czwartek, 26 stycznia 2023

Marionetka, dinozaur, Hanys u bram - czyli podsumowanie muzyczne ZOZZ oraz płyty od Mikołaja i Gwiazdora

 

W ciągu roku ZOZZ pozyskałem 80 albumów muzycznych, czyli 6,66 miesięcznie, a średnio półtora tygodniowo. Oznacza to jedną jedyną płytę więcej niż w roku ZOZI. Aż 80% (64 sztuki) pochodziło z drugiej ręki. Spośród tych z kolei 24 (30% całości) pochodziły z bazaru na Faradaguła, 10 (12,5%) z giełdy płyt używanych, 3 ze sklepu płytowego w Bydgoszczy, a reszta z zakupów internetowych. Płyt nowych było 15: spośród nich 5 znalazłem na Faradaguła, a 4 w internetach. Należy także doliczyć kompakt dołączony do książki Wiesława Weissa Kazik. Biała księga. W Czerwonym Chrząszczu już nie spotyka się płyt…  

            Wśród nowych nabytków znalazł się jeden album dwupłytowy (czerwony Niemen), jeden, który dawniej był dwupłytowy (Freak Out!) oraz dwie płyty Rezerwatu kupione jako dwupak. 10 albumów (12,5%) miałem wcześniej na kasetach. Ukompletowałem studyjną dyskografię Queen, zdobywając wreszcie debiutancką płytę. Jethro Tull uzupełniłem o jedną koncertówkę. 5 płyt znajdowało się na moim celowniku od 2000, kiedy to poznałem je w ramach trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”.

Jak zwykle, przytłaczającą większość stanowiły nagrania studyjne – 70 (87,5%), w tym jeden minialbum i jeden z paroma utworami koncertowymi. Oprócz tego pojawiło się 5 kompilacji i 3 koncertowe. Na 2 okładkach widnieją czaszki, na 1 – ikonografia średniowiecza (i to w środku).

Na szeroko pojętego heavy rocka przypadło 18 albumów (22,5%), ale nie trafiło się nic ostrzejszego od thrashu. 10 płyt pochodziło z nurtu britpopowego, kolejne 10 – z innych odmian rocka alternatywnego. Rock progresywny przyniósł 6 płyt, punk i nowa fala – 8, folk rock brytyjski – 2, folk rock amerykański – 2, brytyjski soul – 2, muzyka elektroniczna – 1. Najbardziej w bok była płyta rapowo-elektroniczna – Elektrohop duetu Paresłów.

Łącznie oznaczało to 950 utworów, w tym 28 bonusowych. Najwięcej piosenek, bo aż 25, znalazło się na płycie Wszyscy jedziemy… zespołu Defekt Muzgó – łatwo się domyślić, że całkiem krótkich. Najmniej, bo 6 utworów miał album Midnight Mushrumps zespołu Gryphon, w tym, jak to w latach 70., suitę prawie 19-minutową. Pod względem długości bije ją jednak utwór Czesława Niemena Człowiek jam niewdzięczny (20:39). Najwięcej bonusów (5) znalazło się na Dorosłych dzieciach Turbo. Dwukrotnie powtórzył się standard Bo Diddleya Before You Accuse Me – raz w wykonaniu Erica Claptona, drugi  raz w wersji Creedence Clearwater Revival. Tytuły 54 piosenek zawierały imiona, a 16 – nazwy miast, przy czym dwukrotnie pojawiło się Blackpool. Najwięcej imion w tytułach znalazło się na Liege and Lief Fairport Convention, podczas gdy przebój The Beautiful South A Song for Whoever miał ich najwięcej w tekście. Dwie piosenki nosiły tytuł California, nazwa tego stanu padła jeszcze w tytule trzeciej. W dwóch piosenkach wzmiankowana została MC Skłodowska.

Najwięcej nabytków reprezentowało lata 90. – 31 (39%). Na lata 80. przypadło 19 (24%), na XXI wiek – 15, na 70. – 12. Z lat sześćdziesiątych pochodziły tylko dwa albumy. Najstarsze było Freak Out! Franka Zappy z 1966, najnowsze – OK Human Weezera z 2021. Najbardziej reprezentowanym rokiem był 1996 (7 płyt), a po nim 1989 (6).

Tradycyjnie dominowały płyty anglojęzyczne, których było 62 (77,5%). Ponad połowa z tego, czyli 34 (42% całości), pochodziła z Wielkiej Brytanii, w tym 3 z Walii. Na USA przypadło albumów 21 (26%), a 3 były dziełem współpracy transoceanicznej (Foreigner i dwa razy Garbage). Kanady tym razem nie reprezentował nikt. Spośród pozostałych albumów anglojęzycznych po jednym pochodziło z Irlandii, Czech, Niemiec, Finlandii i Szwecji. Polskich płyt było 16 (20%) i tym razem wszystkie w języku polskim, nawet pomimo obcojęzycznych niekiedy tytułów utworów (angielski, hiszpański, łacina). Dodatkowo wśród nabytków znalazł się język francuski (Repression Trust) i niemiecki (Radioactivity Kraftwerku, przy czym częściowo z tekstami angielskimi). Grupa Super Furry Animals miała jedną piosenkę w swoim ojczystym języku walijskim. Na Africa Speaks Carlosa Santany nad angielskim dominował hiszpański, a jeden utwór wykonany został w języku joruba.

20 płyt (25%) powstało z istotną rolą wokalistek, w tym nagrania duetu rapowego i kapeli thrashmetalowej. Zdarzały się też kobiety-instrumentalistki, jak Candida Doyle z Pulp. 6 albumów nagrały zespoły z rodzeństwem w składzie.

Artysta roku:  Odkryciem roku było zdecydowanie The Beautiful South. Pod względem liczbowym po trzy płyty mieli Billy Joel, The Beautiful South oraz Kazimierz Staszewski s. Stanisława w trzech wcieleniach.

Płyty roku: Najbardziej podobały mi się Bat out of Hell Meat Loafa, Back to the Kingdom Axxis, Watch Manfred Mann’s Earth Band, Cosmo’s Factory Kredensiaków, czerwony Niemen oraz Top Priority Rory Gallaghera.

Największym rozczarowaniem było Bummed Happy Mondays. Rzadko też wracałem do Sugarbuzz Whatever. Płytę Kazika z rozmaitymi odrzutami siłą rzeczy należy traktować jako ciekawostkę.

Najbardziej niedocenionaStreet Fighting Years Simple Minds.

Piosenka roku: biorąc pod uwagę wyłącznie albumowe – Song for Whoever The Beautiful South, Lookin’ Out My Back Door CCR oraz uroczo kiczowate Heaven in Black Axxis, chociaż dwie ostatnie znałem już od lat.

Najbardziej bezlitosnym earwormem okazał się poznany dzięki Jujubie Andrii Popa transylwańskiego zespołu Phoenix, skomponowany do pierwszych pięciu zwrotek poematu Vasile Alecsandriego o sławnym zbójniku. Za każdym razem, kiedy widzę jakikolwiek tekst po rumuńsku, zaczyna mi toto grać w głowie! Na dalszych miejscach znalazły się Kogda zakonczitsia nieft’ Jurija Szewczuka, Tarzan Rocket From The Crypt, Don’t Marry Her The Beautiful South, Krąży po kraju przekleństwo papieża Staszewskiego Kazimierza oraz niestety Era techno szczecińskich Analogsów.

Ważniejsze hity ze streamingu to Naj story Papa Dance, Spielgzeugland formacji Tanzwut, I Hate School Rules kanadyjskiego Excitera oraz Dzień dobry, do widzenia Łucji Prus i Skaldów (pióro Osieckiej poznałem po losowych rymach). Po inwazji na Ukrainę pojawił się szereg budujących morale hitów tamtejszych artystów, a straty Moskwicinów często komentowano refrenem starego songu Grażdanskiej Oborony – Wsio idiot po płanu. Kiedy świat odkrywał na nowo Running Up That Hill Kate Bush, ja przypomniałem sobie wersję hardrockową tej piosenki, którą nagrał Jorn Lande.

Odkrycia jutubowe:  w tym roku skupiałem się raczej na poszukiwaniach historycznych niż na odkrywaniu nowości. Moją uwagę zwrócili amerykańscy garażowcy Rocket From The Crypt, japoński zespół Murasaki z lat 07., grający mocno pod Deep Purple, niemiecki Tanzwut („Rammstein z dudami”) czeski jazzrockowy Blue Effect, a także Banda i Wanda. Honoru Kanady bronił zespół Barenaked Ladies, nie tak generyczny, jak sądziłem. Przy okazji mistrzostw świata zapoznałem się z podstawami argentyńskiego rocka progresywnego – Almendra, Arco Iris, La Maquina de Hacer Pajaros.

Najbardziej obleśna piosenka: coś nie pozwala mi przyznać tego tytułu Don’t  Marry Her, więc wyróżnienie zdobywa Kazik Staszewski – Jesteście z kamienia.

 

A teraz ostatnie, grudniowe nabytki w mojej płytotece.

 

 

The Beautiful South, Blue Is The Colour, 1996

Kolejny w tym roku album ekscentryków z Hull jest już piąty w ich dyskografii. W składzie nie było już Briany Corrigan – płytę wcześniej na jej miejsce przyszła Jacqueline Abbot. To ona śpiewa najlepszy utwór na płycie, perwersyjny otwieracz Don’t Marry Her. Zespół popełnia tu brutalny kontrast pomiędzy pogodną melodią i śpiewem a cynicznym i miejscami niecenzuralnym tekstem.

Przy pierwszych przesłuchaniach album wypada mniej ciekawie niż poprzednie. Jest bardziej popowa i spokojniejsza, praktycznie nie zawiera postpunkowych elementów znanych z pierwszego i drugiego. Najbardziej motoryczny, dzięki wkładowi sekcji dętej, jest Foundations. A tak – większość repertuaru stanowią eleganckie ballady: Little Blue czy Artificial Flowers. Czasem ma to charakter soulowy a la George Michael, vide Blackbird on the Wire. W paru przypadkach grupa zabiera się za brzmienia jazzawe: The Sound of North America (z fortepianem elektrycznym i trąbką), Liars’ Bar zaśpiewany z iście waitsowską chrypą, czy wreszcie finałowy Alone, wzbogacony smyczkami. Co do Jacqui, to pierwszoplanowe role wokalne odgrywa, poza otwieraczem, w Rotterdam (or Anywhere), One God i Mirror.

W książeczce teksty piosenek – jak zwykle nieszablonowe – podane są, oprócz angielskiego, w tłumaczeniu, i to za każdym razem na inny język. Ot, ekscentrycy. 

 

Jethro Tull, Living with the Past, 2002

Prawie całą dyskografię studyjną Jethro już mam, ale skorzystałem z okazji i na giełdzie płytowej zapodałem sobie jeszcze jeden album live. W książeczce Ian Anderson przyznaje, że od wielu lat prawie każdy koncert Jethro Tull był nagrywany, ale przeważnie nazajutrz kasowany, tylko część trafiała do archiwów. Są to nagrania z konsolety, których słuchanie lider obrazowo porównuje do spojrzenia na siebie w lustrze zaraz po wstaniu z łóżka, ale niektóre kawałki dało się obrobić na tyle, żeby pokazać je światu.

Dla mnie Living with the Past ma o tyle wartość sentymentalną, że to chyba jedyna oficjalna koncertówka Jethro z czasów składu, który widziałem na żywo: Anderson, Barre, Perry, Giddings, Noyce. Ponad połowa materiału (12 utworów na 21) pochodzi z koncertu w londyńskim Hammersmith Apollo (następcy słynnego Odeonu) z listopada 2001. Reprezentowany jest też rok 1999 – Nothing Is Easy z Paryża oraz dwa utwory z występu dla holenderskiej telewizji. Natomiast Wond’ring Aloud i Life’s a Long Song (gdzie bębni James Duncan, syn Andersona) pochodzą z akustycznego występu z udziałem kwartetu smyczkowego. Najstarsze są trzy wykonania akustyczne z Zurychu z 1989, a więc jeszcze w składzie z Davidem Peggiem: A Christmas Song oraz dwa utwory z Aqualunga. Siłą rzeczy materiał jest pocięty, ale jeśli szukam pełnej dramaturgii, to włączam Bursting Out, a omawianą płytę traktuję jako aneks.

Nie wnosi się tu właściwie nic nowego do wizerunku Jethro. Anderson oczywiście ma niższy głos niż w latach 70. i nie wyrabia z górkami, ale charyzmy nie utracił. Oczywiście raczy publiczność rubaszną konferansjerką. Zespół oczywiście gra kompetentnie – vide dość czadowy Sweet Dream; partie dęte ewidentnie pochodzą tu z syntezatora, ale Anderson z Giddingsem wrzucają na zakończenie barokowy duet. Martin Lancelot Barre trochę inaczej wykonuje słynną solówkę w Aqualungu, za to w Fat Man tradycyjnie gra na flecie zamiast Andersona. Repertuar także nie przynosi większych niespodzianek. Nie zabrakło ogrywanych mnóstwo razy klasyków – Aqualung, Locomotive Breath czy prawie tytułowy Living in the Past. Rolę kody tego ostatniego pełni minutowy fragment Protect and Survive z epoki elektronicznej – i to jest największe zaskoczenie repertuarowe. „Wiejską trylogię” reprezentuje tylko Jack in the Green.

Najbardziej interesowały mnie utwory z historii najnowszej zespołu, których siłą rzeczy nie mogłem wcześniej słyszeć na płytach live. Roots to Branches został sprawnie odegrany, Dot Com pozbawiony wokaliz Najmy Akhtar wypadł trochę ubogo. Anderson sięgnął też po swój urobek solowy: instrumental In the Grip of Stronger Stuff oraz mój ulubiony (słyszałem go w Katowicach) The Habanero Reel z akordeonem i marimbą. Chociaż zaś w tamtych czasach wydawało się, że Ian nie uważał debiutu This Was za dzieło „prawdziwego” Jethro Tull, to piosenki z niego stanowią tu klamrę. Cały album, jeśli pominąć półminutowe fletowe intro, rozpoczyna swingująco-bluesowy My Sunday Feeling, a przedostatni (przed tradycyjnym Cheerio na finał) jest Some Day The Sun Won’t Shine For You – i to nagrany w 2002 z okazji jednorazowego spotkania oryginalnego składu. Anderson przypomina tutaj, że całkiem dobrze radzi sobie z harmonijką ustną.

Ukazało się też DVD pod tym samym tytułem i z tą samą okładką, ale z nieco innym repertuarem, oraz połączone wydanie CD+DVD dla tych, którzy chcieliby mieć całość. 

 

Rezerwat, Rezerwat, 1984

            Pod drzewkiem przesileniowym znalazłem dwupak Rezerwatu z lat osiemdziesiątych. Niestety, reedycja ta ukazała się z oszpeconymi okładkami.

            Grupa wyraźnie kosiła pod Republikę: to maszynowo-zegarowe ostinato, ten czasem beznamiętny, a czasem groteskowo przerysowany śpiew wokalisty… Podobieństwa sięgają tak daleko, że wers „Ja wszystko wiem!” w singlowym Obserwatorze to wręcz kserokopia „Teraz już wiem!” z Kombinatu. Andrzej Adamiak, Zbigniew  Nikodemski et consortes mają jednak lżejsze, mniej przytłaczające brzmienie. Gitary (Wiktor Daraszkiewicz i Mariusz Jeremus) odgrywają bardziej wyeksponowaną rolę niż w grupie Grzegorza Ciechowskiego, zaś Adamiak (zmarły w 2020) ma głos nieco wyższy od Obywatela i wpada nieraz w zbolałą manierę wokalną w rodzaju The Cure.

            Mimo nie do końca oryginalnej konwencji, Rezerwatowi udało się wypracować parę zapamiętywalnych utworów, zwłaszcza na początku płyty. To tylko mój pogrzeb ma w sobie coś z The Stranglers. Paryż, miasto wymarzone jest tak naprawdę ironicznym wyznaniem miłości do zupełnie innego miasta. Jakiego – to już cenzor nie pozwolił zaśpiewać, chociaż nie zakwestionował wersu „Dziewczonki, walonki, kalinki, malinki”. Dość spory potencjał przebojowy mają Cieć czy najbardziej tu motoryczna Trędowata marionetka. Finałem płyty jest monumentalna Modlitwa o więź, którą pamiętam z „Listy niezapomnianych przebojów” w Radiu Kraków.

            Jako bonus dołożono Hej, hej, hej, rockowe reggae zespołu Czerwony Kapturek – formacji, w której śpiewał Adamiak w tak zwanym międzyczasie pomiędzy pierwszym a drugim albumem, kiedy akurat odszedł na jakiś czas z Rezerwatu. W internetach nie tak łatwo znaleźć o niej informacje, a opis płyty (bardzo skromny) stwierdza jedynie, że to „autorski projekt Andrzeja Adamiaka”.

  

Rezerwat, Serce, 1987

            Na drugim albumie Rezerwatu doszło do zmiany składu: na perkusji i czasem klawiszach dołączył Gerard Klawe, Daraszkiewicz pozostał jako jedyny gitarzysta.

            Serce zawiera zdecydowanie więcej syntezatorów niż debiut. Od nowej fali zespół przesuwa się bliżej w kierunku postnowofalowego popu. Jeśli wcześniej Adamiak rekonstruował Republikę, to tu bardziej adekwatne wydaje się odniesienie do Obywatela G.C. Jako przykład mogą służyć Nie pragnę kwiatów, Czarownica czy Pod makijażem uwielbienia. A już wyciszone Serce dla… nieodparcie kojarzy mi się z którymś utworem Obywatela, tylko nie mogę ustalić, z którym.

            Wagowo płyta jest mniej ciekawa niż debiut, ale tu się znajduje największy hit zespołu – zanurzona w syntetycznej mgle ballada Zaopiekuj się mną. Powstała zresztą wcześniej niż reszta repertuaru, jeszcze z Piotrem Mikołajczykiem na perkusji. Adamiak opowiadał, jak podczas koncertu w NRD z nudów zmienił refren w sposób sprośny, a po jakimś czasie dowiedział się ze zgrozą, że to było nagrywane i tamtejsze radio puszczało to jako niemały przebój. Drugim przebojem, także pochodzącym z wcześniejszej sesji, były nie mniej cierpiętnicze Parasolki. Poza tym zapadł mi w pamięć bardziej rockowy Och Lala z solówką na wibrafonie oraz niepokojący Rzuć broń, jadący dynamicznym basowym tramwajem, choć z przesiadkami.

            Spośród trzech bonusów najbardziej podoba mi się zapamiętany z początku lat 90. przebój Kocha ciebie niebo, gdzie prócz Adamiaka, prezentującego jękliwą manierę jak u Roberta Smitha, śpiewa jakieś dziecko, co sprawia dość niepokojące wrażenie. Mamy tam również cały chór dziecięcy, jakieś fletniowe brzmienia gitarę raz funkowo podcinającą, a raz wygrywającą „afrykańskie” melodie – w ogóle dużo wszystkiego i z całkiem fajnym efektem.

 

Stos, Stos, 1989

Jaworzniccy thrashowcy byli chyba pierwszym w Polsce przykładem grupy metalowej z kobietą przy mikrofonie. Stos powstał w roku 1981, ale dopiero po czterech latach, mając za sobą występy m.in. w Jarocinie, nagrał materiał na debiutancką płytę, a kolejne trzy musiała ona czekać na wydanie. Album jest w efekcie zbiorem utworów z trzech różnych sesji: dwóch w 1986 i jednej w 1989.

            Thrash jaki jest, każdy widzi: szybko, ostro, brutalnie.  Okładkowy bohomaz z czachą zapowiada prawdziwie metalowe doznania estetyczne. Próbka tekstu: „Trupy leżą bez głów / Poszarpane od kłów”. Roman Kostrzewski wiedział, co robi, unikając w swoich tekstach rymów. W Bogu piekieł padają słowa: „Bogowie zła, Hadesu bram”. Za pierwszym razem usłyszałem: „Hanys u bram”, w końcu zespół z Jaworzna. Irena Bol nie ma, jak na metalowe standardy, wyraźnie „kobiecego” głosu, bo niejeden wokalista męski wydawał z siebie dźwięki w podobnie wysokich tonacjach. Koledzy z zespołu wspomagają ją groźnym skandowaniem typu „Zabić, zgnieść! Zabić, zgnieść!” (Anioł śmierci).

            Najbardziej przystępnym punktem jest Epitafium dla Iwony. Chodziło o tragicznie zmarłą dziewczynę basisty; ja natomiast nigdy nie mogę zapamiętać, czy wokalistka jest Irena, a epitafium dla Iwony, czy vice versa. Złośliwi mówią, że Stos wypada tu niczym heavymetalowa wersja Bandy i Wandy. Oprócz tego uwagę zwraca mocarna quasi-ballada Bóg piekieł. W obu zresztą gra gościnnie na basie Tomasz Jaguś z Kata.

            Reedycja z 2020 zawiera trzy bonusy, z czego ostatni, Za horyzont, nagrany przez reaktywowany skład, z Janem Kardasem na gitarze. Kardas zmarł w 2006 r. i wydanie jemu jest dedykowane. Mimo wszystko Stos kontynuował działalność nagrał jeszcze premierową płytę w 2012.

            Książeczka jest bardzo gruba, z historią zespołu w dwóch językach i sporą ilością zdjęć.

 

David Bowie, Blackstar, 2016

Ostatnią płytę Bowiego, wydaną praktycznie na łożu śmierci, znalazłem na targu w wersji zafoliowanej, za jedyną dychę. Żal było nie skorzystać.

Widać tu wyraźną koncepcję artystyczną, mocno awangardową. W teksty będę się musiał jeszcze wsłuchać, ale już okładka, w czarno-białej tonacji, daje do myślenia. W projekcie dominuje czerń, a wszelkie napisy z tyłu, na grzbiecie i w środku (lista utworów, skład zespołu itp.) wykonane są lakierem na czarnym tle, a więc widoczne tylko pod światło. Budzi to skojarzenia ezoteryczne – toć nawet Crowley pisał, że tam, gdzie niewtajemniczeni widzą samą czerń, dla wtajemniczonych widoczne jest pismo, zaś sam motyw światła jest centralny np. dla klasycznej kabały.

Na płycie znalazło się tylko siedem utworów, ale o takiej długości, że wychodzi rychtyk klasyczny album winylowy na około 40 minut. Prawie 10 z tego czasu zajmuje utwór tytułowy – o brzmieniu lamentacyjnym i ciut jakby orientalnym, z łamaną partią perkusji, brzmiącą jak programowana. W połowie przełamuje go nieco żywszy i bardziej przystępny fragment, w którym pobrzmiewa stary dobry Bowie z lat 70.

W ogóle melodyka jest nawet charakterystyczna dla Człowieka z Gwiazd, ale ukryta pod trudnymi, awangardowymi aranżacjami. Towarzyszący artyście instrumentaliści wywodzą się raczej ze środowiska jazzowego, często więc słychać amorficzne partie saksofonów, nanizane na rytm jako pewną stałą. Nie tylko w utworze tytułowym rytmy brzmią jak wygenerowane elektronicznie, za to ‘tis a Pity She Was a Whore (tytuł o proweniencji jeszcze XVII-wiecznej) ciągnie mocne walenie w perkusję. Sue (Or in a Season of Crime) ma rytm bardziej rwany, niepokojący. W Girl Loves Me ogólną onirykę pogłębia spogłosowany wokal. Fakt, że Lazarus został wybrany na singiel, niekoniecznie oznacza, że jest to utwór przebojowy, choć istotnie, dla swej linii basu i ogólnej struktury wypada najbardziej przystępnie z całej płyty. Bardziej konwencjonalnie robi się pod koniec, w Dollar Days ze stosunkowo normalnymi partiami saksofonu i w I Can’t Give Everything Away, gdzie dominuje typowa dla tego artysty melancholia.

Bez względu na to, jakie intencje przyświecały Bowiemu, kiedy komponował i nagrywał ten materiał, trudno go nie odczytywać jako testamentu i epitafium. Z gwiazd przyszedłeś, w gwiazdę się obrócisz… 


 

Trust, Repression, 1980

Jeden z najsłynniejszych we Francji zespołów hardrockowych słynie poza ojczyzną głównie z dwóch rzeczy: jego przebój Antisocial w wersji anglojęzycznej skowerował Anthrax, zaś perkusistą Trust był swego czasu Nicko McBrain, zanim dołączył do Iron Maiden.

Repression zdobyłem na giełdzie płytowej i początkowo nie byłem pewien, która to wersja językowa – brak akcentu nad „e” utrudniał rozpoznanie. Okazało się jednak, że francuska, i bardzo dobrze, bo anglojęzycznego hard rocka mam pod dostatkiem.

Płyta jest całkiem równa, pełna zadziornych, dość melodyjnych utworów. Widać inspirację AC/DC, nawet Bernie Bonvoisin przypomina trochę manierą wokalną Bona Scotta, chociaż nie brzmi aż tak obleśnie. Riffy za to nie zawsze kojarzą się z australijsko-szkockim ansamblem. Największe podobieństwo zdradza Passe oraz motyw przewodni w Instinct de mort. Podobne klimata reprezentuje Le mitard, chociaż za bardzo już mi się dłużył. Gitarzysta Nono Krief regularnie popisuje się efektownymi solówkami.

Antisocial to bodaj największy hit grupy, częściowo dzięki spopularyzowaniu przez Anthrax. Kto zna wersję angielską, może być zaskoczony nieco innym frazowaniem – we francuskiej tekstu wydaje się sporo więcej, zwłaszcza w refrenie (po angielsku: „I’m anti-, I’m antisocial!” powtórzone czterokroć, po francusku: „Antisocial, tu perds ton sang-froid. / Repense à toutes ces années de service”). Moim osobistym hitem jest wymierzony w ajatollaha Chomeiniego Monsieur Comédie.

Jako urozmaicenie gitarowej aranżacji pojawiają się dęciaki (Au nom de la race) albo fortepian (Fatalité). Saumur to z kolei kawałek ciężkiego bluesa, o ile rozumiem tekst – o wymowie antymilitarystycznej (w Saumur mieści się akademia i muzeum wojsk pancernych oraz renomowana szkoła jeździecka, obie wywodzą się z dawnej szkoły kawalerii).

Druga połowa albumu trochę się wlecze, ale kończy go rozpędzony prawie na punkową modłę Les sectes, nawiązujący do świeżej wówczas sprawy pastora Jima Jonesa i jego Świątyni Ludu. 


 

King Crimson, Thrak, 1994

Ten album dostałem już kiedyś pod choinkę, ale na kasecie, ponad 20 lat temu. Podobnie jak w przypadku Islands, nie od razu go zrozumiałem.

Reaktywując w latach dziewięćdziesiątych King Crimson, Robert Fripp ściągnął wszystkich muzyków, którzy tworzyli zespół w poprzedniej dekadzie – w tym wokalistę/gitarzystę Adriana Belew i basistę Tony’ego Levina, pierwszych Amerykanów na zamku Karmazynowego Króla. Jako perkusista pierwotnie typowany był ktoś nowy, Jerry Marotta, ale ostatecznie do składu trafił weteran wersji King Crimson z lat 70. i 80. – Bill Bruford. Do tego doszedł uczeń Frippa, Trey Gunn, grający na instrumencie typu stick, i drugi perkusista Pat Mastelotto (wtedy najmniej znany, a po ćwierćwieczu jako jedyny prócz lidera pozostał z tamtych czasów). Grupa miała więc dwóch gitarzystów, dwóch basistów i dwóch perkusistów – tzw. podwójne trio – czego pokłosiem była praca w podgrupach pod szyldem tzw. ProjeKCts.

Thrak to pierwsza pełnowymiarowa płyta King Crimson od 1984 (rok przed nią ukazał się minialbum Vrooom, z którego parę utworów zostało tu powtórzonych, jednak w nowych wykonaniach). Mimo zbieżności personalnej, bardziej niż nowofalowo-afrykańskie wcielenie z lat 80. przypomina ona pierwszą połowę albumu Red. Ciężkie riffy w nieoczywistych podziałach rytmicznych, czasem przełamane uspokojeniem albo jakimś ekscentrycznym pasażem? A proszę. Płyta zaczyna się wprawdzie melancholijnym melotronem, ale to zmyłka, bo otwieracz VROOOM ostro dokłada do pieca. Uzupełnia go utrzymana w podobnych harmoniach Coda: Marine 475, za której całą zawartość tekstową służą recytowane gdzieś w tle, ledwo słyszalne liczby. Głos Adriana Belew słychać wyraźnie dopiero w Dinosaur. Piosenka ta ma pewien walor przebojowy, choć zbudowana jest na trudnych dla przeciętnego słuchacza kontrastach dynamicznych. W spokojniejszych fragmentach (czytaj: w zwrotce) warto zwrócić uwagę, jak malowniczo bobruje bas.

To są jednak bardziej przystępne fragmenty albumu. Dalej mamy już pełną awangardę. B’Boom to perkusyjny instrumental na tle amorficznych plam dźwiękowych, Radio I i Radio II to takie plamy w wersji saute (tzw. soundscapes), zaś THRAK – ciężka rąbanka w wykonaniu całego zespołu.

Wytchnienie przynosi łagodny Walking on Air o prawie beatlesowskiej melodyce (i kolejnych imponujących partiach basu), podczas gdy ballada One Time z drugiej połowy płyty jest już bardziej lamentacyjna. Do tego dochodzą dwie oparte na pasażu gitarowym miniatury Inner Garden.

Najbardziej podobają mi się fragmenta nieco funkowe – People, a przede wszystkim ekscentryczny Sex Sleep Eat Drink Dream z tekstem pozornie pozbawionym sensu i zniekształconymi elektronicznie krzykami Belew (wypada on tu niemal jak rozjazgotana wersja Johna Lennona). Służy on jako finał płyty. Po nim następuje repryza utworu otwierającego, zatytułowana odpowiednio VROOOM VROOOM, z kodą traktowaną jako osobny utwór.



sobota, 14 stycznia 2023

Ogień, lód i podsumowanie książkowe (z frontu czytelniczego, cz. 8)

 

Przyszła pora pokrótce podsumować postępy przy przemierzaniu papierowych pejzaży.

Norma, jak zwykle, wynosiła 15 książek, a udało się przeczytać 25, a więc zrealizowałem 167% planu. Oznacza to średnio 2,08 książki miesięcznie (pomijam te, które przewaliłem służbowo). Wreszcie udało mi się wrócić do Pieśni lodu i ognia GRR Martina.

·       Zdecydowanie dominowały opracowania historyczne – było ich 19, czyli 76%, z tego aż 10 pozycji z serii Historyczne bitwy oraz opracowanie dotyczące historii całkiem najnowszej (sprzed około 7 lat). Na beletrystykę przypadły 3 pozycje (12%), a mianowicie dwie powieści fantasy, z czego jedna w dwóch tomach. Do tego opracowanie na temat twórczości Kazimierza Staszewskiego i dwa tomy recenzjo-felietonów Wisławy Szymborskiej.

·       Prawie połowa książek (12) dotyczyła terytoriów Polski: po trzy pozycje związane były z Kujawami i Dolnym Śląskiem, dwie z Ziemią Lugburską. Kolejne trzy lektury dotyczyły starożytnego Bliskiego Wschodu, a jeszcze trzy – Ukrainy. Zajrzeliśmy też do Czech i Rosji, nie było za to nic chińskiego ani japońskiego.

·       Z wyjątkiem Nawałnicy mieczy, z którą zapoznawałem się w oryginale, wszystkie pozostałe pozycje przeczytałem po polsku. 21 z nich od razu powstało w tym języku, do tego należy doliczyć jeden przekład z angielskiego, a drugi z węgierskiego.

·       Najstarszą książką był Jan Olbracht Fryderyka Papée, wydany pierwotnie w 1936 r., ale ja go czytałem w reedycji z 1999. Najnowszy –  Bóg Maszyna Joanny Winifredy Gajzler, wypuszczony w 2021. Zanabyłem również książkę wydaną w 2022, ale jeszcze nie zacząłem czytać.

·       W sumie przeczytałem 6718 stron. Najcieńsza była praca Marcina Gawędy Hartowani ogniem (82 strony), najgrubsza – Nawałnica mieczy (1230 stron w dwóch tomach), przy czym jako pojedynczy tom wygrywa Bóg Mszyc o objętości 697 stron. Większość lektur mieściła się w przedziale 100-400 stron.

·       Pierwsza trójka to Nawałnica mieczy GRR Martina, Bóg Maszyna Joanny Winifredy G. oraz Lektury nadobowiązkowe Szymborskiej.

·       Największą gugułą okazała się Armia Lagidów. Organizacja i struktura Sławomira Jędraszka, pomimo tak uznanego recenzenta naukowego jak Nicolas Sekunda. Na szczęście przeczytałem też coś ciekawszego na ten sam temat, ale już poza statystyką.

 

 

24-25. George R.R. Martin, A Storm of Swords, London 2011

W końcu powrót do Pieśni lodu i ognia. Od kiedy przeczytałem Starcie królów, minęło parę lat, a HBO wypuściło pierwszy sezon Rodu Smoka – prequela osadzonego w czasach wojny domowej zwanej Tańcem Smoków – który zatarł negatywne wrażenie spowodowane przez niesławny ósmy sezon Gry o tron. Tymczasem zdążyłem już pozapominać, w którym miejscu kończyły się poszczególne wątki Starcia królów i co pamiętam z książki, a co z serialu.

            Nawałnica mieczy to jak dotąd najgrubszy z tomów cyklu – 82 rozdziały. W niektórych wydaniach (także w moim) podzielony został na dwie części: Stal i śnieg oraz Krew i złoto. Jest to jednak podział czysto techniczny i nie wiąże się z osobnym punktem kulminacyjnym dla każdej z połówek.

            Już od początku jest gęsto. Prolog obserwujemy z punktu widzenia paskudnego incela z Nocnej Straży, który w czasie obozowania na Pięści Pierwszych Ludzi snuje plan zamordowania lorda Mormonta, a przynajmniej Sama Tarly’ego, gdy wtem jego zbrodnicze zamiary krzyżuje złowrogi dźwięk… Uuuuuuuuhoooooooooo.

            Trzeci tom PLiO reprezentuje szczytową formę GRR Martina. Z Nawałnicy pochodzą jedne z najkultowszych scen w całej serii. Wędrówka Brienne z Tarthu z konwojowanym przez nią Jaime Lannisterem, który w efekcie okazuje się nie takim bucem, za jakiego uchodził. Cztery wesela, z czego dwa skutkujące pogrzebami. Pojedynek Oberyna Martella z Gregorem Clegane’em. Daenerys robiąca porządki z niewolnictwem w Astaporze. Ostatnia wizyta w kiblu Tywina Lannistera. Obrona Czarnego Zamku przed dzikimi. „Only Cat”…

The night is dark and full of Hodor

            Do dotychczasowych bohaterów narracyjnych (choć nie narratorów, bo mamy, przypominam, narrację towarzyszącą) dołączyli Jaime Lannister i Samwell Tarly, postaci o odwrotnie proporcjonalnym stosunku sprawności fizycznej do kapacytetu umysłowego – choć z biegiem akcji proporcja ta ulega zmianie.  Dzięki temu, że Królobójca zaczął dźwigać na plecach narrację, łatwiej jest śledzić jego przemianę wewnętrzną. Podobnie jak w poprzednich tomach, prolog prowadzony jest z perspektywy postaci dalszego planu, która wkrótce ginie; tym razem jednak mamy jeszcze epilog.

            Świat Pieśni lodu i ognia jest bardzo mroczny: morderstwa, gwałty, zdrady, wojna (należy tu dodać, że brakuje u Martina niezdrowej fascynacji gwałtami, jaką przejawiają brodacze polskiej fantastyki – wszyscy nałogowi gwałciciele są postaciami nad wyraz odrażającymi, czy chodzi o brutala takiego jak Rorge, czy o oślizłego grajka Marilliona). Ale i w tym piekle są miejsca o smole gęstszej niż gdzie indziej. Tywin Lannister to lider apodyktyczny i bezwzględny – przeciwnik bezsensownej przemocy, za to wielki zwolennik przemocy uzasadnionej, jak to ongiś Terry Pratchett scharakteryzował swojego lorda Vetinariego (obu przywódców grał zresztą ten sam aktor, Charles Dance). Mimo wszystko lepiej mieć sprawę z nim niż z Vargo Hoatem czy, nie daj R’hllorze, Górą Clegane. Daenerys, choć niejedno widziała w trakcie koczowania z Dothrakami, nie może stłumić obrzydzenia na widok traktowania niewolników w Astaporze. Opis wychowywania i szkolenia nieugiętych żołnierzy-eunuchów zwanych Nieskalanymi (fani książki nazywają tak ludzi, którzy znają tylko serial) jest zresztą równie brutalny co… nierentowny. Jeśli chodzi o walecznych kastratów, to już wolę Silnego Belwasa, potężnego byłego gladiatora, wchodzącego w skład świty Danuty.

A mimo wszystko sporo tu osób o poczuciu humoru – raz kąśliwym, raz wisielczym, raz sprośnym: Tyrion Lannister, lady Olenna Tyrell, Tormund, Tom Siedmiostrunny… Widać je nawet w monologach wewnętrznych Jaimego, chociaż z początku jest to humor okrutny i bucowaty.

Autor, zgodnie ze zwyczajem, nie poświęca realizmu psychologicznego na ołtarzu atrakcyjności fabularnej. Kiedy młody król żeni się wskutek chwilowego porywu namiętności, lekceważąc wcześniejszą umowę dynastyczną, to konsekwencje mogą być srogie. Podobnie jak w sytuacji, kiedy dziewczyna wstrząśnięta okrucieństwem w niewolniczych miastach-państwach wyzwala hurtowo niewolników i wyrusza w dalszą drogę, nie zastanawiając się, co za sobą pozostawi.

            Im bardziej zagłębiam się w lekturę, tym bardziej widzę, jak uproszczony w stosunku do książki był serial. Oczywiście, tak wielkiej ilości postaci oraz tylu monologów wewnętrznych nie dało się bezboleśnie przenieść na ekran. Jednakże wątek Bractwa bez Chorągwi, robinhoodowatej partyzantki broniącej miejscowych przed żołdakami wszystkich stron, w serialu został ściosany do minimum, a Dzielnych Kompanionów nie było w ogóle. W ogóle zmian była cała mynga, a najbardziej skopano finałową wymianę zdań między Lannisterami.

            Pod względem językowym lektura bardzo wciągająca – uwielbiam u Martina te różne aliteracje czające się na każdym kroku. Do tego wszędzie pełno rozmaitych smaczków, które trudno wychwycić za pierwszym czytaniem, jak aluzja do zaprzyjaźnionego z Martinem Roberta Jordana: wśród rodów możnowładczych z Dorne, które przybywają do Królewskiej Przyprawy u boku księcia Oberyna Martella, znaleźli się Jordayne’owie z Tor, z gęsim piórem w herbie. Trudno też zgadnąć, kto spośród całego mnóstwa trzecio- i czwartoplanowych postaci jest tylko statystą, a kto się jeszcze pojawi z konkretną rolą do odegrania. Np. łucznik Anguy i ser Lothor Brune, rycerz pośledniej rangi, w Grze o tron zostali przelotnie wymienieni wśród licznych uczestników turnieju. W Nawałnicy pierwszy powraca jako członek Bractwa bez Chorągwi, a drugi – jako prawa ręka Littlefingera.

Nic dziwnego, że tak pieczołowicie utkany gobelin narracyjny daje szerokie pole do popisu fanom tworzącym rozmaite teorie. Kim był Rycerz Roześmianego Drzewa, o którym Meera Reed opowiadała Branowi? Kim naprawdę jest Cytryn? Co się stało z Tyrekiem Lannisterem, zaginionym w czasie rozruchów w Królewskiej Przystani? Najłatwiej powiedzieć, że został zabity, ale możliwe też, że wykorzystał okazję, żeby dać nogę z niesatysfakcjonującego małżeństwa, albo że Varys trzyma go w piwnicy, tym bardziej, że nikt Varysa w trakcie tych zajść nie widział. Niektórzy jednak fani uważają – na podstawie jednego zdania, które potencjalnie da się odczytać jako kalambur – że Tyrek zamienił się w konia.