blisko. Główna różnica polega na tym, że dzisiaj społeczność międzynarodowa zareagowała konkretnie już od pierwszego dnia. Moskwicin też w 1940 r. po dwóch miesiącach przyłożył się bardziej, modyfikując taktykę, a w latach dwudziestych XXI w. walki pod Bachmutem i Węglodarem – toczące się w momencie, gdy to piszę – wskazują, że zwyczajna przewaga liczebna już nie załatwia sprawy.

 

4. Paavo Haavikko, Lata, przeł. Cecylia Lewandowska, Poznań 1972
(Seria dzieł pisarzy skandynawskich)

            Z literatury fińskiej, poza Nocnymi cieniami tunturi, znałem dotąd tylko Muminki i Egipcjanina Świntuhe. Wobec tego rzuciłem się na pierwszą powieść z tamtych stron, jaką udało mi się wykopać na działce. Paavo Haavikko był przede wszystkim poetą, ale jak mu co ślina na język przyniosła, to tworzył i prozę. Lata powstały w roku 1962. Jest to raczej mikropowieść, wszystkiego 80 stron.

            Właściwie nic się tu nie dzieje. Mamy menela o imieniu Väinö, który łazi po mieście. A to załapie się na darmowy posiłek, a to wynajmie się do pomocy przy przeprowadzce, a to szuka butelki do odwirowania politury, a to odwiedzi żonę, pracującą jako pomoc domowa. Spotyka na swojej drodze innych marginałów, jak obleśny Björninen czy przedsiębiorczy Viipuri, ma też niezbyt poukładane relacje z matką i bratem.

            Jest tu jednak swego rodzaju „poezja powszedniości”, na podobnej zasadzie, jak u Stachury, który potrafił zrobić rzecz atrakcyjną literacko z jedzenia kartofli. Z tą różnicą, że o ile pisanie Steda było magiczne, nasycone i erudycyjne, to Haavikko idzie w silny minimalizm. Narrację (towarzyszącą) tworzą krótkie zdania bez ozdobników. Weźmy choćby już z pierwszej strony – łącznik z poprzednią lekturą: „Brał udział w Wojnie Zimowej. Służył w kawalerii jako kurier. Miał konia tak powolnego, że chciało się płakać, gdy trzeba było jechać na nim z meldunkiem”. Dialogi są potoczne i w zasadzie o niczym – normalne, codzienne rozmowy ludzkie. Akcja nie zmierza do żadnej konkretnej konkluzji – w każdym razie po jednym przeczytaniu tak mi się wydaje. Trudno mi znaleźć klucz do tej książki.

 

 

5. Ørnulv Vorren, Ernst Manker, Lapończycy. Zarys historii kultury,
przeł. Tadeusz Adrian Malanowski, Warszawa 1980

Powrót na daleką Północ – tym razem dzięki Norwegowi (Vorren) i Szwedowi (Manker), którzy swoją pracę poświęconą kulturze Saamów (tytuł oryginału: Samekulturen) wydali początkowo w 1957 r. nakładem Uniwersytetu Oslo.


Praca ma charakter popularyzatorski, jednak autorzy, zgodnie z dobrym zwyczajem naukowców, przedstawiają we wstępie najnowszy (na ową chwilę) stan badań. Następnie pokrótce charakteryzują warunki naturalne Laponii i najstarsze świadectwa osadnictwa Saamów na tych terenach. Jako pierwszy o tym północnym narodzie wspominał już Tacyt, po nim kilku innych, lecz pierwsze dokładniejsze info pochodzi od wikinga Ottara z końca IX w.


Saamowie dzielą się zasadniczo na trzy grupy kulturowe: morskich, górskich i leśnych. Pierwsza część pracy szczegółowo omawia kulturę materialną każdej z nich. Saamowie górscy prowadzili tradycyjnie koczowniczy tryb życia, oparty na hodowli i pasterstwie reniferów, toteż charakterystyka nie obyła się tu bez krótkiego wprowadzenia do biologii tych rogaczy, ich diety i corocznych migracji, do których dopasowywały się zarówno całe rodziny saamskich pasterzy, jak coroczne kalendarium prac gospodarskich. Morscy trudnili się raczej łowiectwem i rybołówstwem niż hodowlą i pasterstwem, a ich tryb życia określa się jako półkoczowniczy; zresztą informacje na temat ich kultury są najmniej liczne, gdyż dość szybko asymilowali się z ludnością nordycką. U leśnych z kolei dominowało łowiectwo i rybołówstwo rzeczne.



Blurp stwierdza, że Lapończycy żyją „na terytorium trzech państw skandynawskich: Norwegii, Szwecji i Finlandii”. Pominięto tu ZSRR, gdzie zresztą byli oni od dawna oficjalnie znani jako Samowie, niemniej w samej książce grupy saamskie zamieszkujące tereny Półwyspu Kolskiego także zostały pokrótce wspomniane. Znajdowały się one pod kulturowym wpływem Rusi, Komiaków i Nieńców, a zwłaszcza prawosławia za sprawą św. Tryfona Kolskiego i monasteru pod Petsamo.

Druga część książki, za którą odpowiada Ernst Manker, dotyczy kultury duchowej. Omawia zatem pokrótce język lapoński i jego dialekty. Co prawda jest to charakterystyka mocno przestarzała, poczynając od tego, że dziś się już mówi o kilku językach lapońskich, tworzących odrębną grupę w ramach języków ugrofińskich, a kończąc na tym, że języki uralo-ałtajskie uważa się za ligę, a nie rodzinę językową. No i coś mało tych języków autorzy wyróżniają, skoro według nich jest tylko 9 ugrofińskich (zabrakło estońskiego!), a ałtajskich – zaledwie trzi! Dokładniej omówione zostaje wzornictwo ludowe, nie zabrakło też rozdziału poświęconego joikowi i innym formom muzycznym (fujarki z łodygi dzięgla). Manker przedstawia też motywy poezji ludowej, obrzędy związane z polowaniem na niedźwiedzia i inne zwyczaje, łącznie z paroma akapitami na temat imion i nazwisk u Saamów.


Ørnulv Vorren wraca za kierownicę w części „Człowiek i społeczeństwo”. Po krótkim omówieniu problemu klasyfikacji rasowej Saamów – z podkreśleniem, że jest to temat bardzo śliski, pełen błędnych wniosków i należący do wciąż się rozwijającej dziedziny nauki – następuje charakterystyka dawnej, typowo saamskiej struktury społecznej opartej na więziach rodzinnych oraz jej zmian na przestrzeni dziejów. Narrację podsumowuje zarys stosunków Saamów z ludnością sąsiednią. Poświęcono tu miejsce zarówno samoorganizacji tego narodu (czasopisma, towarzystwa kulturalne itp.), jak i regulacjom prawnym wprowadzanym przez rządy Norwegii, Szwecji i Finlandii, z uwzględnieniem tendencji emancypacyjnych po II wojnie światowej.

Książka jest bogato ilustrowana. Tekst uzupełniają liczne ryciny, przedstawiające m.in. przedmioty codziennego użytku Saamów czy, szczególnie użyteczny, schemat konstrukcji rodzinnego namiotu. Do tego dochodzą 3 wkładki ze zdjęciami, wykonanymi przez obu autorów i parę innych osób na przestrzeni lat 1932-1954, plus parę starszych.


Praca, jak wskazuje podtytuł, jest zarysem, w czym się kryje zarówno jej zaleta, jak i wada. Zaleta dlatego, że stanowi rozległe wprowadzenie do tematu kultury Saamów. Wada, ponieważ odnosi się wrażenie, że niektóre tematy zostały jedynie z grubsza liźnięte, a chciałoby się poznać więcej konkretów.

Chociaż autorzy prowadzą narrację w czasie teraźniejszym, dają do zrozumienia, że w okresie powojennym życie Saamów uległo daleko idącej modernizacji. Książka jest więc zapisem rzeczywistości, która dzisiaj w zasadzie wygląda już zupełnie inaczej. Niemniej Saamowie nie zatracili własnej tożsamości, a ich kobieca reprezentacja fubtolowa zdobyła ostatnio mistrzostwo świata w lidze CONIFA, pokonawszy Tybetanki 13:1.

poniedziałek, 20 marca 2023

Cały świat jest B, czyli pierwsze płyty w 2023

 Pierwsze w tym roku nabytki płytowe są dziełami wykonawców zaczynających się na B. 


Blade Loki, Torpedo los!!!, 2009 

Na początek coś z polskiego punku, i to z kobietą przy mikrofonie. Torpedo los!!! jest piątym albumem wrocławskiej grupy, która zdążyła wyrobić sobie markę na krajowej scenie.

Większość utworów to punkowe galopy, które od innych punkowych galopów różnią dwie rzeczy. Po pierwsze, udział sekcji wzdętej (trąbka i puzon). W składzie są też klawisze, ale niezbyt wyeksponowane. Po drugie, potężne brzmienie, odległe od garażowo-piwnicznego standardu, budzące za to skojarzenia z Kultem i Armią. W dodatku jeden z muzyków nazywa się Ważny, choć to nie puzonista, jeno klawiszowiec.

Najlepszy (bo najbardziej melodyjny) jest sam początek płyty: Biegnij, biegnij, Torpedo los i szczególnie Wszyscy diabli. Reszta jest melodyjna mniej, ale zespołowi nie brakuje energii, w sam raz do jazdy jakimś dużym i ciężkim pojazdem, może być AMX-10 RC, względnie do wyciskania gąbek na głowy milicjantów. Momentami się robi monotonnie ze względu na podobne progresje akordowe w poszczególnych piosenkach. Utwór Wszystko mnie wkurwia jest dokładnie tak wściekły, jak zapowiada tekst, Polic zdziera gardło, ale i tu nie obywa się bez trąb. Apokalipsa wykorzystuje wiersz Juliana Tuwima, zaś Przeróbka Skóry Aya RL (z genderową zamianą ról w tekście) nie różni się stylistycznie od reszty albumu. W Dzieci podwórek wpleciono kolaż wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, łącznie ze śpiewaniem hymnu.

W czasie prac nad Torpedo los!!! z zespołu odeszła (na jakiś czas) Agata Polic. Zastąpiła ją Agnieszka „Maja” Niemczynowska. Jako bonusy do albumu dołączono trzy alternatywne wersje utworów, zawierające już jej wokal. Niestetyż, nie ma takiej stylowej chrypki, a w dodatku sepleni.


 
 

The Beautiful South, 0898 Beautiful South, 1992

Kontynuuję zapoznawanie się z twórczością tego zespołu. Tym razem przyszła pora na trzeci album, pod tytułem nawiązującym do prefiksu brytyjskich sekstelefonów. Oprócz Heatona i Hemingwaya śpiewała tu Briana Corrigan, choć w książeczce członkowie zespołu figurują pod tak ekscentrycznymi pseudonimami, że trudno się domyślić.

Jak zwykle, mamy tu przewrotność pod maską eleganckiego pop rocka. Zaczyna się od dźwięków fortepianu przywodzących na myśl A Song for Whoever, ale potem otwieracz Old Red Eyes Is Back już przyspiesza. Zasadniczy skład wspomagają to trąby, to smyki. Czasem grupa przybiera konwencję balladową (Something That You Said z harmonijką), czasem bliższą rocka (We Are Each Other, We’ll Deal with You Later), czasem skontrastowaną (36D). Mniej jest może elementów jazzujących. Briana Corrigan, o wysokim głosie pełnym słodyczy podszytej perwersją, role pierwszoplanowe przyjmuje w The Rocking Chair i największym przeboju z płyty – Bell-Bottomed Tear, dla mnie osobiście mniej tu ciekawym. Kiedy indziej wykonuje duety lub po prostu śpiewa back-wokale. Trochę nowofalowego mroku słychać w Here It Is Again, natomiast You Play Glockenspiel, I’ll Play Drums opiera się na partii klawiszy budzącej skojarzenia z AOR.

Dodatkowy atut albumu stanowi szata graficzna w postaci surrealistycznych obrazów Davida Cuttera. 


 

The Beautiful South, Quench, 1998

Quench był szóstym albumem zespołu ogólnie, a trzecim z Jacqueline Abbot w składzie. W porównaniu z Horrigan obdarzona jest ona głosem nieco niższym i mniej słodkim, a odrobinę bardziej „po przejściach”, ale niestety mniej też zauważalna na płycie. Zespół nie porzuca swojego elegancko-ironicznego stylu – jak klasyczna, w miarę motoryczna piosenka Beautiful South brzmi chociażby Lure of the Sea. Fortepianowe ballady reprezentują Big Coin i jeden z czterech singli, The Table.

Zauważa się nieco więcej brzmień jazzowatych. Skojarzenia takie ewokuje – pojawiający się już od pierwszego utworu – fortepian elektryczny, a także sekcja dęta. How Long’s a Tear Take to Dry jest nieźle rozswingowane, a otwiera je zagrywka gitary w technice slide, nieco dezorientująca, bo potem takich brzmień już nie uświadczysz. Gdzieniegdzie pojawiają się rytmy samboidalne: Perfect 10, Look What I Found in My Beer, gdzie nawet słychać santanowate zagrywki gitarowe, czy wreszcie Losing Things inkrustowany partiami trąbki z tłumikiem. Natomiast finałowy Your Father and I, z dostojeństwem godnym Roxy Music, wykorzystuje sitar.

Najciekawsza jest mniej więcej połowa płyty: Dumb z rozkołysanym refrenem w stylu estrady lat 50., żwawszy Perfect 10 z kontrastem dynamicznym między zwrotką a refrenem (oba wydane na singlach) oraz The Slide, wyposażone nie tylko w orkiestrę, ale i gospelsowy chór. Pockets to z kolei „wieczorna” ballada, jaka pasowałaby do Knopflera albo późnego Claptona; gościnnie gra tu na gitarze Paul Weller.

Na okładce znalazł się groteskowy obraz boksera, pędzla Petera Howsona, który potem zażyczył sobie tantiem za jego wykorzystanie w materiałach promocyjnych. Książeczka wymienia byłego kolegę z Housemartins, Normana Cooka – który tymczasem wyrobił już sobie markę jako spec od muzyki elektronicznej Fatboy Slim – w roli „konsultanta rytmicznego”.


 
 

Blur, The Great Escape, 1995

W ciągu ostatnich dwóch lat uzupełniłem płytotekę o wiele ważnych płyt britpopowych – a jednego z dwóch najważniejszych zespołów tego nurtu ciągle brakowało.

The Great Escape była następczynią jednej z najlepszych płyt Blur – Parklife. Wobec tego okazała się albumem bardzo wyczekiwanym, a jej recepcja była niejednorodna. Taki na przykład „TRock” w 1998 zdecydował się włączyć właśnie ją, a nie Parklife do zestawienia dziesięciu najważniejszych płyt britpopu, a już pięć lat później, we wkładce o Blur, inny recenzent tego pisma ocenił ją jako wyraźny krok w tył. Prawda, że na albumach jeszcze kolejnych zespół Damona Albarna odleciał tak daleko, że The Great Escape blednie w porównaniu.

Piosenki są dość zróżnicowane aranżacyjnie, często z wykorzystaniem instrumentów klawiszowych. W Fade Away pojawiają się dęciaki, gdzie indziej kwartet smyczkowy. Albarn śpiewa z urzekającym brytyjskim akcentem, w którym nawet bez rozumienia tekstów słychać ironię, a koledzy nierzadko wspomagają go wokalami tła, zwykle falsetowymi, ale np. kanwą Top Man jest zadumane pohukiwanie. Szybko do przodu jedzie Globe Alone, który by można nazywać punkowym, kiejby nie groteskowy syntezator. Tymczasem Ernold Same to przerywnik o nieco musichallowym nastroju, z melorecytacją na tle partii smyczkowych i gitarzystą Grahamem Coxonem grającym dla odmiany na banjo. Najbardziej przebojowy walor mają Country House, z bardzo zaraźliwym refrenem, oraz dynamiczniejszy Charmless Man. Ze spokojniejszej części repertuaru wyróżniają się wzbogacone smyczkami Best Days i The Universal. Co prawda zdarza się trochę monotonii: otwieracz Stereotypes, wspomniany Top Man i późniejszy Mr. Robinson’s Quango są utrzymane w podobnym średnim tempie i na podobnych patentach. Płytę kończy oniryczne Yuko and Hiro z gościnnym śpiewem Cathy Gillat, ale potem jest jeszcze krótki ukryty instrumental.

  



Billy Joel, An Innocent Man, 1983

Kolejna w ostatnim czasie płyta Billy’ego Joela to swego rodzaju podróż w czasie, mająca na celu odtworzenie atmosfery lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – nastoletnich czasów autora.

Tu się znajduje Uptown Girl, piosenka tak niezwykle przebojowa, że można ją u nas od czasu do czasu usłyszeć w normalnym radiu, lecz płyta jest ogólnie bardzo równa. Easy Money to jak dotąd mój ulubiony otwieracz spośród płyt Joela – energiczny, krzepki soul-funk w tradycji Jamesa Browna, z odpowiednio dynamicznymi trąbami.

Zgodnie z koncepcją albumu, jest tu wszystkiego po trochu: nieco detroickiego soulu (Tell Her About It), nieco doo-wopu (The Longest Time, Careless Talk), nieco korzennego rokendrola typu Chuck Berry (Christie Lee). Utwór tytułowy jest kolejnym przykładem rozlewnej ballady „do pomylenia z Eltonem Johnem”, z monumentalnym smyczkowym crescendem. Chociaż This Night ma wszelkie cechy „czarnego” R&B nawiązującego do lat 50., to refren zaczerpnięty został z Sonaty patetycznej Beethovena. W soulowym Leave a Tender Moment Alone pojawia się solo na harmonijce chromatycznej w wykonaniu belgijskiego mistrza Tootsa Thielemansa (zasadził dąb w Inowrocławiu). Instrument nadaje całości charakteru nieco steviewonderowatego, chociaż inspiracją był Smokey Robinson.

W osobistym rankingu płyt Billy Joela An Innocent Man wychodzi na drugie miejsce po The Stranger.



piątek, 10 marca 2023

Pięć twarzy Stuhra, czyli krasnoludki i Marsjanie

 

 

Eksploracja serwisu 35mm.online pozwoliła mi zapełnić pewne luki w znajomości polskiego kina, a parę filmów sobie przypomnieć po latach. Tym razem w każdym występował, w mniejszej lub większej roli, Jerzy Stuhr.


 

Kiler-ów 2-óch, reż. Juliusz Machulski, 1998

Po niewiarygodnym sukcesie Kilera Machulski nie oparł się pokusie nakręcenia kontynuacji. Oto Jurek Kiler po wydarzeniach z pierwszej części został sławnym filantropem. Tymczasem Siara i Lipski uciekają z więzienia i planują zemstę (czy to się wam nie kojarzy z jakimś innym filmem Machulskiego o numerze 2?) Odegra w niej istotną rolę latynoski sobowtór Kilera, Jose Arcadio Morales – też grany przez Pazurę, choć w napisach występuje osobno, pod przetłumaczonym nazwiskiem: Cesar Andres Garro. Do tego dochodzi trójkąt (czworokąt?) miłosny w formie komedii pomyłek, nie najwyższych zresztą lotów.

Scenariusz, niestety, nie dorównuje pierwszej części (zauważa się też mniej kultowych dialogów). W pierwszym Kilerze wyciosał go Piotr Wereśniak, podczas gdy scenariusz sekwela ulepili Machulski z Ryszardem Zatorskim (który później wyspecjalizował się w polskich komediach romantycznych, co wiele wyjaśnia i nic nie usprawiedliwia). Rola komisarza Ryby została zredukowana, a cały film ciągnie właściwie dwójwirat gangsterów Siary (Rewiński) i Lipskiego (Englert). Scena, w której Siara i jego goryl Wąski uczą Moralesa paru słów po polsku, wydała mi się najzabawniejszym momentem filmu. Największa natomiast słabość to utekturowienie ról żeńskich. Jolanta Fraszyńska jako postrzelona córka Lipskiego jest wprawdzie nową postacią. Udział Katarzyny Figury sprowadza się tylko do fanserwisu i nie wnosi nic do fabuły, a Ewa, dziewczyna Kilera, ma tak mało wspólnego ze sobą z pierwszego filmu, że przez moment wydawało mi się, że to nie jest Małgorzata Kożuchowska, tylko cichcem podmienili aktorkę.

Nie zabrakło drobnych aluzji do wcześniejszych filmów Machulskiego. Poza tym Dorociński z Milowiczem w roli drobniejszych zbirów wpuszczają odrobinę tarantinowskiego klimatu i – jak sądzę – robią sobie jaja z Młodych wilków (zwłaszcza drugi, o fryzurze bardzo podobnej do firmowego owłosienia Króla Katalizatorów). Jest to dość paździerzowa wersja Tarantino, ale nie dziwota, skoro polskie kino gangsterskie jako takie było paździerzowe. Prócz tego z Kiler-ów 2-óch zapamiętuję kiczowate kolorowe marynarki Jurka Kilera, kolejne piosenki Elektrycznych Gitar, Aleksandra Kwaśniewskiego granego przez bardzo podobnego aktora (Andrzej Grabarczyk) i product placement piwa Piast.

 

Wojna światów – następne stulecie, reż. Piotr Szulkin, 1981

Kolejna – po Golemie – część antyutopijnej tetralogii Piotra Szulkina nawiązuje otwarcie do H.G. Wellesa i Orsona Wellsa, czy tam odwrotnie. Akcja rozgrywa się pod koniec wieku, w kilkanaście dni po przybyciu Marsjan na Ziemię. Roman Wilhelmi wciela się w Irona Idema, telewizyjnego prezentera, który pewnego dnia przekonuje się, że musi zostać tubą propagandową wychwalającą Marsjan, a od tego momentu jego życie zmienia się gwałtownie w jedną wielką kafkarnię. Co zauważalne, Marsjanie pojawiają się gdzieś w tle i nie widać, żeby zajmowali się czymś szczególnie krwiożerczym, tylko ludzie ludziom gotują ten los.

Jest to film mniej ryjący muuzg niż Golem, mniej nawiązujący do ekspresjonizmu, choć nadal odlotowy i nadal można nazywać tę stylistykę „menelpunkiem”. Jak się okazuje, żeby zrobić film sajęs fikszyn, nie trzeba wcale wywalać 3/4 budżetu na kostiumy i scenografię. Peerelowska szarzyzna i bylejakość doskonale kreowała ogólny klimat antyutopii. Co prawda akcja, zgodnie z tradycją polskiego SF, rozgrywa się w nieokreślonym kraju anglojęzycznym, ale cenzura nie dała się nabrać i film dwa lata przeleżał na półce. Nie ma się co dziwić – przedstawiona przez Szulkina wizja mediów znajduje niepokojący oddźwięk również i dzisiaj.

To było wtedy, jak Anioł i Gargamel rzucali cegłami w megafon

Oprócz Wilhelmiego pojawiają się aktorzy znani z Golema. Marek Walczewski, tam w roli głównej, tu gra epizod, ale znaczący. Większe znaczenie dla fabuły mają postacie Mariusza Dmochowskiego i Wiesława Drzewicza. Oprócz tego film zawiera Krystynę Jandę jako dwie kobiety, Jerzy’ego Stuhra w epizodzie oraz Stanisława Tyma w roli goryla (serio, w dialogach nie jest nazywany inaczej). Kto grał Marsjan, trudno powiedzieć.

            Muzykę napisał Józef Skrzek i we własnej osobie pojawia się w filmie jako lider fikcyjnego zespołu The Instant Glue, którego koncert transmituje telewizja. Ścieżka dźwiękowa ukazała się jako solowy album Skrzeka Wojna światów – następne stulecie. Z powodu kryzysowych braków papieru, album zapakowano w wywrócone na lewą stronę okładki od innych płyt, na które łatwo było nanieść prostą, czarno-białą grafikę. Mój egzemplarz nadrukowano na okładce płyty Agnieszki Kossakowskiej z ariami z operetek. Latoś wyszła reedycja, która oczywiście nie zawiera takich niespodzianek.

 

O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji, reż. Piotr Szulkin, 1984

Menelpunk? Ja wam dopiero pokażę menelpunk! Tym razem w wydaniu postapokaliptycznym, gdyż akcja dzieje się po wojnie atomowej. Niedobitki ludzkości wegetują w rozległym schronie, stanowiącym ochronę przed skażeniem radioaktywnym. Przy życiu trzyma ich nadzieja na przybycie z kosmosu Arki, która zabierze wszystkich w lepsze miejsce (legendę tę rozpropagowano w celu lepszej kontroli społeczeństwa). Grany przez Stuhra główny bohater, Soft, to, mówiąc wprost, funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, odpowiedzialny za monitorowanie nastrojów. Ponieważ okazuje się, że powłoka schronu jest u kresu wytrzymałości i może wkrótce pęknąć, Soft otrzymuje od przełożonego (Marek Walczewski) zadanie zrobienia czegoś z tym. Na swojej drodze spotyka cały szereg mniej lub bardziej groteskowych indywiduów.

O-bi, o-ba jest najbardziej przygnębiającym z filmów Szulkina. Nakręcono go w warszawskiej gazowni na Kasprzaka, zaadaptowanej na postapokaliptyczny bunkier. Wszędzie panuje brud, bałagan i bardak, tłumy grubo okutanych ludzi patałętają się bez celu po głównej hali i industrialnych korytarzach. Co niektórym udaje się jeszcze korzystać z nagromadzonych „luksusów”. Zdjęcia wykonał Witold Sobociński przy użyciu niebieskiego filtru, który nadaje całości niezdrową, zimną atmosferę.

Zawiera Ryszarda Kotysa w roli robotnika mieszającego celulozę.

 

Ga, ga. Chwała bohaterom, reż. Piotr Szulkin, 1984

W czwartej antyutopii Szulkina główną rolę odgrywa Daniel Olbrychski, wcielając się w skazańca, którego, zgodnie ze zwyczajem, wysyłają z więziennego statku kosmicznego jako odkrywcę na obcą planetę; jeśli przeżyje, darowany mu zostanie wyrok i będzie żył w luksusie. Na miejscu Scope zostaje powitany z honorami jako bohater. Pod kuratelą oślizłego dziennikarza (znowu Stuhr) szybko się przekonuje, że „bohater” to taki ktoś, kto ma wkrótce popełnić przestępstwo i zostać za nie stracony w publicznej egzekucji, zaaranżowanej jako monumentalne widowisko.

"O rany, znowu na pal..." - pomyślał niewątpliwie Daniel Olbrychski

W najlżejszym i najbardziej groteskowym filmie z tetralogii Piotra Szulkina skupiają się wątki z jego poprzednich dzieł. Jest więc kafkowska atmosfera, w której człowiek staje się zaledwie trybikiem w maszynie, niemającym żadnego wpływu na swoją sytuację. Jest groteskowa przypowieść o społecznej roli mediów. Akcja tym razem rozgrywa się w obleśnych kamienicach i na zaśnieżonych ulicach zapuszczonego przedmieścia (i w ogóle cała obca planeta ma sznyt cokolwiek drobnomieszczański), ale początkowe sceny na statku kosmicznym to znowu estetyka zapyziałej kotłowni. Warto odnotować Jana Nowickiego w jakże adekwatnej roli alfonsa oraz Krzysztofa Majchrzaka jako policjanta, któremu Scope niespodziewanie urywa rękę. Zakończenie filmu jest natomiast dużo bardziej podobne do happy endu niż w poprzednich trzech.

Jerzy S. spowodował wypadek z udziałem motocyklisty


Kingsajz, reż. Juliusz Machulski, 1987

Trzecia komedia Machulskiego była filmem o krasnoludkach. Konkretnie – o Szuflandii, krainie krasnoludków w zapomnianym archiwum jednego z warszawskich instytutów naukowych. Rządzi tam żelazną ręką nadszyszkownik Kilkujadek (Jerzy Stuhr), a największym przywilejem jest dostęp do kingsajzu, czyli substancji pozwalającej powiększyć  się do postaci człowieka, reglamentowany praktycznie tylko dla przedstawicieli władzy. Główny bohater, Olo (Jacek Chmielnik), należy do grupy dysydentów, żyjących w świecie dużych ludzi dzięki zastępowaniu kingsajzu polokoktą. Pewnego dnia musi ratować przyjaciela, chemika, który odkrył recepturę kingsajzu, przez co stał się obiektem zainteresowania tajnych służb Szuflandii.

Oglądając Kingsajz zaraz po Szulkinie, można odnieść wrażenie, że to parodia jego filmów. Podobnie jak tam, mamy tu antyutopijne, totalitarne i nieco turpistyczne społeczeństwo, w którym istotną rolę pełni Jerzy Stuhr. Zresztą wprawne oko wypatrzy etykietki  „Ga-Ga” i „Obi-Oba” na szufladach katalogowych w Szuflandii. Tyle że, jak to u Machulskiego, jest to komedia. Katarzyna Figura i w mniejszym stopniu Liza Machulska zapewniają dawkę ikonografii średniowiecza, dla Żeńskiego Spojrzenia pozostają za to sceny, w których Olo w postaci krasnoludka lata w samych gaciach. Sceno- i kostiumografowie napracowali się nie byle jak przy kreacji zminiaturyzowanego świata, zresztą z wydatną pomocą czeskiego studia Barrandov.

Tradycyjnie Machulski dorzuca aluzje do swoich wcześniejszych filmów. Dwaj konspiratorzy pomagający Olowi przedostać się do Szuflandii parodiują bohaterów „Vabanku”, a nawet grani są przez tych samych aktorów. Bardziej mroczne skojarzenia budzi z dzisiejszej perspektywy scena, w której jeden z nich ginie porażony prądem, a to dlatego, że po wielu latach od porażenia zginął sam Jacek Chmielnik.

W filmie można też usłyszeć parę piosenek, wykonywanych przez Annę Jurksztowicz i Majkę Jeżowską (w napisach podpisaną jako Maria). Zawiera Ryszarda Kotysa jako więźnia mówiącego przez nos.