poniedziałek, 24 lutego 2020

Podsumowanie muzyczne 2019 oraz Miażdżące Tykwy i zespół znaleziony w Saragossie



Czas na jakieś skonkretyzowanie plonu muzycznego w minionym roku. Łącznie zdobyłem 68 albumów, czyli o 30 więcej (prawie drugie tyle) niż w roku poprzednim! Oznacza to średnio 5,6 płyty w miesiącu. Co prawda wszelkie statystyki znacznie tu modyfikuje boks z pełną dyskografią Republiki  – 13 kompaktów zdobytych za jednym zamachem. Tym razem 5,5 nabytków (8%) miałem dotąd na kasetach, a jedną (81-85 Republiki) na wcześniejszym wydaniu kompaktu.
Dominowały oczywiście płyty studyjne, stanowiące około 82% nabytków. Poza nimi zjawiło się 9 albumów koncertowych oraz pojedynczo: składanka przebojów (Slade), album z kowerami w hołdzie (Big Cyc) i płyta z nagraniami demo (Republika). Albumów dwupłytowych było 5, ponadto jeden, który dawniej mieścił się na dwóch winylach, a obecnie na jednym kompakcie, a do tego 5 albumów z płytami bonusowymi (koncertowe CD, dwukrotnie koncertowe DVD, instrumentalna wersja materiału i płyta z bonusami). Metal i hard rock liczyły teraz 17 płyt, czyli równo ćwierć całości – w tym 2 można przyjąć za metal ekstremalny, a 3 za syfoniczny (Dimmu Borgir należy do obu kategoryj). Z pozostałych do art rocka można zaliczyć 5, a do szeroko pojętego punku – 4. Rzeczą stylistycznie najbardziej w bok był album Zbigniewa Wodeckiego z akompaniamentem zespołu Mitch & Mitch i Polskiej Orkiestry Radiowej.
Wszystkie te wydawnictwa zawierały 874 utwory, w tym 62 bonusowe. Najpotężniejsze było 30 lat z wariatami – hołd dla Big Cyca (39 utworów), a z dzieł pojedynczego artysty – Mellon Collie Smashingów (29). Najkrótsza była Ostatnia płyta Republiki, licząca ino 4 utwory. Najwięcej bonusów miał Nightwish, którego album Endless Forms Most Beautiful wystąpił ze wspomnianą dodatkową płytą, powtarzającą cały materiał zasadniczy. Tytuły 33 utworów zawierały imiona (tu z kolei rekord należy do Wilków – 5 piosenek na jednej płycie).
Historycznie najwięcej płyt – 22, czyli prawie jedna trzecia całości – pochodziło z lat dziewięćdziesiątych; co prawda była wśród nich także składanka zawierająca głównie utwory z lat 70. Kolejne miejsce, o dziwo, zajmuje zakończona właśnie dekada lat nastych, z której pozyskałem 16 albumów, w tym remak płyty z lat 70. Same siedemdziesiąte zapewniły 12 płyt, o dwie mniej – lata zerowe, przy czym w nich pojawiły się także 2 płyty z materiałem archiwalnym z lat 80. oraz album z kowerami Led Zeppelin, brzmiący tak, jakby powstał w epoce. Najmniej reprezentowana była dekada osiemdziesiątkowa z 9 płytami.
Co się tyczy kryterium geograficzno-językowego, to polskich albumów było 21 (30%), z czego prawie wszystko zaśpiewane po polsku; językiem angielskim posługiwała się Republika na dwóch płytach oraz częściowo Wilki i Varius Manx, natomiast u Wodeckiego jedna piosenka wykonana została po portugalsku. Do tego dochodzi jedna płyta czeska i dwie hiszpańskie. Większość, 64% (44 sztuki) stanowiły albumy anglojęzyczne: Wielka Brytania – 21 płyt (30%, przy czym u Stinga trafił się przebój zaśpiewany częściowo po arabsku), USA – 11, współpraca amerykańsko-brytyjska – 3 (z domieszką Irlandii w przypadku Black Star Riders), Niemcy – 3. Całkiem spory był udział Skandynawii, bo aż 6 płyt, z czego 4 przypadły na Szwecję, po jednej na Norwegię i Finlandię. Zespoły z udziałem braci lub sióstr pojawiły się tym razem tylko czterokrotnie. Okładki 4 płyt zawierały „ikonografię średniowiecza”, 3 innych – czaszki. Na jednej widnieje autograf (Raya Wilsona), choć to nie wskutek osobistego spotkania z artystą – doszło do niego w roku poprzednim i wtedy podpisał mi kasetę.
Artysta roku: W liczbach bezwzględnych góruje Republika, był to jednak zakup jednorazowy. Pomijając ten przypadek – Mark Knopfler (dwa albumy solowe, w tym jeden dwupłytowy, oraz jeden Dire Straits), Queen (3 płyty, ale to wszystko modernizacja płytoteki – miałem na kasetach) oraz Iggy Pop i Deep Purple (po 2 płyty, plus powiązany personalnie Rainbow).
Płyta roku: jeśli pominąć te, które miałem przedtem na kasetach, to najwyraźniej Bat Out Of Hell 2: Back Into Hell Meat Loafa, chociaż ma parę wypełniaczy. Największą cienizną była Miłość i władza Lady Pank, a choć Deep Purple to zacna kapela – nie mogę się przekonać do ich Infinite.
Piosenka roku: O panie… Tylko jedną mam wybrać? Niech już będą trzy: Zmrzlinář zespołu Marsyas, Livin’ Ain’t No Crime Helloween oraz  Out of the Frying Pan (And into the Fire) Meat Loafa.
Odkrycie jutubowe: Uzupełnianie luk w edukacji trwa. W tym roku odkryłem m.in. streetpunkowe Booze & Glory oraz francuskiego postblackmetalowego (blackgaze’owego?) Alcesta. Ważne miejsce zajęli hiszpańscy Héroes Del Silencio: trochę się w nich zorientowałem i przy pierwszej okazji zdobyłem dwie płyty (patrz niżej). Ulubione piosenki w streamingu: No More Lonely Nights Wishbone Ash; Břímě, czyli wykonywana przez Marsyasa czeska wersja The Weight z repertuaru The Band, a także Na zarie radzieckiej grupy synthpopowej Alians (nie mylić z punkowcami z Piły).  Doceniłem ponadto zespoły 2 Plus 1 oraz Creed, które w swych latach formacyjnych traktowałem z pewnym lekceważeniem.

A tera ostatnie nabytki roku 2019.


Héroes Del Silencio, Senderos de traición, 1990

Miałem już nie schodzić z wytyczonego szlaku, ale akurat zabłądziłem na giełdę płytową. Po dłuższej chwili zastanawiania się nad kilkoma tytułami zdecydowałem, że przy takiej okazji nie ma po co kupować albumu, który jest normalnie dostępny w sprzedaży sklepowej. Wybrałem coś z dalekich stron: dwa albumy jednego z najpopularniejszych zespołów hiszpańskich. W świecie iberojęzycznym Enrique Bunbury i jego koledzy to spore gwiazdy (choć znajomy Brazylijczyk z Kalisza twierdzi, że jeszcze za mało popularni), podczas gdy u nas mało kto o nich słyszał. Sprzedawca powiedział, że jestem pierwszym klientem, któremu nazwa Héroes Del Silencio w ogóle coś mówi.
Ścieżki zdrady, drugi album studyjny grupy, stał się jej największym sukcesem komercyjnym, przynosząc między innymi wielki hit Entre dos tierras. Ten ma w sobie wszelkie cechy przeboju – chwytliwy refren, interesujący motyw wiodący i solówkę gitary. Nie mniej pozytywnie wypada następny w kolei, choć mniej motoryczny, Maldito duende. Na pierwszy rzut ucha słychać na całej płycie inspirację tym, co w latach osiemdziesiątych nazywano rockiem gotyckim, zanim nazwa ta została zaanektowana przez przeróżnych wampirezów – The Cult, Sisters of Mercy, może wczesne The Cure. Czy też generalnie wpływ kapel wywodzących się z nowej fali. Ta podzwaniająca gitara, czasami rozedrgana i rozmandoliniona, jak u Johnny’ego Marra czy innego Petera Bucka… Wszechobecny delay budzi także skojarzenia z U2. Za producenta był natomiast Phil Manzanera, były gitarzysta Roxy Music.
Zasadnicza różnica leży w śpiewie. Enrique Bunbury wykonuje nie dość, że po hiszpańsku, to jeszcze obdarzon jest mocnym barytonem i dramatyczną, rozwibrowaną manierą, wprowadzającą trudno uchwytny nastrój południowoeuropejskiej zmysłowości. Gitarzysta Juan Valdivia przywali czasem solówkę – np. w Oración. Jedne piosenki są szybsze, drugie wolniejsze, nieco ostrzejsze riffy usłyszeć można w utworze Decadencia. Nawet o ile Bunbury prezentuje dość skomplikowane melodie wokalne, to melodyjność nadrabiają riffy i inne motywy wiodące. Do spokojniejszych należą Despertar i przedostatni Con nombre de guerra – drugi z nich najbardziej balladowy – choć ani w jednym, ani w drugim basista Joaquín Cardiel i perkusista Pedro Andreu nie mogą narzekać na brak roboty. Generalnie płyta jest bardzo równa i poza dwoma pierwszymi hitami trudno cokolwiek wyróżnić – ale w pozytywnym sensie.

  

Héroes Del Silencio, El espiritu del vino, 1993

Kolejna płyta Gierojów Ciszy trochę gorzej się sprzedawała w porównaniu z poprzednią i następną. Producentem znowu był Manzanera, ale brzmienie jest bogatsze, bardziej soczyste i przestrzenne, z ładnie uwypuklonym basem. Za to melodie mniej wpadają w ucho.
Muzyka na tym albumie bardziej się zbliżyła do hard rocka, przy czym nowofalowy rodowód i tak pozostaje wyraźnie słyszalny. Weźmy otwierający Nuestros nombres, który jedzie ostro do przodu na riffach i dudniącym basie, a efekt paradoksalnie kojarzy się ze wczesnymi Wilkami (choć oczywiście Enrique Bunbury głos ma sporo niższy od Gawlińskiego). Jeszcze bardziej rozpędzony jest Los placeres de la pobreza czy słusznie zatytułowany Sangre hirviendo. Z kolei odmiany La sirena varada jest równie szybka, lecz mniej ostra – zamiast ciężkich riffów podstawę aranżacji znów tworzą podzwaniające gitary.  
Zespół postanowił nieco poszerzyć instrumentarium. We Flor de loto pobrzmiewa sitar, choć raczej na zasadzie ozdobnika. Na początku Nuestros nombres słychać harmonijkę, ale większą rolę odgrywa ona – wraz z mandoliną – w La herida. Utwór ten zaczyna się balladowo, a na późniejszym etapie także się rozpędza. Drugim siedmiominutowcem ze zmianami tempa i melodii jest La apariencia no es sincera, ozdobiona  efektownymi solówkami gitarowymi. W tej sytuacji jedyną pełnowymiarową balladą pozostaje finałowa La alacena – wyłącznie z akompaniamentem fortepianu i smyczków, które w niektórych wcześniejszych utworach służą jako dodatkowe wzbogacenie. Warto też zwrócić uwagę na dwie części Bendecida, przy czym pierwsza w kolejności jest część druga – króciutki utwór a capella. Część pierwsza to już typowy utwór Gierojów w średnim tempie, ale i tak najlepszym elementem cyklu jest Bendecida trzecia, która nie występuje na tej płycie.
Główną wadą płyty jest długość – 16 utworów to sporo, nawet jeśli trafią się wśród nich krótkie przerywniki, takie jak E (miniatura na gitarze akustycznej) czy El refugio interior (perkusyjny). Paradoksalnie, za najbardziej przebojowe uznałem te piosenki, których nie wydano na singlach: Culpable oraz podbitą smyczkami Tesoro. Nie znaczy to bynajmniej, że oparta na mocnej linii basu El camino de exceso czy Flor de loto są byle jakie – wręcz przeciwnie, wydają się ciut za długie i za mocne do komercyjnego radia. Ale widać w 1995 jeszcze nie uważano ostrych gitar za element odstraszający słuchaczy.


   
Rainbow, Ritchie Blackmore’s Rainbow, 1975

W roku 1975 Ritchie Blackmore odszedł z Deep Purple, bo mu się nie podobał kierunek, w którym zmierzał zespół. Jeszcze w tym samym roku miał pokazać, co sam potrafi. No, niezupełnie sam. Do nagrywania solowej płyty zaangażował mianowicie członków grupy Elf, w której śpiewał wspominany tu już wielokrotnie Ronnie James Dio. Tylko dotychczasowego gitarzystę Blackmore wykolegował, czemu się trudno dziwić, znając jego megalomanię. Krótko po wydaniu albumu przekształcił Rainbow w zupełnie własny zespół, wywalił resztę instrumentalistów i na ich miejsce przyjął nowych.
Co by nie mówić o charakterze Blackmore’a i jego stosunku do współpracowników (po kilku latach miało się okazać, że przy współpracy z Dio trafiła kosa na kamień), nowy zespół mu się udał. Pierwszy album to dawka przyzwoitego, wpadającego w ucho hard rocka z garścią klasycyzujących tendencji. Zaczyna motoryczny i podniosły Man on the Silver Mountain – taki napis widnieje dziś na nagrobku Dio. Trzeba przyznać, że późniejsze wykonania koncertowe mają w sobie więcej czadu i studyjny oryginał może w porównaniu wypadać wręcz ospale, jednak kombinacja głosu Ronniego Jamesa i charakterystycznej gitary Blackmore’a okazała się strzałem w dziesiątkę (udoskonalonym na późniejszych albumach). Podobnie wstydu nie przynosi utrzymany w średnim tempie Self Portrait oraz szybki Black Sheep of the Family – ten ostatni to kower grupy Quatermass, w której grał były kolega Ritchiego z pierwszego składu Deep Purple, basista Nick Simper. Na tej płycie Blackmore lubił se jeździć rurką po gryfie – w Snake Charmer nawet zdobył się na całą solówkę techniką slide. Wokal Dio został zaś niejednokrotnie wsparty rozbudowanymi chórkami. W opisie płyty wymieniona jest niejaka Shoshana, ale za bardzo jej nie słychać.
Balladową chwilę wytchnienia przynosi Catch the Rainbow, choć moim zdaniem to poniekąd zrzynka z Hendrixowego Little Wing, ino pociągnięta w stronę Blackmore’owskiego patosu. Drugim spokojniejszym utworem jest The Temple of the King – z melotronem i gitarą akustyczną, chociaż kiedy Dio śpiewa, to wszystko brzmi jak podłączone pod elektrykę. If You Don’t Like Rock ‘N’ Roll ma charakter, jak się łatwo domyślić, rockandrollowy i stosowną do tego partię fortepianina. Za wielki finał albumu należy zaś uznać Sixteenth Century Greensleeves. Muzycznie nie ma w nim nic szczególnie szesnastowiecznego, jest za to przodkiem podniosłych, groźnych utworów w kroczącym tempie, w jakich później wyspecjalizował się Dio. Po czymś takim instrumentalna wersja Still I’m Sad Yardbirdsów może stanowić jeno kodę.




Hawkwind, Space Ritual, 1973

Na zespół Hawkwind, na którego czele od pół wieku stoi Dave Brock, zwróciłem uwagę po raz pierwszy w 1998, przeczytawszy na łamach „Tylko Rocka” napisaną przez Tomasza Beksińskiego recenzję wydanej wówczas koncertówki z archiwalnym materiałem. Nosferatu prezentował ją pozytywnie… w kontraście do Space Ritual, którego sporą część repertuaru określił jako monotonną i nudnawą. No ale nie zawsze jego gust pokrywał się z moim w stu procentach. Poza tym to jest ta dobra odmiana monotonii.
Choć Space Ritual zawiera nagrania koncertowe, i to w większości materiału znanego z poprzednich płyt (a szczególnie z ostatniej – Doremi Fasol Latido), ubrany został jednak w formę rock opery w konwencji science fiction (czy zgoła space opery). Pomiędzy dłuższymi formami rolę przerywników grają krótsze impresje dźwiękowe z recytacją futurystycznych wierszy Roberta Calverta. Tenże Calvert odpowiadał również za kwestię oświetleniową, saksofonista Nik Turner miał skłonność do ekstrawaganckich kostiumów, a zespołowi towarzyszyły tancerki ubrane w topless i malunki na skórze (najbardziej znaną była Miss Stacia, której wyobrażeniem jest jakoby „kosmiczna bogini” na okładce płyty). Solidnie dokładał się do działalności zespołu znany pisarz Michael Moorcock, wymieniony na liście płac jako „valuable assistance”. Gruba książeczka kompaktu (nie całkiem odzwierciedlająca wypasioną kopertę winylu) zawiera opowiadanie fantastyczne z wplecionymi tekstami utworów (coś jakby libretto?), ale niepodpisane, więc nie wiem, czy to jego robota.
Przechodząc do muzyki: mówimy o zespole, który skodyfikował styl zwany space rockiem. Większość koncertu stanowią rozbudowane kompozycje o charakterze na wpół improwizowanym, oparte na jednostajnym rytmie i linii basu, z rozmaitymi „kosmicznymi” odgłosami słyszalnymi w głębi. Dla naprzykładu można wymienić Born to Go, Brainstorm albo Orgone Accumulator (każdy w okolicach 10 minut), Lord of Light czy Master of the Universe (oba ponad 7). Na basie grał wtedy w Hawkwind nie kto inny, jak sam Lemmy Kilmister, późniejszy założyciel Motörhead. Miał już wtedy na koncie przebój Silver Machine, ale na tym koncercie nie pozwolono mu go zaśpiewać. Co prawda ani Brock, ani jego koledzy nie są wybitnymi wokalistami, ale niekoniecznie o to w ich twórczości chodzi. Całkiem dobrze to wciąga i nadaje się na podkład do żmudnej roboty. Fajnie wypada Down Through the Night z większą rolą gitary (w tym sfuzzowane solo) i psychodelicznym fletem w tle. Saksofon, podobnie jak flet pozostaje raczej instrumentem tła, ale słychać go chociażby w skontrastowanym dynamicznie Seven By Seven. Za to mój ulubiony utwór Hawkwind, Master of the Universe, zaprezentowany został w wersji przyspieszonej w stosunku do oryginału, jak dla mnie zbyt gorączkowej.
Wydanie zawiera trzy bonusy, wcześniej publikowane na składankach różnych wykonawców. You Shouldn’t Do That jest zbyt bałaganiarskie, choć w pewnym momencie bas brzmi tam, jakby Lemmy zaczynał własne Overkill (wspominał, że w Hawkwind kazali mu grać „cokolwiek, byle w tonacji E”). Za to druga wersja Master of the Universe prezentuje się lepiej od pierwszej. Zapodany na finał trzynastominutowy Born to Go zamyka cały album klamrą (bo to i on, nie licząc recytowanej introdukcji, go rozpoczął), ale po takiej dawce psychodelii słuchacz może już się czuć zmęczony.




Slade, Feel the Noize – Slade Greatest Hits, 1997

Przy kolejnych zakupach w Czerwonym Chrząszczu wypatrzyłem składankę, którą zdobyłem jeszcze w liceum i bardzo mi się podobała. Złamałem więc po raz kolejny zasadę kupowania wyłącznie regularnych płyt studyjnych i koncertowych, aby wymienić kasetę na CD.
Slade z Wolverhampton zalicza się do nurtu glam rocka, i to tego bliższego korzeniom. Zespół tworzył przede wszystkim proste, melodyjne piosenki, i do słuchania, i do tańca; nierzadko na tyle hałaśliwe, że utorowały drogę późniejszemu punk rockowi. Związki grupy z klasą robotniczą podkreślały slangowe i często nieortograficzne tytuły utworów. Za repertuar odpowiadali: obdarzony wysokim, zachrypniętym głosem „rockandrollowy hobbit” Noddy Holder oraz basista, główny kompozytor, pianista i okazjonalnie skrzypek Jim Lea. Towarzyszyli im ubierający się chyba najbardziej odlotowo gitarzysta Dave Hill oraz perkusista Don Powell, po wypadku samochodowym pozbawiony zmysłu powonienia. Płyta poświęcona jest pamięci zmarłego rok przed jej wydaniem Chasa Chandlera. W latach 60. grał on na basie w The Animals, a potem był mynażerem Jimiego Hendrixa. W następnej dekadzie stał się odkrywcą i mynażerem Slade.
Kompilacja kładzie nacisk na pierwszy, najpopularniejszy okres działalności zespołu: 1971-1975. Zaczęło się od energicznej przeróbki Little Richarda Get Down and Get With It, a potem już poszło. Pierwszym numerem 1 na liście przebojów (lista utworów z tyłu okładki zawiera stosowną tabelkę) stał się już Coz I Luv You – pierwsza w ogóle piosenka napisana wspólnie przez Noddy’ego i Jima, choć to jeszcze mało dynamiczny i nieco melancholijny utwór ze skrzypiecami. Doszło w końcu i do przebojów najsłynniejszych: Take Me Bak ‘Ome, Gudbuy T’Jane (nie wiedzieć czemu kojarzącego mi się ostatnio z niejakim Jonem Snowem), Mama Weer All Crazee Now, czy oczywiście tytułowego Cum On Feel the Noize¸ w który w latach osiemdziesiątych drugą młodość tchnęła grupa Quiet Riot. Warto też zwrócić uwagę na mniej znane, a nieco sprośne My Friend Stan oraz Bangin’ Man z rytmem wyraźnie nabijanym na krowim dzwonku.
Oczywiście nie brakuje też spokojniejszych utworów. Najsłynniejszą balladą Śladu pozostaje niewątpliwie Far Far Away z filmu Flame, ale pierwszą piosenkę tego typu wydali jeszcze wcześniej, w postaci sentymentalnej Everyday. Natomiast wydane w 1975 How Does It Feel oraz In for a Penny mają w sobie sporo beatlesowskiego ducha – McCartney mógłby być dumny z takiego ucznia jak Jim Lea. W pierwszym z wymienionych słyszymy m.in. piccolo, a w drugim akordeon i sfuzzowane solo gitary.
Składanka milczy o tym, co się działo ze Slade pomiędzy 1975 a 1981 rokiem (choć się działo – m.in. jako jeden z pierwszych słynnych zespołów ogolili się na łyso, co sprowadziło na nich podejrzenia o powiązania ze skinami). Dopiero potem pojawia się pięć utworów z lat  osiemdziesiątych: We’ll Bring the House Down z refrenem na bazie kibicowskiego zaśpiewu (zasłyszanego przez zespół od publiczności na koncercie w Amsterdamie), hardrockowe, doprawione jeszcze organami Lock Up Your Daughters, celtycko skoczny Run Run Away oraz dwie ballady – My Oh My i najbardziej podniosła All Join Hands, która robi tu za punkt kulminacyjny. Na wyspokojenie twórcy kompilacji wrzucili na koniec największy przebój z ostatniej płyty Slade z 1991,  Radio Wall of Sound – nieco w stylu Def Leppard, słychać, że to już inna epoka; zresztą zaśpiewany głównie przez Jima, a Noddy dołącza tylko w refrenach. Na finał – powrót do lat siedemdziesiątych z bożonarodzeniowym Merry Xmas Everybody.
Książeczka płyty zawiera interesujące notatki na temat kulis powstawania poszczególnych utworów. Można się dowiedzieć, że energiczny okrzyk Holdera „Baby, baby, baby!” rozpoczynający Cum On Feel The Noize był próbą mikrofonu, ale postanowili to pozostawić w nagraniu. W czasie pracy nad Radio Wall of Sound w studiu wybuchł pożar, zaś wokale do Merry Xmas Everybody zespół nagrywał w gorący letni dzień w holu nowojorkowskiego wieżowca, ku zdumieniu przechodzących biznesmenów.




Deep Purple, Machine Head, 1972

Drugi raz w tym roku sprawiłem sobie płytę Deep Purple. Tym razem, zgodnie z osobistą tradycją – w grudniu. Uzupełniłem przy okazji jedną z największych luk w płytotece.
Po poszukiwaniach stylistycznych z trzech pierwszych albumów i odlocie w stronę muzyki poważnej na Concerto for Group and Orchestra, Ciemna Purpura wreszcie odnalazła się w konwencji hardrockowej dzięki albumowi In Rock z 1970. W następnym roku ukazał się Fireball, ale on pozostaje cokolwiek niedoceniany – ze względu na to, że wyszedł między dwoma najklasyczniejszymi, In Rock a właśnie Machine Head.
To właśnie na tej płycie znajduje się Smoke on the Water z bodaj najsłynniejszym riffem gitarowym w dziejach rocka, który wszyscy domorośli gitarzyści uczą się grać na jednej strunie, a potem się przekonują, że należy inaczej. Hardrockowy hit opowiada o pożarze kasyna w Montreux podczas koncertu Franka Zappy w 1971 r. Członkowie Deep Purple, którzy przybyli wówczas do miasta, by nagrać płytę z pomocą ruchomego studia Rolling Stonesów, widzieli pożar z hotelu nad Jeziorem Genewskim. Wspomniany w tekście „Funky Claude” to nie kto inny jak Claude Nobs, wieloletni (zmarły w 2013) dyrektor Festiwalu Jazzowego w Montreux. Fani Jethro Tull mogą go kojarzyć jako francuskojęzycznego konferansjera, którego zapowiedź rozpoczyna koncertówkę Bursting Out. W czasie pożaru Nobs ratował widzów z kasyna, które jednak się zjarało i Deep Purple nie mogło już rozstawić tam studia. Machine Head została ostatecznie nagrana w tamtejszym Grand Hotelu i ukazała się z dedykacją dla szwajcarskiego impresaria.
Drugi klasyczny utwór z tej płyty to ten z samego początku – rozpędzony Highway Star. Choć z perspektywy czasu o wiele bardziej czadowo wypada wersja koncertowa z Made in Japan, to i na studyjnej robi wrażenie drapieżny śpiew Iana Gillana oraz organy Jona Lorda i trzyczęściowe gitarowe solo Richiego Blackmore’a: najpierw coś jakby slide, potem bardzo melodyjny, „rosyjski” fragment oraz klasyczne szatkowanie. W ogóle sporą część repertuaru legendarnej koncertówki stanowią utwory pierwotnie opublikowane na Machine Head: oprócz obu wyżej wymienionych – także Lazy i Space Truckin’.  Pierwszy podrockandrollowany, jako pretekst dla rozbudowanych solówek Blackmore’a i Lorda. Gillan pojawia się dopiero w czwartej minucie i po chwili sam wycina solo – na harmonijce. Wchodzi też w końcu w wyższe rejestry (czytaj: drze się). Finałowy Space Truckin’, dla odmiany, trwa niecałe pięć minut, a nie dziewiętnaście, jak w Japonii. Nie ma też znanych z tamtego wykonania „kosmicznych” dźwięków syntezatora, tylko od razu przechodzi do rzeczy, przywalając ciężkim riffem organowym.
Trzy utwory nie powtarzają się z Made in Japan. Utrzymany w średnim tempie – i sam też dosyć średni – Maybe I’m a Leo stanowi najsłabszy punkt albumu. Nadrabia za niego kolejne przyspieszenie – Pictures of Home z melodyjnym motywem gitarowym. Natomiast o Never Before można by zupełnie zapomnieć, nawet tytuł ma niespecjalnie charakterystyczny, ale to w sumie całkiem przyzwoity utwór na korzeniu bluesowym.
Wydanie jest reedycją z 2012 i szkoda, że nie szarpnięto się na jakąś bogatszą książeczkę, jak w przypadku rocznicowego wydania In Rock.



The Smashing Pumpkins, Mellon Collie and the Infinite Sadness, 1995

Zacząłem rok od albumu kupionego na giełdzie płytowej, a kończę trzema z tego samego źródła. Jeden w dodatku był dwupłytowy: opus magnum chicagoskiej kapeli Smashing Pumpkins, jednej z ikon muzyki lat dziewięćdziesiątych. Billy Corgan i jego towarzysze wypłynęli na fali popularności grunge’u, ale trochę tak się mieli do zespołów ze Seattle, jak The Stranglers do punk rocka. O ile stylistyka zespołów z północno-zachodniego wybrzeża wywodziła się z kombinacji punku, hard rocka i amerykańskiej tradycji muzycznej, to w twórczości Smashingów ważną rolę odgrywał komponent szugejzowy – pierwsze takty takiego np. Today, przynajmniej przed wejściem wokalu, można było wziąć za coś z wczesnego Myslovitz.
Mellon Collie to album koncepcyjny, i to naprawdę potężny: całe 28 utworów, w tym co najmniej trzy powyżej 7 minut. Pierwsza płyta, Dawn to Dusk, na razie wydaje mi się lepsza, ale może to dlatego, że tej drugiej, Twilight to Starlight, rzadko kiedy mogę dosłuchać do końca – mało casu, kruca bomba. Zaczyna się całkiem ładnie: tytułowy utwór to właściwie introdukcja na smyczki i orkiestrę. Pierwsza piosenka, Tonight Tonight, jest całkiem przebojowa, ale i łagodna, podbudowana orkiestrą w tle. Ale zaraz potem wchodzą Jellybelly i Zero – typowe corganowskie groźne riffowce, tyle że Billy kontrastuje w nich – jak to ma w zwyczaju – ostry akompaniament z dość łagodnym śpiewem. I tak jest właściwie na całym albumie: ballady w rodzaju To Forgive albo Thirty-Three przeplatają się z ostrym wymiataniem, jak An Ode to No One czy Where Boys Fear to Tread. Czasem pojawi się piosenka w średnim tempie, jak Muzzle, a czasem perła w rodzaju Bullet with Butterfly Wings. Hit ten obdarzony jest wpadającym w ucho, ciężko zgitarowanym refrenem, który nie brzmiałby obco na płycie Offspringu. Love z kolei to utwór dość melodyjny, ale „obrzydzony” – brudne gitary stanowią tło dla zdeformowanego elektronicznie wokalu i solówki o dość drażniącym brzmieniu. Pojawia się też Bodies w tradycji Nirvany, tylko że z typową dla Dyniek ścianą dźwięku. A co do dłuższych form, to wiadomo, że tempa i nastroje będą się zmieniać w obrębie jednego utworu – weźmy najdłuższy na albumie Porcelina of the Vast Oceans, gdzie zgoła floydowską psychodelię przełamują brutalne riffy.
Druga płyta jest ostrzejsza i mniej przystępna, lecz i na niej znalazł się wdały „alternatywny” przebój 1979 – za parę lat po drugiej stronie Atlantyku w podobnym stylu miało grać Placebo. Poza tym wyróżnia się tam m.in. rzeczywiście senny psychodelik In the Arms of Sleep, dwa siedmiominutowce – Thru the Eyes of Ruby i X.Y.U., niezła ballada Beautiful, a także prosta, zaaranżowana na klawego syna piosenka We Only Come Out at Night.
Jeśli za punkt odniesienia wziąć płytę Siamese Dream, to styl zespołu właściwie nie został poszerzony o nowe elementy, stał się tylko dojrzalszy i bardziej wysublimowany. Podbarwiony smyczkami Galapogos (sic!) ma zadatki na następcę Disarm (chociaż Tonight Tonight tyż się łapie do tej kategorii). Brudne Tales of a Scorched Earth z przetworzonym wokalem Corgana wydaje się spotworniałą kontynuacją nurtu Geek U.S.A.
Nagrywając Mellon Collie and the Infinite Sadness, Billy zapowiadał, że zamierza stworzyć The Wall lat osiemdziesiątych. Czy mu się udało, to rzecz indywidualnego gustu: osobiście uważam, że gdybym ten album poznał 20 lat temu, to uwielbiałbym go nie mniej od Siamese Dream.



Heart, Heart, 1985

Znowu Heart, znowu z lat osiemdziesiątych, znowu w grudniu i znowu z drugiej ręki. Płyta zatytułowana po prostu nazwą zespołu, w dodatku z jego zdjęciem na okładce – można by pomyśleć, że to debiut. W istocie był to swego rodzaju restart, który przyniósł siostrom Wilson duży sukces komercyjny (konsumowany jeszcze po pięciu latach na omawianym tu już Brigade).
Siostry rozpoczynają z kopyta od dynamicznej galopady If Looks Could Kill – zabarwionego syntezatorami, które piętnaście lat później zostałyby uznane za kiczowate, ale dla mnie są nieodzownym elementem epoki. Podobnie motoryczne brzmienie prezentuje finałowy Shell Shock. A pomiędzy nimi – komercyjny, przebojowy hard rock z silnym wykorzystaniem dźwięków syntetycznych, w którym zespół Heart odnalazł się jak barakuda w wodzie; sporo ostrzej od Belindy Carlisle czy inkszej Pat Benatar. Bezpretensjonalnie zadziorną słodycz charakterystyczną dla kobiecego rocka lat osiemdziesiątych słychać choćby w moim ulubionym, utrzymanym w średnim tempie Never. Ostrzejsze riffy powracają na moment w The Wolf, efekt jest jednak najmniej ciekawy (zdzierająca gardło Wilsonka, wyhamowanie w refrenie). Dynamiczny jest też Nothin’ At All, lecz bez większego udziału ostrzejszych gitar.
Przebojowość materiału wynikła między innymi z tego z tego, że Heart obficie korzystał ze wsparcia autorów zewnętrznych – muszę przyznać, że nieco mniej podobały mi się te utwory, które Ann i Nancy Wilson napisały we własnym gronie, ze swą stałą współpracownicą Sue Ennis. I tak, przykładowo, współautorką Never była Holly Knight. Ta sama songwriterka-weteranka podrzuciła też siostrom Wilson niby-springsteenowskie All Eyes. Dla odmiany Jim Vallance dołożył się do singlowego What About Love. Jest to śpiewny, wręcz rzewny „amerykański hicior” w średnim tempie, gdzie w tle dośpiewuje sama Grace Slick i jej komiliton z grupy Starship. Rok wcześniej ta ostatnia walnęła sporego hita w postaci We Built This City – którego autorami byli Martin Page i tekściarz Eltona Johna, Bernie Taupin. Ten sam duet napisał dla Heart spokojną piosenkę These Dreams. Spośród singli z tej płyty przyniosła największy sukces, ale nie może się równać z wyżej pomienionym przebojem Starship, bo pomimo niewątpliwie chwytliwego refrenu zwrotka jednak przynudza. Tak więc Never jednak lepsze.




Roxette, Joyride, 1993

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych duet Roxette, który tworzyli Per Gessle i zmarła 9 grudnia Marie Fredriksson, był największą szwedzką fabryką przebojów od czasu zespołu ABBA. Joyride zdecydowałem się kupić nie dlatego, że wokalistka niedawno umarła, ale miałem tę płytę już od dawna na liście, a znalazłem ją akurat na giełdzie płytowej.
Nie jestem specjalnie obeznany w dyskografii Roxette, ale wystarczyło jedno przesłuchanie, żeby się przekonać, że Joyride to kopalnia przebojów. Dziesiątki razy słyszałem w radyju przynajmniej kilka z nich: pogodny utwór tytułowy, gdzie w zwrotkach śpiewa Gessle, a Fredriksson dołącza w refrenach; bardziej melancholijne i zdecydowanie przebojowe Fading Like A Flower (Every Time You Leave); nieco patetyczna ballada Spending My Time z melodyjnym motywem syntezatora; ostrzejsze gitary usłyszeć można choćby w motorycznym The Big L.
Cały materiał odznacza się pogodnym, wręcz „wakacyjnym” nastrojem. Wszystko gładko wyprodukowane zgodnie z normami epoki, sporo syntezatorów i przesterowane gitary dla smaku. Wszędzie melodyjne refreny i wpadające w ucho zagrywki instrumentalne. Dominuje wysoki, nieco zachrypnięty głos Marie Fredriksson, choć niekiedy może się wydawać zanadto świdrujący. Per Gessle śpiewa rzadziej i głos ma generalnie niższy. Czasem też zdarzają się duety. Wśród utworów mniej znanych też nie brakuje atrakcyjnych, z wpadającymi w ucho refrenami. Należy do nich riffowy Hotblooded, wzbogacony jeszcze harmonijką ustną, a z drugiej strony oparty na podelektronizowanym beacie Knockin’ on Every Door, w którym dominuje Gessle, zapodając przez moment quasi-rapową melorecytację. Z rzeczy bardziej rockowych warto zwrócić uwagę na I Remember You, gdzie rolę haka pełni chwytliwy chóralny zaśpiew. Za to akustyczna ballada Watercolours in the Rain trochę się wlecze, ale z drugiej strony daje potrzebną chwilę oddechu w połowie albumu. Druga połowa jest mniej porywająca, ale też sympatyczna. Soul Deep z nieco rozkrzyczaną Marie i typowymi dla lat osiemdziesiątych wejściami sekcji dętej, a po nim bulgoczący syntezator w (Do You Get) Excited? Miłośnicy oldschoolowych syntetyzerów znajdą również odrobinę takich brzmień w Small Talk; utwór ten jest wprawdzie bardzo melodyjny, ale po wszystkich poprzednich wydaje się nieco wtórny. Na płycie znalazło się ogółem 15 utworów, choć gdyby było 12, wyszedłby zupełny killer bez przystanków. Trzy ostatnie też nie są bardzo złe, ale w porównaniu zwłaszcza z pierwszą ósemką jest to ewidentny drugi garnitur.



wtorek, 18 lutego 2020

Podsumowanie książkowe 2019, a także o rodzeństwach i grafomanach





W roku 2019 przewidywałem, jak w poprzednich, 15 książek. Tym razem przekroczyłem plan, zaczynając 16, co oznacza 106% normy. Średnio wypadło więc 1,33 książki na miesiąc. Pomijam jedną powieść i jedno kolosalne opracowanie historyczne, które przeczytałem w ramach obowiązków zawodowych.
·       Prac historycznych było 9 (56%), w tym 7 habeków. Literaturę piękną reprezentowało 5 książek (31%), wśród których znalazły się dwa kryminały, jedna powieść fantazzy i dwie pozycje z literatury tzw. poważnej. Pozostała dwójka to eseistyka okołoartystyczna i zbiór tekstów krytycznoliterackich. Podobnie jak w zeszłym roku, najgrubsze i najdłużej czytane (nie licząc tłumaczenia) było latoś A Clash of Kings George’a R.R. Martina.
·       Tematykę chińską reprezentował tylko sędzia Di. Za to zabrałem się poważnie za Japonię: na jej temat przeczytano 7 książek (43%). 4 pozycje (25%) dotyczyły wojen światowych w Europie Zachodniej, dwie – przeważnie Polski, a jeszcze jedna – Westeros i Essos. Akcja jednego z kryminałów rozgrywała się w USA.
·       Jedną książkę (6%) przeczytałem w języku angielskim. Resztę (94%) – po naszemu, czyli dla 11 z nich (69%) w języku oryginalnym. Przekłady były 2 z języka angielskiego, a 2 z japońskiego (po 12,5%). Z autorów anglojęzycznych jeden był amerykańskim Żydem rosyjskiego pochodzenia, a drugi holenderskim orientalistą.
·       Za autora roku uznaję raz jeszcze G.R.R. Martina (1 książka, ale za to najgrubsza), a w drugiej kolejności Kenzaburō Ōe, choć nie jest to łatwa lektura (1 powieść i 1 opowiadanie). Wypada też wymienić Mikołaja Melanowicza jako tłumacza obu pozycji z dziedziny literatury japońskiej. Z jedną autorką – Olgą „Ducholożką” Drendą – miałem okazję rozmawiać i dostałem autograf.
·       Za książkę roku muszę uznać Starcie królów, następnie Futbol ery Manen Kenzaburō Ōe oraz Passchendaele 1917 Krzysztofa Marcinka. Najsłabiej wypadło Pearl Harbor 1941 Jarosława Jastrzębskiego, niezbyt wielkie też wrażenie robi Cambrai 1917 Krzysztofa Plewaki, od którego zalatuje plagiatem. Za to Guadalcanal 1942-43 Michała A. Piegzika to dobra praca, tylko przydałaby się jej dużo lepsza redakcja.



14. George R.R. Martin, A Clash of Kings, London 2011

            Serial HBO był już na wykończeniu (a scenarzyści zrobili naprawdę wiele, żeby go wykończyć), kiedy się w końcu wziąłem za drugi tom Pieśni lodu i ognia.
Jak doszło do tytułowego „starcia królów”? Śmierć Roberta Baratheona i objęcie władzy przez jego syna, świrniętego sadystę Joffreya, spowodowały w Westeros wielką smutę, znaną pod nazwą „wojny pięciu królów”. Dlaczego pięciu? Ano dlatego, że Ned Stark zdążył ustalić, iż Joffrey właściwie nie jest synem Roberta. W związku z tym po tron postanowili sięgnąć bracia zmarłego: Stannis i Renly, z których żaden nie chciał ustąpić drugiemu. Poza tym dwa z Siedmiu Królestw podjęły próbę secesji. Na Północy Robb Stark wypowiedział wojnę Lannisterom, a że nie było jasności, którego z południowych władców należy poprzeć, ostatecznie chorągwiani, w nawiązaniu do dawnej tradycji, ogłosili samego Robba Królem Północy. Tymczasem władca Żelaznych Wysp, lord Balon Greyjoy, już ongiś zbuntowany przeciw Królewskiej Przeprawie, w powstałym zamieszaniu dostrzegł szansę wybicia się na niepodległość.
            Już w prologu pojawia się wielki nieobecny pierwszego tomu – Stannis Baratheon, który przez całą akcję Gry o tron siedział na Smoczej Skale, w wyspiarskiej fortecy niegdyś należącej do Targaryenów. Jest to kompletny sztywniak, praktycznie pozbawiony jakiejkolwiek swobody i poczucia humoru (choć sarkazm mu nieobcy), nawet błazna ma całkiem niewesołego. W jego otoczeniu pojawiła się ostatnio Melissandre z Asshai – misjonarka zamorskiej wiary w boga R’hllora (wśród fanów zwanego Chlorem), upatrująca w Stannisie reinkarnacji legendarnego herosa zwanego Azor Ahai. O ile żona Stannisa szybko została gorliwą wyznawczynią Pana Światła, to sam pretendent do tronu wykorzystuje nową religię raczej instrumentalnie, bo poza nią nie ma za bardzo czym poderwać poddanych do walki – jego młodszy brat Renly jest znacznie bardziej lubiany i ma za sobą potężnych Tyrellów z Reach. W serialu Renly i turniejowy czempion Loras Tyrell są niedwuznacznie kochankami, ale w powieści jedynie się to sugeruje.
            Po wydarzeniach z pierwszego tomu sytuacja głównych bohaterów jest nie do pozazdroszczenia. Arya Stark stara się wrócić do rodzinnego Winterfell, podróżując przez zniszczone wojną Dorzecze z grupą sierot i mętów społecznych przeznaczonych do wcielenia do Nocnej Straży. Jej starsza siostra Sansa siedzi w Królewskiej Przeprawie jako narzeczona, a w zasadzie zakładniczka Joffreya i robi dobrą minę do śmiertelnie niebezpiecznej gry. Catelyn stara się wspierać pierworodnego w nowej roli króla Północy, a w stolicy Tyrion Lannister ma urwanie głowy jako pełniący obowiązki Joffreyowego namiestnika w obliczu nadciągającej inwazji dwóch Baratheonów. Co się tyczy Brana – pełni na razie funkcję obowiązkowego Starka w Winterfell, kiedy braciak prowadzi wojnę, i śni mu się trójoka wrona, albo że jest wilkiem. Daenerys spotykamy dopiero po 170 stronach: jej życie znalazło się w kolejnej rozsypce, ale teraz przynajmniej ma smoki (i wcale nie jest jej tak dużo jak w serialu). Jon Snow wyrusza tymczasem u boku lorda Jeora Mormonta na wielką wyprawę zwiadowczą za Mur, aby ustalić, co zamierzają dzicy, zjednoczeni ostatnio przez samozwańczego „króla za Murem” Mance’a Raydera.
W tym tomie dołączają nowi bohaterowie „narracyjni”. Jeden to ser Davos Seaworth, zaufany Stannisa i były przemytnik, którego oczami przeważnie oglądamy ponurego króla. Drugim jest Theon Greyjoy, wychowanek Starków i ostatni syn lorda Żelaznych Wysp, wysłany przez Robba z misją pozyskania ojca do sojuszu przeciw Lannisterom. Spośród nienarracyjnych do ciekawszych nowych należy potężna rycerka Brienne z Tarthu, rozpaczliwie szukająca dla siebie miejsca w zdominowanym przez mężczyzn środowisku.
            Niespieszne, „ogrodnicze” tempo narracji bardzo mi odpowiada. Prawie każdy rozdział ma budowę nieledwie szkatułkową dzięki retrospekcjom ukazującym zdarzenia pomiędzy tym rozdziałem a poprzednim, zaś monologi wewnętrzne i dialogi rzucają światło na jeszcze dalszą przeszłość. Przykład: w serialu widzimy na własne oczy, w szeregu krótkich scen, masakrę bękartów Roberta w Królewskiej Przeprawie. W książce dowiadujemy się o niej po już fakcie, przy okazji rozmowy Tyriona z oślizłym dowódcą straży miejskiej, który opowiada, nie bez dumy, o jednym ze swoich podwładnych, wyjątkowo „skutecznym” (czytaj: wyjątkowej kanalii). W ciągu tej samej rozmowy Tyrion, jak gdyby nigdy nic, pozbawia lorda Slynta obowiązków, wysyła jego i bezpośrednich wykonawców na Mur, sugerując kapitanowi okrętu, że nic się nie stanie, jeśli ten od niemowlęcia wypadnie za burtę w czasie jakiegoś sztormu albo i bez sztormu. Dialogi są w ogóle mocną stroną Martina, nie tylko w tym cyklu. W serialu zabójcą był notabene królewski gwardzista, ser Meryn Trant, z którego scenarzyści zrobili znacznie większą świnię niż w oryginale.
            Różnic fabularnych w stosunku do produkcji HBO w ogóle jest mnóstwo. Arya i jej towarzysze niedoli wpadają w ręce Góry i jego plugawców, w rezultacie czego młoda Starkówna zaczyna odmawiać swoją „modlitwę śmierci”, ale sprawa tego, kto się znajduje na tej liście i w jakich okolicznościach w końcu traci życie, wygląda inaczej. Serial pominął też równie barwną co zwyrodniałą zbieraninę najemników znaną jako Dzielni Kompanioni. Znaczące zmiany przeszedł w serialu wątek Daenerys w Qarth czy pobyt Theona w Zimoleżu. Na wszystkich frontach – na Północy, w armii Robba, w obozie Renly’ego, na Żelaznych Wyspach czy w Królewskiej Przeprawie – pojawia się mnóstwo postaci z tylu różnych rodów, że aż się kręci w głowie. Moim ulubionym rodem z Pieśni lodu i ognia są Reedowie – lennicy Starków, którzy mieszkają na bagnach, może są bardzo ubodzy i nie mają maestera, ale za to nikt im nie zawraca głowy. Do Brana przybywają dzieci przyjaciela jego ojca, lorda Howlanda Reeda – znani także z serialu Meera i Jojen (czyt. Jożin).
            Jak już wspominałem przy okazji Gry o tron (tzn. pierwszego tomu), nawet czwartoplanowe postacie są krwiste i porządnie nakreślone, a co dopiero mówić o ważniejszych. Jako przykład zróżnicowania można podać występujące w cyklu postaci ojców. Mamy ich całą paletę: ojca szlachetnego i idealnego (Ned Stark), surowego patriarchę, dla którego dobro rodu jest wartością ważniejszą niż dobro osób ten ród tworzących (Tywin Lannister), ojca nieżyjącego, którego córka nigdy nie poznała (Aerys Targaryen) i pełniącego jego obowiązki patologicznego starszego brata (Viserys), ojca, który wyrzekł się syna, a nawet groził mu śmiercią (Randyll Tarly) oraz ojca, który wchodzi ostatniemu żyjącemu synowi na ambit dla osiągnięcia własnych celów (Balon Greyjoy). Nie mówiąc o starym Walderze Freyu – konia-zrzędę temu, kto potrafi z pamięci wymienić wszystkie jego dzieci i wnuki (sporo tu wujów młodszych od siostrzeńców). Równie zróżnicowane jest spektrum relacji między rodzeństwem: od miłości wprost fizycznej pomiędzy bliźniakami Lannisterami, przez nieustanne kłótnie sióstr Stark i „szorstką miłość” Hostera Tully’ego i Blackfisha, po skondensowaną nienawiść między Ogarem a Górą.
            Czytałem to strasznie długo, co nie zmienia faktu, że książka jest wciągająca. Najbardziej podobały mi się rozdziały Tyriona, Aryi, a nawet – dość zaskakująco – Jona, którego w serialu uważałem za mniej interesującą postać. No i kwestia językowa. Choć z początku było mi się trudno przestawić, to w końcu przywykłem do stylu Martina, jego archaizmów, neologizmów i aliteracji. Czasem można wychwycić dodatkowe smaczki. Wydaje się na przykład, że GRR Martin jest fanem uniwersum DC: kiedy Arya obserwuje wyruszające w pole wojska lorda Tywina, wśród godeł na sztandarach wymienione zostają „black hood and blue beetle and green arrow”.



15. Stanisław Barańczak, Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich, Warszawa 1990

Rubrykę „Książki najgorsze” prowadził w międzywojennych „Wiadomościach Literackich” Antoni Słonimski. Wychowałem się na niektórych jego recenzjach, zebranych w książce W oparach absurdu wraz z innymi tekstami niepoważnymi Słonimskiego i Juliana Tuwima. Kilkadziesiąt lat później, w głębokim PEERELU, jego dzieło postanowił kontynuować inny słynny poeta polski – Stanisław Barańczak. Jego teksty z cyklu „Książki najgorsze”, sygnowane podwójnym pseudonimem „Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz”, ukazywały się najpierw przez osiem miesięcy na przełomie lat 1975/1976 na łamach dwutygodnika „Student”, a kiedy wywalono je stamtąd pod wpływem nacisków z góry, kolejne recenzje publikował Barańczak w drugoobiegowym „Biuletynie Informacyjnym”. W wersji książkowej wydało Książki najgorsze najpierw krakowskie podziemne wydawnictwo w 1981 r., na samym progu stanu wojennego. Powróciwszy z emigracji, autor przygotował drugie wydanie już po upadku komunizma. Część rzeczy zaktualizował, np. wywalił kilka najsłabszych recenzji oraz parę takich, które w międzyczasie opublikował w innej książce. Usunął też ulotne aluzje do zdarzeń niegdyś bieżących, w zamian dołożył kilka tekstów napisanych już po pierwszym wydaniu.
Barańczak wyzłośliwiał się przede wszystkim nad dziełami tych twórców, którzy cieszyli się uznaniem władz. Ale nie ze względów potylicznych, tylko dlatego, że to po prostu marna literatura była. We wstępie do książki zawarł nawet krótką analizę zagadnienia wymagającego dokładniejszego zbadania – sposobu, w jaki PRL-owski ustrój sprzyjał grafomanii. Wbrew temu, co twierdziła raz znajoma z jednego forum, obecność cenzury wcale nie wpływała pozytywnie na jakość ukazującej się literatury (że niby autor musiał się bardziej postarać). Owszem, zarówno cenzura, jak i polityka wydawnictw poważnie ograniczyły ilość ukazującej się amatorskiej radosnej twórczości, ale za to na grafomanów należących do struktur władzy czy tworzących w gatunkach o charakterze dydaktycznym po prostu nie było siły.
Wśród recenzji dominuje typowy wyrób prefabrykowany peerelowskiej literatury popularnej, jakim była powieść milicyjna – pełna klisz i banałów osobliwa hybryda literatury sensacyjnej i socjalistycznego dydaktyzmu. Natrafiamy więc na nazwiska Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, Jerzego Edigeya czy Anny Kłodzińskiej. Ale na warsztat Trzymanki i Dzierżankiewicza trafiają także opowieści o tym, jak sobie autor wyobraża wyższe sfery, albo dla odmiany To nieprawda, że umarł Tristan Barbary Nawrockiej-Dolskiej, czyli „urokliwa opowieść o miłości dwojga młodych, rzucona na malownicze tło elektrowni w Koninie”. Gdzieniegdzie punktowany jest wybujały erotyzm, jak w Pięknej pokorze Stanisławy Fleszarowej-Muskat, gdzie przez ogólnie płciowy klimat recenzentowi zaczynają Się Kojarzyć nawet całkiem normalne zdania w rodzaju „Złapał w rękę coś większego, niż miał dotąd.” Nie mówiąc o czołowym erotyko-grafomanie PRL, Włodzimierzu Sokorskim. Skoro mowa o grafomanach z partyjną imprimaturą, Władysław Machejek pojawia się tylko raz, lecz jego „machejkizmy” – połączenie totalnego pustosłowia z mniszkowatością i bezrozumnym piętrzeniem metafor – zdołały zarazić kilku innych autorów.
Poeta Barańczak przyłożył również paru twórcom poezji, takim jak Józef Ozga-Michalski czy Janusz Żernicki, jednak wśród zrecenzowanych dzieł pojawiają się i takie kwiatki jak Dzieje orężem pisane. Wybór wierszy opracowanych dla teatru poezji Jana Gałkowskiego. Recenzent wziął też na widły antologię Rewia piosenek 30-lecia, zwracając uwagę, że nie ma w niej Niemena, Grechuty czy Młynarskiego, a jest Maria Koterbska, Chór Czejanda albo Jerzy Połomski. Napisał m.in., że „nasze trzydziestoletnie dzieje nie pamiętają aby ktokolwiek nucił przy goleniu (...) Dziwny jest ten świat”. Muszę spolemizować: próba nucenia Dziwnego przy goleniu mogłaby doprowadzić do poważnych skaleczeń.
Z podobnych powodów, jak powieść milicyjna – łączenia dwóch nieprzystających celów, rozrywkowego i ideologicznego – nie oszczędził Barańczak magazynu komiksowego „Relax”, wytykając siermiężność polskiego komiksu w porównaniu z zachodnim. Dostało się nawet Januszowi Chriście za przaśny humor i niewiarygodne onomatopeje – cały tekst dotyczący „Relaxu” nosił zresztą tytuł BLURP! Oberwał również sam Grzegorz Rosiński, a to przez okolicznościowy komiks Od Walii do Brazylii. X Piłkarskie Mistrzostwa Świata, gdzie nie dość, że scenariusz łopatologiczny, to jeszcze artysta przedstawił graficznie zawodników przeciwnych drużyn jako ostatnie świnie („...a jeden Haitańczyk to dosłownie tak patrzy na Żmudę, jakby chciał go zabić i zjeść”).
Wspomniane w tytule „inne ekscesy krytycznoliterackie” zamieścił autor w aneksie. Są to trzy teksty o większej objętości, aliteracyjnych tytułach i poważniejsze w tonie niż reszta. Choć i w nich nie brakuje zjadliwej ironii, to mogą się okazać nużące dla osób nieoblatanych w historii literatury powojennej. Najobszerniejszy, Samobójstwo sandaueryzmu z 1982, odbrązawia niegdysiejszego idola studentów polonistyki, Adama Sandauera, ukazując tego krytyka jako dyletanta, manipulanta i kabotanta. Poezja, prywatność, pupa pokoleniowa plus parę pomniejszych problemów to esejorecenzja wydanej w 1987 antologii Poeta jest jak dziecko, rzekomo przedstawiającej nowe pokolenie poetów polskich, jegoż wyróżnianie, zdaniem Barańczaka, jest nieuzasadnione. Ostatni tekst, Wymioty Woltera, opublikowany w kwietniu 1990 po angielsku na łamach „The New Republic” – wyjątkowo nie dotyczy literatury polskiej. Ta recenzja dzieł zebranych enerdowskiego literata Heinera Müllera jest właściwie krótkim omówieniem jego drogi twórczej, łączącej socrealizm z pseudobrechtowską groteską, której główny element stanowi obleśna skatologia. Być może nie byłbym tak zdziwiony niedawnym odkryciem, że w internetach jest ktoś, kto rysuje portrety Reinharda Heydricha z wielkim cycem, gdybym wcześniej wiedział, że u Heinera Müllera występował Goebbels nie dość, że z wielkim cycem, to jeszcze w ostatnim miesiącu ciąży, i to już w sztuce z 1971 r.



16. Ōe Kenzaburō, Futbol ery Manen, przeł. Mikołaj Melanowicz,
Warszawa 1979 (z serii „Współczesna Proza Światowa”)

            Na Mazurach postanowiłem sobie skontynuować wątek współczesnej literatury japońskiej. Styl pisarski Ōe w opowiadaniu Zdobycz zafascynował mnie na tyle, że sięgnąłem po powieść tego autora, która akurat znajdowała się na wsi.
Futbol ery Manen, wydany pierwotnie w 1967 r., to opowieść snuta przez 27-letniego Mitsusaburō Nedokoro, który jest – jak mawia dzisiejsza młodzież – przegrywem życiowym. Nie widzi na jedno oko, ma żonę alkoholiczkę i upośledzonego syna, którego oddali do zakładu opieki, co spowodowało tym większy rozkład pożycia. Co gorsza, jego najlepszy (jedyny) przyjaciel właśnie się powiesił, i to nago, z głową pomalowaną na czerwono i ogórkiem w życi. Mitsu ma też brata Takashiego, który urwał się z zaangażowanego politycznie zespołu teatralnego, aby włóczyć się po USA, ale niespodziewanie wraca. Takashi zabiera brata, szwagierkę oraz dwoje zapatrzonych w niego nastolatków, Hoshio i Momoko, do odludnej wsi w górach na Sikoku (w prefekturze Kōchi), by załatwić sprzedaż zabytkowego spichrza „cesarzowi supersamów” i przy okazji rozwikłać rodzinną tajemnicę. Sto lat wcześniej brat pradziadka wywołał we wsi powstanie chłopskie, a sam pradziadek bronił się przed nim, po czym miał udział w tłumieniu buntu. Jedni mówią, że pradziadek zabił i zjadł swojego brata, drudzy – że wręcz przeciwnie, umożliwił mu ucieczkę.
Z początku trudno się wgryźć, biorąc pod uwagę, jak wiele miejsca zajmuje opis przeżyć wewnętrznych bohatera. Potem jednak Nedokoro mniej angstuje nad swoim złym losem, choć jego narracja nadal się wije tak jak przedtem, pozostawiając dużo miejsca na opisy uczuć i przeżyć wewnętrznych. Każdy z rozdziałów realistycznie opisuje różne sytuacje życiowe, są one jednak gęsto przetkane refleksjami, retrospekcjami i inkszymi monologami wewnętrznymi, zresztą sporo przedakcji ujawnia się i w dialogach.
Jednym z motywów powieści jest cyklicznie powtarzająca się historia, akcentowana wybuchami przemocy. Zaczęło się od powstania z 1860 roku. Potem była II wojna światowa, na której poległ najstarszy z czterech braci Nedokoro, a po jej zakończeniu koreańscy robotnicy przymusowi z sąsiedniej osady zabili S., drugiego brata. Takashi brał udział w głośnych manifestacjach z czerwca 1960 – musiałem doczytać gdzie indziej, że chodzi o protest przeciw zrewidowanemu układowi o współpracy z USA. A co tu ma do rzeczy futbol? Przybywszy do doliny Taka bierze pod opiekę miejscową grupę młodzieżową i tworzy na jej bazie drużynę futbolową (nie chodzi o typową „nogę”, tylko o futbol amerykański, choć z polskiego przekładu wyraźnie to nie wynika, ale z drugiej strony – prawie nie widzimy ich w czasie gry). Mitsu nie może się ustrzec skojarzeń ze szkoleniem chłopskich oddziałów przez brata pradziadka sto lat wcześniej – w okresie historycznym zwanym erą Manen.
Z czasem okazuje się, to że skojarzenie wcale nie jest powierzchowne. Rolę dawnego feudała, przeciw któremu wymierzony był bunt, przejął teraz „cesarz supersamów”. Kolejny zatem motyw to inwazja konsumpcjonizmu: do odosobnionej wsi wkracza nowoczesna sieć handlowa, stare sklepy podupadają, miejscowi biorą kredyty na telewizory i tratują się na promocjach. Dawniej Japończycy kolonizowali Koreę, teraz „cesarz”, Koreańczyk rodem z sąsiedniej osady, „kolonizuje” dolinę, uzależniając tubylców od swojego sklepu, demonstrując dominację ostentacyjnym wystawianiem towarów, na które ich nie stać, i zmuszając miejscową młodzież do odpracowywania długów.
Jest to też w końcu rzecz o konflikcie rodzeństwa. Bracia Nedokoro stają się odzwierciedleniem pradziadka i jego brata, a równocześnie wpisują się w Turgieniewowską dychotomię Hamleta i Don Kichota. Mitsusaburō jest tym, który rozmyśla, ale nie ma odwagi do działania, Takashi – tym, który działa, ale bez większej refleksji. Jeden cały czas stara się przekonać drugiego, że to on ma rację: Taka demonstruje Mitsu swoją wielką aktywność, usiłując zrobić na nim wrażenie przekraczaniem coraz to bardziej ekstremalnych granic, a Mitsu ciągle podaje w wątpliwość sens jego działań i odmawia gry według jego reguł. Który z nich miał rację? Nie da się tego stwierdzić jednoznacznie, choć ja stałem bardziej po stronie starszego z braci.
Podobnie jak w Zdobyczy, nie wszyscy bohaterowie mają imiona. Żona i syn bohatera są po prostu „żoną” i „dzieckiem”. Tylko z dialogów z innymi postaciami wiemy, że na żonę mówią skrótem „Natsu” albo zdrobniale „Natchan”, a dopiero dobrze w drugiej połowie sam Mitsu wyraża się o niej (w narracji) pełnym imieniem – Natsumi, co może, ale nie musi być zwiastunem jakichś przemian wewnętrznych. Młodszy brat Mitsu ma na imię Takashi, ale ów starszy, zabity w bójce z Koreańczykami, nazywany jest wyłącznie „bratem S.” Innych znamy pod przezwiskami, jak „cesarza supersamów” albo przywódcę wiejskiej grupy młodzieżowej, którego Mitsu w myślach nazywa „Zjawą jeża morskiego”. Styl jest – typowo dla Ōe – ornamentalistyczno-fizjologiczny. Bohaterowie powieści zdecydowanie mają takie części ciała jak penis i nie zawsze jest to dla nich przyczyną radości. W dodatku penis ów „sprawia wrażenie stoicko kontrolowanej siły  i osobliwego patosu”, kryje w sobie „ogromną magnetyczną siłę” i w ogóle „Nikt chyba – może tylko pies – nie eksponuje sterczącego penisa tak otwarcie i patetycznie, bez specjalnego celu”.
Jeśli chodzi o dostrzeżone ciekawostki: Mitsusaburō kontynuuje dzieło zmarłego przyjaciela, tłumacząc na japoński książkę, którą, jak wynika z opisu, na 99% jest Moja rodzina i inne zwierzęta Geralda Durrella. Natomiast funkcjonujący w lokalnych wierzeniach potwór Chōsokabe, którym matki z doliny straszą dzieci, to najpewniej zniekształcone wspomnienie XVI-wiecznego udzielnego władcy Sikoku.
Do przekładu nie mam większych zastrzeżeń, w końcu Melanowicz to jeden z największych speców w tym języku. Denerwujące jest wprawdzie przeskakiwanie między czasem przeszłym a teraźniejszym, ale może to autor zawinił. Trudno też się przyzwyczaić do tego, że Mitsu zwraca się „proszę księdza” do buddyjskiego kapłana, ale… w zasadzie dlaczego by nie?

Cytat: „...czarne skupisko szerokolistnej orchidei, przycupniętej u moich stóp, wyglądało jak schorowany jenot”


wtorek, 11 lutego 2020

2019 - rok bardziej kotowaty od innych


Cóż można powiedzieć po kolejnym roku? W potylice i środowisku naturalnym tradycyjnie syfistwo i choć robię, co mogę (a nawet wszyscy kandydaci, na których głosowałem, zostali wybrani), to nie spodziewam się radykalnej poprawy. A tymczasem Inżynier Kostka i współpracująca z nim podobno triada Chan Yut Hak nadal nie zostali pociągnięci za konsekwencje.
"Doing all you can, brother?"

Za to z mojej indywidualnej perspektywy nie było najgorzej. Cały rok przeżywałem szaleństwo na punkcie zorganizowania sobie kota – i wreszcie pod koniec mi się udało. W tak zwanym międzyczasie zawarłem znajomość z wieloma innymi w mieście i poza nim. Zaliczyłem kolejne województwa na mapie Polski i w większości z nich pogłaskałem kilkanaście interesujących kociambrów.
Król Deptaku
Życie towarzyskie pozostawało bez zmian. W dziedzinie zawodowej prawie cały rok doiłem jedną książkę, ale za to nagrodzoną Pulitzerem. Zastój nastąpił za to w dziedzinie twórczości ludowej: brak weny doskwierał mi na tyle, że zamiast kontynuować dotychczasowe historie, zabrałem się za generalne przerabianie niektórych. Niniejszego blogu też nie odpuściłem. Notek było 18, czyli mniej niż poprzednio, średnio co druga poświęcona płytom, bo i albumów muzycznych kupiłem w 2019 wyjątkowo dużo. Liczba ta jest za to większa niż ogół moich notek z minionego roku na innych blogasach razem wziętych (11).
Statystykę książek i płyt przedstawię tradycyjnie w kolejnych nociach. Na razie dość powiedzieć, że tych drugich było więcej niż tych pierwszych. Nie udało mi się skompletować całości Queen, ale jestem na dobrej drodze, poza tym zdobyłem boks z całą dyskografią Republiki. W dziedzinie filmowej korzystałem silnie z dostępu do HBO, a tam oglądałem przede wszystkim seriale. Wiele osób się zgodzi, że najbardziej wyczekiwana premiera tego roku – ósmy i ostatni sezon Gry o tron – była równocześnie największym rozczarowaniem. Niezbyt ciepło też przyjąłem rodzime Ślepnąc od świateł. Za to całkiem pozytywnie zaskakuje Watchmen, kontynujacja słynnej przełomowej powieści graficznej, choć serialowy Doktór Manhattan jest za mało wyalienowany w porównaniu z tym, którego widziałem w filmowej adaptacji Zaka Snydera. Poza tym na pierwszy plan wysuwa się węgierskie Złote życie oraz mózgotrzepny Legion na motywach komiksów Marvela. Wciągnęły mnie też marvelowskie filmy pełnometrażowe, choć obejrzałem tylko kilka, i to niechronologicznie.
Z innych produkcji filmowych widziałem dwa klasyczne produkty z Johnem Travoltą – musical Grease mi się bardzo podobał, natomiast Gorączka sobotniej nocy już mniej; ten ostatni film miał wprawdzie większy wpływ na kulturę, ale w Grease przynajmniej nikt nikogo nie gwałci ani nie spada z mostu. Niewiele za to grałem w grę – jeśli już, to prawie wyłącznie Skyrim oraz GTA V.
Saturday Night Fever
Jeśli chodzi o operacje Niezatapialnej Armady Kolonasa Waazona, zupełnie już się opuściłem. Katowana była chrylogia erratyczno-sensacyjna Blanki Lipińskiej, której część wejdzie za parę dni na ekrany, lecz nie brałem w tym udziału, dopisałem się chyba tylko do dziełka historycznego, o czym niżej.
Dzięki śledzeniu kanałów społecznościowych Olgi Drendy i jej środowiska wkręciłem się w poszukiwanie wyrobów, przejawów ludowej pomysłowości, reliktów poprzednich dekad i malowniczej brzydoty. Ostatnio mój obiektyw kieruje się głównie na ogrodzenia, szyldy, maszkarony, kariatydy, rzeźby plenerowe, niestandardowe budynki i tym podobną materię.
"Mój stary to fanatyk wędkarstwa"


Styczeń

Tragedią, która w pierwszym miesiącu wstrząsnęła Polską, było morderstwo prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, na scenie finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Akurat dzień, gdy dowiedziałem się o jego śmierci, był jednym z pierwszych, w którym miałem okazję widzieć śnieg i wielką gołoledź. Musiałem akurat wyjść i byłem świadkiem kilometrowych korków.
Na Histerykach mądratorzy utrzymywali dyskusję o Adamowiczu w ryzach, i to dość skutecznie. Przyfrunął za to fan Korei Północnej, który wrzucał propagandowe materiały o niezwykle walecznych zwycięstwach towarzysza Kima w wojnie wyzwoleńczej przeciwko Japonii. Najważniejszym była wielka bitwa pod Pochombo, w której waleczna koreańska brygada partyzancka zaatakowała posterunek policji i pocztę, zabijając restauratora oraz córkę nauczyciela, a policjanci uciekli. Cytat: „Był rzeczywistym bohaterem: walczył przez dekadę w srogim zimowym środowisku, gdzie temperatura spada czasami do –50 stopni”. Wygląda na to, że musiał zaliczyć Westeros.
- Nie podobuje mie sie!
Pewnej soboty miałem na działce istną „pieśń lodu i ognia”. Postawiłem krzesło w pewnej odległości od piecyka, wyszedłem na jakiś czas na zewnątrz, a kiedy wróciłem, krzesło się już tliło. Zaraz je wyniosłem  i natarłem śniegiem. Miałem szczęście, że nie zostałem dłużej na dworzu.

  
Luty
Ferie zimowe oznaczały pierwszą ważniejszą wycieczkę w tym roku: do Wisły. Obszerne i-tu-i-tam-rarium z tego miasta już kiedyś zamieściłem, ale tym razem miałem okazję zobaczyć ją pod śniegiem. W niektórych miejscach hałdy śnieżne miały z półtora metra i dokumentnie blokowały chodniki. 

 Mieszkaliśmy dość daleko piechotą od centrum, za to blisko rezydencji Orła Zwisłego. Dom jest położony na wysokiej skarpie i mało widoczny od ulicy, ale i tak ciągle się ktoś przed nim zatrzymuje i podziwia.
Chałpa Małysza
Jedną z atrakcji była wycieczka objazdowa z przewodnikiem za pomocą wózka z wagonikami, stylizowanego na parowóz. Zawiózł on nas na skocznię narciarską w Wiśle-Malince, nazwaną imieniem słynnego kierowcy rajdowego.
W tym roku Turniej Jednej Skoczni wygrała Cynthia Ratrak
Innym punktem zwiedzania był położony na uboczu zamek prezydenta RP, ale mnie znacznie bardziej zafascynował budynek o nazwie „Wisła Mountain”. Podwórze wypełniały rozmaite prefabrykowane figury: harnasie, Wykrzywiony Kucharz, jelenie, orły, wiewiór z Epoki lodowcowej, Niesamowity Plująk-Man, Kaczan Ronald i kto tam jeszcze. Miejscowi mówią, że tylko jeszcze brakuje, żeby się pies tam wydyfekowoł. Arcydzieło kiczu!

Z Wisły wybraliśmy się do Cieszyna. W odróżnieniu od małżonki, byłem tam już kilka razy i pokazałem jej najważniejsze elementy miasta, zarówno po polskiej, jak i cześkiej stronie. Przy Studni Trzech Braci próbowałem się zaprzyjaźnić z czarno-białą kotką, ale mnie podrapała, aż musiałem iść po pirytus do apteki.
Fierce Creature
Tymczasem na Histerykach w dziale historii religii zaczął grasować hardkorowy katolik, który wykłócał się z forumowymi protestantami, kto jest bardziej tró chrześcijaninem, i ogólnie się wymądrzał, m.in. zawędrował do działu o teorii ewolucji, gdzie polecał poczytać „Encyklikę Pius’a XII”.


Marzec

W marcu wybraliśmy się na kolejną, krótszą wycieczkę do miasta zwanego przez niektórych Katowicz. Serce Ślunska zmieniło się sporo, od kiedy ostatnio je zwiedzałem, a w każdym razie zmieniło się na lepsze jego ścisłe centrum.
Jakieś takie czystsze i nowocześniejsze.
 Koło Spodka zastałem nieznaną mi dotąd konstrukcję ze sztucznych pagórków i ostrokątnych płyt kamiennych, ale nie mogłem podejść bliżej, bo policja pilnowała. Prawdopodobnie odbywał się tam jakiś jubel partii rządzącej.

 Poza tym rozważaliśmy przejażdżkę do Chorzowa albo Bytomia, ale w ostatniej chwili uciekłem z tramwaju.
"Twoja twarz grzmi znajomo"
Na Histerykach nie ustają pyskusje w Maglownicy. Różne już widziałem argumenty w przedmiocie LGBT, ale kiedy jeden mądrala porównał małżeństwa jednopłciowe do zawodów koszykówki dla osób poniżej 180 cm wzrostu, spadłem z krzesła. W temacie o genderze wymądrzał się też forumowy hodowca koni, zarzucając darwinizmem społecznym w rodzaju, że liczy się tylko sukces reprodukcyjny, a nie czyjekolwiek dobre samopoczucie. Po tym, jak napisał, że nie szczepił córki, bo źrebiąt się też nie szczepi w pierwszym roku życia, odnoszę wrażenie, że on po prostu nie widzi różnicy pomiędzy ludźmi a końmi. Tymczasem w dziale „Historia religii” po kilkudniowej debacie dyskutanci nie zdołali zdecydować, z którym konkretnie prawem natury sprzeczne jest zmartwychwstanie.
Dół formularza
To na pewno nie jest koń.


Kwiecień

W kwietniu wyjątkowo – zamiast w maju – pojechałem na Mazury, a nawet spędziłem tam Wielganoc. Pierwsze, co się zauważało, to że Barney przestał już być menelem podwórkowym i wreszcie (w lutym) dał się namówić na siedzenie w domu. Mało tego, stał się psem kanapowym. Co prawda nadal dochodziło do napięć z Jeżynem, który, jako saniec dominujący, zabierał Barneyowi zabawki i przekąski.

W czynie społecznym przeszliśmy się po okolicy z workami na śmieci. Jak one, te ludzie, brudzą, to opadają ręce… Szczególnie popularnym odpadem były „małpki” po wódce i puszki po piwie.
Żubrówka de luxe? Witcher, please...
Nie zabrakło interakcji z kotami, choć miały one bardziej dramatyczny przebieg niż w ostatnich latach. Przed moim przyjazdem Una ponownie zaszła w ciążę (wskutek niefortunnego „okienka” w podawaniu antykoncepcji) i za mojej bytności urodziła. Niestety, wkrótce po zdobyciu sprawności kociego akuszera zostałem również kocim grabarzem, ponieważ młodsze rodzeństwo Unaków nie przeżyło, pomimo aktywnej pomocy i podawania specjalistycznego mleka. Po tym zdarzeniu Una została już wysterylizowana, ale dopiero gdy doszła do siebie.

 Jeżyn również miał problemy zdrowotne, więc należało go zabrać do weterynarza w mieście wielkim (bo ten dwie wioski dalej miał złamaną rękę). Przy okazji wyszło na jaw, że waży on 17 kilogramów. Ciężar ten może się wydawać stosunkowo niewielki, ale nie wtedy, gdy owe 17 kg miota się wściekle po płytkach, nie dając sobie założyć kagańca.
Po zadaniu sedatywu
Pod koniec pobytu zacząłem oglądać długo wyczekiwany przez widzów VIII sezon Gry o tron, a jakie z tego były efekty, to sam pan wisz.
Co zrobiłaby Lady Stoneheart, gdyby spotkała scenarzystów?
W kwietniu miał też miejsce skandal z nielubiącym bananów kierownikarzem warszawskiego Muzeum Narodowego oraz ogólnopolski strajk teacherów – co prawda w rodzinie mam ostatnio z tej branży albo emerytów, albo łamistrajków. Zdarzenia te zszokowały ponoć pewnego prałata i odbiły się także na Histerykach. Pewien użytkownik o długim stażu wypowiadał się przeciw nauczycielom bardzo emocjonalnie: sam chciał być kiedyś nauczycielem, ale przez lokalne układy nie dostał pracy, a poza tym nauczyciele to patologia, bo wpisują uczniom uwagi. Następnego ranka przeprosił: „Wczoraj dopadł mnie syndrom Kukiza”.
Sąsiad wpadł na wyżerkę
            

Maj

W tym miesiącu pojechaliśmy do Poznani, gdzie jeszcze nigdy na dłużej nie byłem. Zwiedziliśmy sporą część miasta, nie pomijając oczywiście sławetnych koziołków.

Nie czytałem jeszcze klasycznej Jeżycjady, a jej obraz mam spaczony analizami późniejszych, słabszych części, z nadirem w postaci McDusi. Mimo to musiałem się udać pod sławną kamienicę przy Grózwelta.

Cal Amburca
Innym ważnym punktem była poznańska Cycadela, a szczególnie znajdujący się tam cmentarz wojskowy. Oprócz sekcji polskiej, gdzie pochowani są polegli freedom fighterzy oraz żołnierze poznańskiego garnizonu i członkowie ich rodzin zmarli w czasie pokoju, jest tam również cmentarz radziecki oraz Wspólnoty Brytyjskiej. Na tym ostatnim leżą m.in. uczestnicy „wielkiej ucieczki” ze stalagu pod Żaganiem, ale także żołnierze I wojny uczestniczący w kampanii bałtyckiej i późniejszej interwencji w Rosji.
"Nasi tu byli"

W maju musiałem również przeżyć malowanie całego mieszkania i zagłosować w wyborach do parlamentu euro, jednak tym razem mój kandydat się dostał.
Bogdan i Deuterobogdan
Na Histerykach pojawił się temat o samcach alfabeta i już po 6 dniach naklachali 12 stron. Co się tam wyrabiało… Pojawiło się paru autentycznych incelów, hodowca koni dzielił się swoimi mundrościami na temat związków, wypływały jakieś dzikie teorie, że generalnie kobiety preferują u mężczyzn określony kształt szczęki i dlatego faceci się piorą po gębach, a jak jeden user napisał, że to jakieś bezedury, to go zwymyślali od Chadów.
"Zakaz wyprowadzania sów"


Czerwiec

Po raz drugi przez miasto Cz. przeszedł Marsz Równości. Tym razem było groźniej niż w zeszłym roku: maszerujący napotkali tłum igresywnych łysych byków, choć oficjalnie mowa była o „pielgrzymce podwórkowych kółek różańcowych”. Kółka te odmawiały mało znaną litanię złożoną głównie ze słowa wy****dalać. Miejscowy poseł półprawicy przechwalał się potem, że obronił Jasną Górę przed ludźmi, którzy w ogóle się tam nie wybierali.


Za to wśród samych uczestników – stuprocentowo pozytywna atmosfeira. Co prawda zaczepiał mie tam godny zaorania potyliczny patostreamer, ale nie zaszczyciłem go żadną wypowiedzią. Widziałem nawet sobowtóra najsłynniejszego polskiego lemologa. Sytuację ochłodził nieco ulewny deszcz.
Flaga poliamorystów - Donbas do góry nogami
Na Histerykach, w wątku na temat tzw. bykowego, pojawił się postulat: „Trzeba byłoby ustalić jakiś sposób zobiektywizowania brzydoty”. Tymczasem media obiegła wiadomość, że jakiś facet jeździł pijany czołgiem po ulicach Pajęczna. To rzuca pewne światło na tradycyjną niechęć częstochowian do kierowców z rejestracjami EPJ.
Pic unrelated
             Ogólnie rzecz bioręcy, w czerwcu panowały tak straszne upały, że miałem ochotę przejść na nocny tryb życia.

  

Lipiec

Centralnym punktem wakacji był wyjazd na wczasy do Demokratycznej Kotliny Kłodzka. Zostanie być może opisan w osobnej noci, do której już się ponad pół roku zbieram jak sójka za morze i pies do jeża.
Festung Quodzko
Innowacja polegała tą razą na tym, że wakacje były dwuczęściowe: tydzień na Ziemi Kłodzkiej, drugi tydzień w Szklistej Porębie i okolicach.
- I am inevitable.
- And I... am... Iron Man.
Pod sam koniec miesiąca nastąpiła potężna fala upałów, a ja akurat wtedy złapałem przeziębienie.
W taką pogodę nawet święty nie da rady bez wiatraczka.


Sierpień

Jakby mało było upałów, w sierpniu przydarzył się kryzys lekowy: w kraju zabrakło ważnych medykamentów, w tym także moich. Receptę na jedno opakowanie udało mi się zdobyć w innej części dzielnicy, ale po drugie musiałem pojechać aż do Gniezna.
Tie Fighter
Przy okazji zobaczyłem kawałek miasta powszechnie uważanego za pierwszą stolicę Polsky. Najważniejszą częścią tego kawałka była oczywiście katedra, a w niej słynne Drzwi Gnieźnieńskie.

Zwiedzanie z audioprzewodnikiem obejmuje zarówno główną nawę z trumną-relikwiarzem św. Wojciecha, jak też podziemia. Pochowani tam są arcybiskupi gnieźnieńscy, a wśród nich Jakub Świnka i Mikołaj Trąba. Prócz tego można se wejść na wieżę katedralną. Oczywiście skorzystałem z okazji, bo jeśli jest taras widokowy, to ja na niego wejdę.
Strażnik wieży
W trakcie wędrówek po centrum Schinesghe zabłądziliśmy z małżonką aż hen gdzieś na teren seminatorium duchownego. Znaleźliśmy także królów i króle. Posągi tych pierwszych, wielkości naturalnej (stoją albo siedzą) w różnych miejscach: Coleslaw Chrobry, Mieszko II, Coleslaw Śmiały, Przemysł II i Wacław II Czeski – wszyscy królowie koronowani w Gnieźnie. Króle natomiast – figurki królików z różnymi atrybutami – wydają się gnieźnieńskim odpowiednikiem wrocławskich krasnalów.           
Usagi Yodschimbo Był (jak Geralt) Słowianinem


Wrzesień
            We wrześniu czołowym zdarzeniem było kolejne wesele w rodzinie. Tym razem córka siostry teścia wychodziła za Davida z Groningen. Ślub miał się odbyć w Old Wojsławicach, a wesele w nieodległych Michałowicach – wszystko to w Małopolsce, przed Krakowem. W drodze na miejsce minęliśmy Maczugę Herr Kulesa.

Odmienność Niderlandczyków od ludzi zwykle spotykanych w Małopolsce ujawniła się już w kościele, gdzie goście z Zachodu zachowywali się głośno, wylewnie i wesoło. Nie wiadomo, co na to krewniacy ze strony panny młodej. Ja natomiast przy okazji zwiedziłem sobie okoliczny cmentarz.

       Również i na imprezie weselnej Holendrowie odróżniali się zachowaniem od reszty tłumu. Stanowiąc około jednej trzeciej gości, generowali chyba z 80% hałasu, a czasem spontanicznie wpadali w chóralne śpiewy. Zawarcie jakichś znajomości międzynarodowych nie bardzo mi się udało, lecz za to zespół, który grał, okazał się jedną z najlepszych kapel weselnych, z jakimi miałem do czynienia.

Odbyłem też dwie wyprawy na wschodnie okrainy miasta Cz., gdzie miałem okazję zamienić parę słów z Olgą Drendą, czołową przedstawicielką duchologii polskiej.
Przykładowy egzemplarz wyrobu
Mniej więcej w tym okresie wziąłem udział w analizie opka histërycznego, w którym marysójka kręciła romans z – proszę nie regulować odbiorników – Reinhardem Heydrichem. Ogniste dyskusje wokół tego potworu literackiego doprowadziły do odkrycia, że gdzieś tam w otchłaniach internetów kryją się osoby odreagowujące rodzinną traumę z czasów wojny rysowaniem portretów Heydricha z wielkim cycem. 
            
Tymczasem za kościołem...
Na koniec miesiąca znowu się przeziębiłem i głos mi się obniżył do poziomu Leszka Herdegena.
Typowo jujarski budynek z wapienia i cegły
Tymczasem w Federacji: naczelnik kolonii karnej pod Krasnojarskiem został zwolniony ze służby po ujawnieniu nagrania, w którym jego podwładni wykonywali striptis na imprezie integracyjnej z okazji Dnia Leśnika.
            
Weekendowy gość
           
           
Październik

Był to miesiąc wyborów parlamentycznych, które można najkrócej podsumować słowami: „not great, not terrible”. Ja natomiast wybrałem się na wycieczkę do grodu zwanego Rzeszowem, choć w gruncie rzeczy najbardziej zapamiętał mi się nie on sam, tylko Łańcuth ze swym potężnym pałacem, w którym najbardziej podobały mi się łazienki.
Hrabiny badecymer
Słynna wozownia była akurat w remoncie, ale w cenie biletu znalazła się zabytkowa stajnia, gdzie z pojazdów zaprzęgowych można było zobaczyć głównie sanie.
- Nie nazywajcie, proszę, naszego sera "serkiem"...
Jeśli chodzi o sam Rzeszów, to poza słynnym pomnikiem części niesfornych moją uwagę zwróciło Muzeum Dobranocek, zapewniające potężny nostalgia trip do czasów dzieciństwa (i jeszcze wcześniejszych – to z kolei gratka dla historyka popkultury), chociaż kwestie chronologiczne budziły we mnie trochę wątpliwości. Na kilku planszach wymienione były tytuły dobranocek z poszczególnych dekad, przy czym odniosłem silne wrażenie, że kryterium był okres emisji u nas, a nie w wersji oryginalnej; a i w paru momentach możliwe, że ktoś się machnął, bo pamiętałem dany tytuł z czasów wcześniejszych, niż podawała tablica.
Biurko storyboardzisty


Listopad

Większość miesiąca spędziłem na Mazurach, wśród kotów i w mniejszym stopniu psów. Psy w dalszym ciągu były dwa, wśród kotów sześć tworzyło załogę domu, a reszta siedziała w sieni i na dworzu.
Una bezzębna, ale dobrze wykarmiona
Tym razem dość często jeździłem po okolicy w różnych sprawach – między innymi do Rutki Tartej, gdzie dotąd nie byłem.
Jeden z trzech w Rutce sztucznych żubrów
Zdarzało się też zbieractwo. Przede wszystkim grzybów marki rydz, ale udaliśmy się też na kolejne sprzątanie okolicy. Tą razą najczęściej spotykanym odpadem były puszki po Redbulcu. W jednym miejscu udało się nawet znaleźć głowę lalki, która po jakimś czasie została odrestaurowana.

Podobnie jak poprzednio, nie obyło się bez wstrząśnięć weterynaryjnych. Tą razą zachorował Barney – po długim porannym spacerze cały dzień leżał osowiały, a kiedy następnego dnia się nie poprawił i nie miał apetytu, trzeba go było zawieźć do doktora. Po paru zastrzykach na wzmocnienie wrócił do siebie.
Czesarstwo z asystentami


Grudziec

            Zimy praktycznie nie było, ale to już obecnie żadne zaskoczenie. Może jeden dzień się trafił, kiedy cokolwiek poprószyło.
Zdjęcie wykonane w Wigilię
4 grudnia zrealizowałem swoje centralne marzenie, to znaczy sprowadziłem do domu kota. Wyszło to dość spontanicznie, bo zakocenie mieszkania planowałem dopiero na połowę stycznia. Pod koniec listopada przeczytałem jednak na fejsie, że niedaleko ode mnie kręci się bezdomna starszawa trikolorka. Postanowiłem działać natychmiast. Szybko zgromadziłem potrzebne wyposażenie i dogadałem się z osobą dokarmiającą kotkę. Kiedy wszystko było dopięte, okazało się, że kotka zniknęła. Czekałem kilka dni jak na szpilkach, poszedłem nawet przeprowadzić wizję lokalną. W końcu otrzymałem wiadomość, że kotką już się zaopiekowała starsza pani z sąsiedztwa. Ale skoro miałem wszystko gotowe – po co jeszcze czekać? Tak więc zwróciłem się do lokalnych wolontariuszów z prośbą o czarnego kocura, którego widziałem w internetach jeszcze w połowie listopada, gdy świeżo po kastracji wypuszczono go w krzaki, bo nie mieli gdzie go trzymać (nie było mnie wtedy w mieście). Po krótkim zastanowieniu – bo kotów do adopcji mnóstwo, a ja mogę wziąć tylko jednego – padło na tego, który spodobał mi się już prawie miesiąc wcześniej.
Charlie, przemianowany na Antka (z inspiracji kotem z lubelskiego Cafe Mrau, który zrzucił mojej żonie torebkę ze stołu), zaraz po otwarciu klatki transportowej wykonał zwiew do najbardziej niedostępnej dziury w całym mieszkaniu. Musiały minąć ponad 24 godziny, zanim w mojej obecności wyszedł na zewnątrz, ale od razu tego samego wieczoru wchodził mi już na kolana. Okazał się kotem bardzo bezproblemowym i niskopiennym – nie jest wybrednym smakoszem, nie próbował włazić na choinkę, na blat potrafi wskoczyć tylko po krześle.

W grudniu pod chram Yasunagura zawitał pomnik Jana III Sobieskiego, wyciosany przez niesławnego Czesława Dźwigaja, iże planował postawić go we Widniu, ale nie dostał chyba pozwolenia i wozi ten pomnik na lawecie z miejsca na miejsce. Jakiś czas wcześniej widziano Sobieskiego w Krakowie, a w mieście Cz. też za długo nie zagrzał.

W okresie świątecznym przytrafiło się trochę churchingu. Na Yasunagurze po raz pierwszy od dawna słyszałem kazanie z pomstowaniem na masonów – odnoszę wrażenie, że niektórych ojcaszków oni tam cały rok trzymają w celi i wypuszczają dopiero na święta, żeby się wyględzili. Tymczasem jedna z parafii w mieście nadrukowała harmonogram rekolekcji adwentowych zawierający Gorzkie Żale z kazaniem pasyjnym. Od zmian klimatycznych nawet księża tracą poczucie czasu…
- Jasiu, katana!
Z braku Netflixa nie zapoznałem się z najgorętszą obecnie produkcją serialową, jaką jest nowy Wieśmin z Henrym Cavillem. Swego czasu poszedłem do kina na niesławnym filmie z Michałem Żebrowskim (tzw. Żebralt). Teraz z pewnym zdumieniem czytam w internetach teksty – nie tylko przypadkowych sieciopływców pełnych nostalgii za początkiem XXI wieku, ale także zawodowych speców od rozrywki – porównujące wyrób Netflicha z polskim serialem starszym o prawie dwie dekady i już wtedy cienkim – jako produkcje pod różnymi względami absolutnie porównywalne.
Plon podchoinkowy
A nawiasem mówiąc, co tam Sztywny Pal Azji i Nagły Atak Spawacza – najlepsza nazwa polskiego zespołu to Wzdęcie Kija Emerytalnego. Była to undergroundowa, dadaistyczna grupa punkowa, której członkowie, bracia Stępniewscy, założyli później hiphopową Killa Familla.
"Kto wierzy w Ukryte terapie, ten się do trumny łapie"
(stare chińskie przysłowie)
Rok temu pisałem, że w ciągu 2019 mam zamiar przeczytać parę książek, kupić nie za dużo płyt, żeby nadążać z ich opisywaniem na blogu, a także wbić kolejny level jako tłumacz. Z płytami, jak wiadomo, nie wyszło (nie zdążyłem z ich opisywaniem). Z książkami – owszem. Jako tłumacz zdecydowanie wbiłem kolejny level, cały rok pracując nad publikacją nagrodzoną ongiś Pulitzerem. Co najważniejsze – mam kota.
      Perspektywy na 2020? Zamierzam objechać wszystkie miasta byłego województwa częstochowskiego, nawet te po 2 tysiące mieszkańców (choć realizacja tego planu może mi raczej zająć kilka lat). A przede wszystkim mam nadzieję, że uda mi się bezproblemowo przetrwać lato.
Jedyne, co się liczy - Szacunek Kotów Ulicy