czwartek, 24 czerwca 2021

Gwiazdy jednego i więcej przeboju, czyli duch dziewięćdziesiątych

 Pewnego dnia postanowiłem kupić jedną używaną płytę, a w końcu wyszło szejść.


Fury in the Slaughterhouse, Pure Live!, 1992

Ten niemiecki zespół, dowodzony przez braci Kaia i Torstena Wingenfelderów, był dość popularny w RFN od końca lat osiemdziesiątych do początków naszego wieku, a i do Polski jego sława jakoś tam docierała.

Album – zarejestrowany podczas dwóch koncertów w maju 1991 w Hanowerze – pochodzi z czasów, kiedy Furia w Szlachtuzie miała na koncie tylko trzy płyty studyjne, ale zdążyła sobie wyrobić pewną sławę. Świadczy o tym wydatny wokalny udział publiczności w niektórych utworach. Należy dodać, że zespół śpiewa po angielsku (z charakterystycznym dla niemieckich wokalistów akcentem), ale konferansja na koncercie odbywa się w języku niemieckim.

Repertuar to melodyjne i z reguły dość dynamiczne piosenki, takie jak Cut Myself Into Pieces albo Then She Said. Słychać w tym trochę U2, The Waterboys, The Smiths, New Model Army, może jakieś Midnight Oil i inne postnowofalowe grupy modne w drugiej połowie osiemdziesiątych. Kick It Out wypada prawie jak łagodniejsza wersja któregoś z przebojów Die Toten Hosen. Wytchnienie daje spokojniejszy Killing Fountains czy ballada Trapped Today, Trapped Tomorrow (trochę zbyt smętnawa jak dla mnie). Publiczność jest aktywna, np. klaszcząc do rytmu w bluesującym Click Song z gitarą slide albo śpiewając refren Won’t Forget These Days. Na bis zespół zagrał Happy Rolling Stonesów.

Książeczka, oprócz rozmaitego materiału zdjęciowego, zawiera wykaz wszystkich koncertów z trasy w 1991. Najbliżej Polski znaleźli się kilka dni przed nagraniem płyty – w Dreźnie i Chociebużu.




Ash, 1977, 1997

Kiedy zaczynałem się interesować rockiem, północnoirlandzka grupa Ash należała do młodych wilków britpopu. Tim Wheeler i jego koledzy debiutowali jeszcze jako nastolatkowie, ale dość szybko wyrobili sobie markę, częściowo muzyką, a częściowo – ciągłym angażowaniem się w zadymy.

Tytuł 1977 nawiązuje do roku urodzenia Wheelera, ale można go też odczytywać jako aluzję do inspiracji muzycznych. Ash sięga chętniej do punku niż do inspiracji w rodzaju The Beatles, o czym świadczą ostre, rozpędzone petardy w rodzaju rozpoczynającego płytę Lose Control czy późniejszego Kung Fu. Przy czym nie jest to czysty punk rock, bo gitarzyści już od pierwszego utworu nie wstydzą się krótkich bo krótkich, ale jednak solówek. Zespół nie może się też wyrzec inspiracji rockiem alternatywnym sprzed dekady – czy to od strony Pixies, czy kapel brytyjskich (weźmy np. Goldfinger). Dużo tu mocnych, budujących ścianę dźwięku gitar, których kontrast z łagodnym, „pospolitym” głosem wokalisty budzi niekiedy skojarzenie z Weezerem. Za przykład może służyć mój ulubiony w zestawie singl Girl from Mars (z solidnym basowym fundamentem), a także ciężki, zgrzytliwy, a zarazem dość pogodny I’d Give You Anything.

Mimo wszystko Ash próbuje nieco wzbogacać stylistykę. Gdzieniegdzie brzmienie tria wspomagają kontrastujące aranżacje smyczkowe – choćby w Gone the Dream czy utworze pod niezbyt wymyślnym tytułem Oh Yeah (ale o bardziej wymyślnej aranżacji). Pozytywnym zaskoczeniem jest jeden z czterech singli – Angel Interceptor: melodia jak z lat 60. w nowoczesnej aranżacji, surfingowe harmonie wokalne, a pod ścianą dźwięku ukryta solówka gitarowa sprawiająca wrażenie, jakby chcieli oddać hołd swoim rodakom z Thin Lizzy. Mógłby w zasadzie być finałem, ale po nim są jeszcze dwa utwory: bardziej balladny Lost in You (nadmiernie sentymentalny jak dla mnie) oraz ostro jadący Darkside Lightside, rozwijający się w epicką kodę, gdzie gitarzysta ponownie wypuszcza solówkę. Byłoby to całkiem niezłe zakończenie albumu, gdyby grupa, zgodnie z modą tamtych czasów, nie dodała szczeniackiego „ukrytego utworu” w postaci studyjnych gadek i odgłosów womitowania.


Meredith Brooks, Blurring the Edges, 1997

Latem 1997 namiętnie słuchałem Listy Przebojów Trójki. Wśród różnych utworów przez dłuższy czas brylowała tam amerykańska wokalistka Meredith Brooks z hitem Bitch. Trochę to paradoks: gwiazda jednego przeboju, a przeboju tego tytuł nie do końca parlamentarny (wyszukiwarka Jujuba cenzuruje go na „Beach” albo „B.I.T.C.H.”).

Blurring the Edges był debiutanckim albumem Brooks. Potem nagrała jeszcze kilka, ale mało kto u nas o nich słyszał. Za brzmienie odpowiada David Ricketts, grający na klawiszach, w paru utworach również na basie. Tam, gdzie perkusja nie jest sztuczna, wali w nią znany sideman Josh Freese (później bywał w A Perfect Circle, The Offspring, a nawet przewinął się przez Guns N’Roses podczas długiego i bolesnego powstawania płyty Chinese Democracy).

Na okładce widnieje dziewczyna z gitarą – i to jest w zasadzie kwintesencja. Mamy do czynienia z „dziewczyńską” odmianą amerykańskiego rocka alternatywnego, wzbogaconą o perkusyjne loopy i tym podobne wynalazki. Przypomina to trochę Alanis Morrisette, chociaż Brooks ma wyższy głos. Czasami, choćby w otwieraczu I Need, popada w manierę bliską melorecytacji. Bitch z pewnością wyróżnia się przebojowością – każdy element tam jest na swoim miejscu, od akordów gitarowych, przez wysoce melodyjny refren, po finałowe zaśpiewy. Równie atrakcyjnie wypada Someday, a może nawet lepiej, bo nie został tak zajeżdżony w mediach (rozkminy na temat, że niektóre dni są gorsze od innych, widać sprzedają się gorzej niż rozważania o tradycyjnej roli kobiety). Jeszcze Pollyanne należy do tej kategorii. Czasami brzmienie jest łagodniejsze, bardziej balladowe (Watched You Fall), czasem mocniejsze (It Don’t Get Better), czasem przeciętne (Shatter, z którego pochodzi wyrażenie tytułowe dla całej płyty). Niekiedy wyskoczy jakaś solówka gitarowa – przykładowo w Birthday, natomiast w monotonnym za sprawą sztucznej perkusji Stop słychać przetworzoną harmonijkę ustną. Finałowe Wash My Hands zmyłkowo rozpoczynają jakieś indyjskie brzmienia, ale jest to piosenka spójna z resztą materiału, z zaśpiewem w refrenie, który odbieram jako drażniący.



Bell Book & Candle, Read My Sign, 1998

Mniej więcej w tym samym okresie co Bitch, na listach przebojów można było się natknąć na Rescue Me – melancholijnie pogodną piosenkę w „irlandzkim” klimacie, gdzieś pomiędzy The Cranberries a Żanetą O’Connor. Był za nią odpowiedzialny mało znany zespół Bell Book & Candle. Trio: pani i dwóch panów. Nie do końca wiadomo, kto z nich był Bell, kto Book, a kto Candle, ale pewne jest jedno: nie pochodzili wcale z Irlandii, tylko z Enerdefenu. Wokalistka nazywała się Jana Gross, natomiast instrumentaliści, gitarzysta/perkusista Andy Birr i basista Hendrik Röder, byli synami członków Puhdys, najpopularniejszej enerdowskiej grupy rockowej.

No i cóż oni grali? Ameryki raczej nie odkryli, można co najwyżej powiedzieć, że odkryli Irlandię, choć gra słów będzie to niezwykle okrutalna w swojej suchości. Jana Gross faktycznie śpiewa w sposób mogący się kojarzyć z O’Connor czy O’Riordan, ale także z Enyą itp. Głos swój wykorzystuje w nastrojowej muzyce poprockowej, czasem z perkusją naturalną, a czasem z jakimiś loopami. Raz pędzą do przodu jak w Realize, raz dorzucą gitarę akustyczną, jak we wstępie do Rhapsody in Blue, kiedy indziej aranżacja jest, zgodnie z duchem epoki, zelektronizowana, jak w Hear Me. Poza Rescue Me chwytliwością wyróżnia się Read My Sign, całkiem nieźle wypada dynamiczny Heyo. Do Enyi nawiązuje Imagine o charakterystycznej elektronicznej aranżacji, ze spotęgowanymi partiami wokalnymi w refrenie, ale też syntetyczne przerywniki Still Points czy Dark Moon, gdzie Gross daje tylko prostą wokalizę w tle. Nazywanie Read My Sign dziełem znaczącym byłoby przegięciem, i to sporym, ale słucham bez krzywienia się jako rzecz charakterystyczną dla epoki.


The Fratellis, Costello Music, 2006

Dla odmiany coś z nieco innego okresu, czyli szkocki zespół, którego członkowie, na podobieństwo Ramones, używają tego samego nazwiska jako pseudonimu artystycznego, że niby bracia. The Fratellis to solidni przedstawiciele „nowej rockowej rewolucji” lat dwutysięcznych. Okładka z trzema pin-up girlsami sugeruje, że tu nie będzie artystycznej napinki cechującej ich krajanów z Franza Ferdinanda, tylko czysta rozrywka. I to taka w wydaniu pubowo-stadionowym. Chelsea Dagger jest jednym z tych utworów, które wielu zna, a nikt nie kojarzy wykonawcy ani tytułu, bowiem charakterystyczny zaśpiew i klaskanie sprawiają, że został chętnie zaadaptowany przez bywalców imprez sportowych. Przy tym jest to faktycznie udana piosenka, od której swego czasu nie mogłem się uwolnić.

Wydana również na singlu Henrietta wcale nie gorsza. W ogóle The Fratellis bardzo dbają o melodie i atrakcyjne, soczyste aranżacje. Trudno tu cokolwiek wyróżnić, skoro na całym albumie panuje nieco frywolny, wodewilowaty nastrój. Pełno jest skocznych rytmów, atrakcyjnych tematów, chórków w tle, gitary mogą przyczadzić, kiedy trzeba. Można tu upatrywać inspiracji brytyjskim glam rockiem lat 70., takimi wykonawcami jak Slade, Sweet czy, za przeproszeniem, Gary Glitter, przy czym przefiltrowanym przez estetykę britpopu. Czasami wprawdzie Szkoci zdradzają zamiłowanie do muzyki amerykańskiej, vide gitary we zwrotkach Flathead czy odrobina countrowego klimatu w Vince The Loveable Stoner, a Doginabag brzmi prawie jak zaginiony utwór Creedence Clearwater Revival (łącznie ze skowyczącą solówką), ale wszystko zaprawione jest charakterystycznie brytyjską autoironią. Bywają też utwory bardziej sentymentalne, jak Whistle for the Choir.

Płyta jest jednak trochę przydługa i od pewnego momentu zaczyna nużyć. Z ostatnich czterech utworów zostawiłbym tylko przedostatni Got My Nuts from a Hippy, który nie tylko jest z nich najświeższy, ale pojawia się w nim znowu postać Chelsea, co tworzyłoby pewną klamrę.




Lee Aaron, Body Rock, 1989

Teraz artystka, której płyt poszukiwania w ogóle skłoniły mnie do tego obfitego zakupu. O Lee Aaron – jednej z pierwszych szerzej znanych kobiet w heavy metalu – dowiedziałem się z bardzo starych numerów Tylko Rocka. Wygląda na to, że twórczość jej nie cieszy się w Polszcze zbytnią popularnością, bo kiedy postanowiłem zdobyć wreszcie jakiś album (żeby zajmował pierwsze miejsce na liście alfabetycznej), na kompakcie znalazłem tylko używany egzemplarz Body Rock.

Choć najbardziej znana płyta Lee Aaron – Metal Queen – miała w sobie sporo z klasycznego, „rycerskiego” metalu (utwór tytułowy to wręcz żeńska wersja Holy Diver, łącznie z tak paździerzowym, że aż uroczym teledyskiem), to Body Rock ukazał się już w nieco innych czasach i reprezentuje komercyjną odmianę stylu, tzw. hair metal. Kiedy oglądam wideoklip do singlowego Whatcha Do To My Body, przychodzi mi nawet na myśl ukute przez Siergieja Sznurowa określenie „fitness rock”. Granie jest melodyjne, dynamiczne i typowe dla epoki. Recenzent „Teraz Rocka” opisał kiedyś śpiew Joego Elliotta jako „słodko-ostry”; podobnie można powiedzieć o sztuce wokalnej Lee Aaron, przy czym potrafi się ona wydrzeć, gdy trzeba. Ślady Def Leppard słychać w kroczącym Sweet Talk z chórkami w refrenie. Innym skojarzeniem jest Van Halen – przychodzi na myśl w Rock Candy, swoją drogą kowerze hitu grupy Montrose, którą z „Iwanem Charinem” łączy wokalista Sammy Hagar.

Repertuar stworzyła Aaron we współpracy z gitarzystą Johnem Albanim. Najbardziej podobają mi się Tough Girls Don’t Cry z ciekawym riffem (trochę jakby w klimatach ostrzejszych utworów Heart) i Rock The Hard Way – oba mają zapadające w pamięć refreny i nadawałyby się na hairmetalowe przeboje. Bardziej paździerzowo brzmi Shame, jadący brzmieniem syntezatorów i elektronicznych bębnów, które do dziś cokolwiek się zestarzało – jest to słabszy punkt albumu.

Ballada jest jedna – How Deep, wrzucona na sam finał, z solówką gitary akustycznej i dramatyczna jak trzeba, choć interpretacja wokalna nie sięga szczytów patosu, jakie wyciągnęła Lee Aaron w późniejszym Barely Holding On.



piątek, 18 czerwca 2021

Pancerz czołgu a pancerz fabularny (z frontu czytelniczego, cz. 3)

 


6. Marcin Leszczyński, Pomorze 1945, Warszawa 2014

(z serii Historyczne bitwy)

Kolejny habełek wpisuje się w zeszłoroczną wakacyjną listę lektur. Równocześnie z walkami na Węgrzech nie ustawały działania wojenne na Polsce i pograniczu polsko-niemieckim. O ile styczniowa ofensywa Armii Czerwonej przebiła się aż do Odry, wyzwalając spod Niemca duże połacie kraju, to na północy w ręku hilterowców pozostawało Pomorze. Dla jego opanowania zaplanowano kolejną operację, w której mieli wziąć udział marszałcy Żukow i Rokossowski ze swoimi frontami, przy czym w ugrupowaniu bojowym znalazła się 1. Armia Wojska Polskiego – a w niej 1. Brygada Pancerna z Jankiem Kosem.
   W początkowych partiach książki pojawia się omówienie stron walczących, wraz z uwagami o temperamencie niektórych dowódców. Podano szczegółowy ordebataj armii polskiej, a także 1. Frontu Białoruskiego, ale już nie sił niemieckich – ich zestawienia pojawiają się przy okazji poszczególnych starć. Co do dowódców, po stronie radzieckiej występuje ormiański dowódca korpusu pancernego, Amazasp Babadżanian, zaś po przeciwnej stronie głównym związkiem strategicznym była Grupa Armii „Wisła” pod dowództwem niejakiego Heinricha Himmlera. Po budowie imperium SS (autor podaje, że przedsiębiorstwa kontrolowane przez „czarną gwardię Hitlera” produkowały 75% napojów bezalkoholowych i 95% mebli w Rzeszy) oraz całkowitym zdominowaniu niemieckiej policji były hodowca kur nie miał jeszcze dość. Po zamachu na Hitlera został na dodatek dowódcą Armii Zapasowej, czyli systemu szkolenia i uzupełnień Wehrmachtu, ale i tego było mu mało, chciał się zająć dowodzeniem w polu, choć nieugaszony głód władzy nie mógł zrównoważyć miernych umiejętności dowódczych. Jeśli chodzi o Polaków, Marcin Leszczyński wydaje się szalikowcem gen. Bolesława Kieniewicza, dowódcy 4. DP.
   Wojska niemieckie stanowiły na tym etapie miszmasz jednostek o bardzo zróżnicowanej wartości bojowej: prócz regularnej armii i Waffen-SS na front trafiała emerytura z Volkssturmu, jednostki formowane ad hoc z urlopowiczów, pułki podchorążych z rozmaitych szkół wojskowych itp. Była dywizja „Grossadmiral Dönitz”, złożona z marynarzy, dla których zabrakło okrętów, a także ochotnicze jednostki SS: łotewskie, flamandzkie czy walońska dywizja niesławnego Leona Degrelle’a. Swoją drogą, o tym, jak dotkliwe stały się u Niemca braki personalne, świadczy fakt, że Degrelle dowodził dywizją jako podpułkownik. Powiązanie z IV Korpusem Pancernym SS stanowi udział 73. DP, która podlegała temu korpusowi podczas walk pod Warszawą, gdy uległa panice na skalę rzadko w Wehrmachcie spotykaną. W obronie Torunia została rozbita po raz kolejny. Autor wspomina też o obecności w Koszalinie jakichś pododdziałów sławetnej dywizji „Totenkopf”, która jednak znajdowała się w tym czasie na Węgrzech; może bataliony zapasowe?
   Działania na Pomorzu oznaczały przełamanie Wału Pomorskiego oraz zdobycie kilku ważnych twierdz. Na pierwszy ogień poszła Piła, której oblężenie zostało jednak przerwane, bo Żukow musiał jak najszybciej na Berlin. Rokossowski tymczasem zdobywał Toruń, Elbląg i szczególnie dlań kłopotliwy Grudziądz. Generalnie jednak Rosjacy posuwali się nieustępliwie do przodu. Niemiecka kontrofensywa pod kryptonimem „Sonnenwende” miała za zadanie okrążyć znaczną część atakujących sił, co oczywiście się nie udało, ale przynajmniej zmusiła Armię Czerwoną do przerwania natarcia. Zamiast przeć na siłę na Berlin, fronty radzieckie skupiły się najpierw na oczyszczaniu Pomorza. Na początku marca 1. AWP rozbiła X Korpus SS, w którym zresztą z SS był chyba tylko sztab, a dowódca został wzięty do niewoli przez… jednostkę sanitarną. Wtedy też doszło do ostatniej polskiej szarży kawalerii (w dodatku skutecznej), pod Borujskiem (nie mylić z Bobrujskiem).
   W zdobywaniu Pomorza Zachodniego ważnym punktem było oblężenie Kołobrzega, zresztą już trzecie w historii – początkowo przez wojska radzieckie, potem przede wszystkim siłami 1. AWP. Wcześniej – o czym można przeczytać w publikacji Hieronima Kroczyńskiego Twierdza Kołobrzeg wydawnictwa Barwa i Broń – port zdobywali Rosjanie podczas wojny siedmioletniej, a wojska napoleońskie na początku XIX w. Leszczyński nie ma tej książki w bibliografii, nie wspomina też, że o tym drugim oblężeniu reżyser Veit Harlan nakręcił dla podniesienia morale Niemców Kolberg – ostatni film fabularny III Rzeszy. Podobno taśmę zrzucono na spadochronie obrońcom Kołobrzegu (wiadomo, że było tak w La Rochelle). Ostatnim etapem kampanii, już w marcu, okazało się zdobywanie Pomorza Gdańskiego przez siły Rokossowskiego, do których przydzielono Brygadę Westerplatte. Tu aliantów wschodnich wspierało angloamerykańskie lotnictwo bombowe.
    Wszystko to opisane bardzo lekkim piórem, prawdziwa ulga po dwóch poprzednich, raczej „sztabowych” pozycjach z serii. Oczywiście, koktajl z numerów jednostek i nazw miejscowości jest nieodłączną częścią podobnych publikacji, ale tu równoważy go całkiem zajmująca narracja oraz cytaty z uczestników różnych szczebli, od Guderiana czy Rokossowskiego, przez Degrelle’a i Stanisława Arkuszewskiego (politycznego 1. Samodzielnej Brygady Kawalerii), po oficera z radzieckiej kompanii karnej. Swoją drogą, wyróżnianie cytatów wcięciem i mniejszą czcionką to nie jest standard w habełkach.
   O złoczynach radzieckich autor wypowiada się uczciwie: bez tuszowania faktów, ale też bez zbędnego patosu i demonizowania (niemieckich nie wspominam, bo to jakby oczywistość). Wspomniane zostają straszliwe gwałty żołnierzy radzieckich na Niemkach, z zastrzeżeniem, że Niemcy wcześniej też byli okrutni dla ludności ZSRR. Także i Jałta przedstawiona jest bez narracji „zdrady Zachodu”, a w kontekście tworzenia przez Stalina polityki faktów dokonanych. Osobny podrozdział pod koniec poświęcony jest ewakuacji Niemców z Pomorza i tragicznych zatopień przez radzieckie okręty podwodne niemieckich statków z uchodźcami – najbardziej znany był „Wilhelm Gustloff”, notabene jeden z pierwszych na świecie wycieczkowców. Propaganda radziecka tuszowała pobyt na nim cywilnych uchodźców, stwierdzając, że był to statek-baza dla kursantów bałtyckiej flotylli podwodnej; z kolei Niemcom zdarzała się tendencyjność w drugą stronę w postaci zaprzeczania, jakoby „Gustloff” miał w ogóle cokolwiek wspólnego z marynarką wojenną. Z tematów wrażliwych politycznie mowa też o „pełniących obowiązki Polaka” – jakkolwiek gen. Stanisław Popławski był obywatelem ZSRR i jednym z wielu oficerów radzieckich przydzielonych do Wojska Polskiego (nawet na szczeblu pułku trafiają się takie nazwiska jak Owczynnikow, Potapowicz czy powierzchownie spolonizowane, jak Witalis Kondratowicz), Leszczyński kwestionuje tezę, jakoby naprawdę nazywał się Siergiej Gorochow; był on Rosjanin polskiego pochodzenia, żonaty z Polką i nawet mówił lepiej niż Rokossowski.
    Pod względem polszczyzny książka wypada bardzo porządnie (pomijając parę potknięć w stylu „tą” zamiast „tę”), ale żeby nie było zbyt różowo – transkrypcja rosyjskich tytułów w bibliografii jest tragiczna! Od takich kwiatków jak „otjeciestwiennaja”, „komandujujusiewo” czy, o zgrozo, „srażjenia”, budzi się we mnie Raskolnikow. Dość też kuleją bezpośrednie tłumaczenia z rosyjskiego, np. z książki Portugaliskiego (!) i Runowa 1945. Blickrig Krasnoj Armii, gdzie pojawiają się (s. 121) „półkowe armaty” i „artyleria samochodowa” (samochodnaja = samobieżna), a haubice kal. 203 mm określone zostają mianem „najcięższych urządzeń” (orudije oznacza zarówno „urządzenie”, jak i „działo”). Z rzadka trafia się nieścisłość redakcyjna polegająca na tym, że autor nawiązuje do fragmentów tekstu, które dopiero się pojawią – np. na s. 14 zawarł cytat z hitlerowskiej propagandy nakazującej Niemcom okrucieństwo wobec ludzi wschodu, odnotowując w przypisie, że „podobieństwo do tonu Erenburga jest nieodparte”, podczas gdy o Erenburgu mowa dopiero na s. 179. Co do potknięć merytorycznych – recenzenci w internetach wskazują, że autor zbyt bezkrytycznie podchodził do danych liczbowych z peerelowskich i radzieckich opracowań. Mnie się rzuciła w oczy wzmianka, że 17 stycznia wyzwolono Częstochowę, a dyć za poprzedniego ustroju była w mieście ulica 16 Stycznia (dziś Kiedrzyńska). Autor uparcie też pisze o „sierpniowym zamachu” na Hiltera, choć w jednym z przytaczanych cytatów pada prawidłowa data 20 lipca. Zegarek mu spieszył w trakcie pisania?
   Tekst uzupełniają trzy mapy (czarno-białe, czyli mało czytelne) oraz wkładka z ilustracjami, na której widać głównie wyższych dowódców radzieckich i niemieckich – Polaków reprezentuje jedynie Popławski – a komendant Kołobrzega, płk Fullriede, pokazany jest jeszcze w stopniu kapitana i w lustrzanym odbiciu. Do tego parę zdjęć z czasów kampanii, łącznie ze znaną propagandową fotografią z uroczystości zaślubin z morzem.

7. Robert van Gulik, Sędzia Di i chiński gwóźdź
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Powrót do sędziego Di. Tym razem spotykujemy go w zupełnie nowych okolicznościach przyrody, a  mianowicie w północnym mieście Bei Zhou, jeszcze do niedawna pogranicznym, gdzie nadal można spotkać Tatarów. W oryginale powieść ukazała się w roku 1961, tym samym co Nawiedzony klasztor i Czerwony pawilon.
   Pewnego zimowego dnia na posiedzenie trybunału przychodzą dwaj ludzie i z rozpaczą zgłaszają, że ich siostra została zamordowana przez męża. Po oględzinach miejsca zbrodni sprawa okazuje się wyglądać nie tak prosto. Zatrzymany mąż o niczym nie wie i uważa, że został fałszywie oskarżony. Wkrótce jeden z oskarżycieli – ten cieszący się gorszą opinią – znika bez śladu. Jakby tego było mało, Ma Joong i Chiao Tai poznają niezwykle sympatycznego mistrza sztuk walki, który niedługo potem zostaje otruty w publicznej łaźni. A wydawało się, że sędzia Di będzie musiał tylko rozwiązać sprawę zaginionej jakiś czas temu córki kupca…
   Atmosfera – przynajmniej na początku – trzyma poziom, choć po tylu tomach z tej serii trudno nie zauważać pewnej powtarzalności. Ponownie mamy prolog, w którym uczony z późniejszej epoki poznaje historię śledztwa sędziego Di w okolicznościach nadprzyrodzonych. Łatwo też domyślić się zwrotu akcji polegającego na tym, że [SPOILER] bezgłowe zwłoki nie są tą ofiarą, której się wszyscy spodziewają [/SPOILER], skoro van Gulik użył go już ze dwa razy.
   Największy problem polega na tym, że o ile sędzia Di tradycyjnie rozwiązuje trzy różne sprawy, to są one słabo zsynchronizowane, przez co książka cierpi na syndrom wielokrotnych zakończeń. Świadczy o tym fakt, że o tytułowym gwoździu przez większość powieści ani słowa, a kiedy się w końcu pojawia na 50 stron przed końcem, to akurat w tym wątku, który dotąd przyciągał najmniej uwagi. Wątek ten pociąga za sobą – wzmiankowaną na okładce – kwestię poważnej odpowiedzialności karnej sędziego pokoju, jeśli oskarży kogoś bezpodstawnie. Trudno się jednak przejąć zagrożeniem sędziego Di, skoro we wcześniejszych zdarzeniach nie zostało ono zasygnalizowane.
   W posłowiu autor stwierdza, że za sprawą apeli czytelników postanowił zwiększyć rolę postaci kobiecych w przygodach sędziego Di (pasowałoby sprawdzić. Wobec tego w powieści występuje kolejna ponadprzeciętna postać kobieca – pani Kuo, żona miejskiego aptekarza i koronera, sama praktykująca lekarka oraz naczelniczka więzienia kobiecego. Zresztą w pewnym momencie pojawia się dygresja na temat żon sędziego, wyjaśniająca, ile właściwie ich miał i jak to z nimi było. Występuje też moment poświęcony tradycyjnemu kultowi przodków, niezwykle ważnemu w dawnych Chinach aż do 1911 r.
   Tłumaczenie wypada przyzwoicie, choć bohaterom wyrywa się czasem jakieś „na Boga” albo „święci pańscy”, co u VII-wiecznych Chińczyków brzmi dość anachronicznie.
    W całym cyklu powieść wyróżnia się słodko-gorzkim finałem. Również dlatego, że przez tyle tomów zdołałem się już przywiązać do przybocznych sędziego Di – a w Chińskim gwoździu się okazuje, że bynajmniej nie zawsze chroni ich pancerz fabularny…