Niezadawno natknąłem się na reedycje
pełnej dyskografii Pink Floyd w estetycznych opakowaniach
przypominających zminiaturyzowane koperty longplayów. Ponieważ
większość albumów tego zespołu mam na kasetach, przez co nie
słuchałem ich już wieki całe, postanowiłem skorzystać z okazji.
Pink Floyd, The Piper
at the Gates of Dawn, 1967
Na pierwszy
ogień poszła debiutancka płyta. Jeśli kto kojarzy Floydów
głównie z opusów magnumów, czyli The Dark Side of the Moon,
Wish You Were Here i oczywiście The Wall, może się
zdziwić, bo The Piper at the Gates of Dawn (tytuł wzięty z
O czym szumią wierzby Grahama Greene’a) w niczym nie
przypomina tamtych płyt. Po pierwsze – inna epoka, psychodeliczne
lata sześćdziesiąte. Po drugie – inny skład: w zespole nie było
jeszcze Dave’a Gilmoura, jeno Syd Barrett, de facto lider. Jego
dziełem są wszystkie utwory z wyjątkiem trzech (dwa dzieła
zespołowe i jedno Rogera Watersa).
No i muzyka też inna, bo większość materiału
stanowią piosenki o dość prostej strukturze, za to w
interesujących, nietuzinkowych aranżacjach (Rick Wright robi dobry
pożytek ze swoich organów) i z ekscentrycznymi tekstami. Niektóre
mają nastrój wręcz sielankowy, jak Matilda
Mother (choć w tym przypadku przełamany
orientalizującą solówą na organach), końcowe Scarecrow
i Bike czy też The
Gnome zainspirowany Hobbitem.
Nie brak i wątku chińskiego: tekst Chapter
24 składa się z przypadkowo dobranych
cytatów z I qing
(Księgi przemian).
Przy słuchaniu tej płyty staje mi przed oczami idylliczna angielska
wieś, ale w dzikich, narkotycznych kolorach.
Ze spokojniejszymi utworami kontrastują te bardziej
awangardowe. Sam początek albumu to megafonowy blekot i jakby
telegraficzne sygnały, z których wyłania się jednostajna partia
basu – tak zaczyna się Astronomy Dominé,
przykuwający uwagę monotonnie skandowanym „kosmicznym” tekstem.
Na ogólny szkielet sekcji rytmicznej nawinięty jest
organowo-gitarowy zgiełk, ale przynajmniej mamy tu zwrotkę i coś
w rodzaju refrenu. Nie tak jak w rozpoczynającym drugą stronę
Interstellar Overdrive,
jednym z wcześniejszych dzieł Pink Floyd, bo to akurat kawał dzikiej,
amorficznej improwizacji instrumentalnej, która, o dziwo, pomimo
całego chaosu wydaje się mieć myśl przewodnią. Te dwa utwory
uważa się niekiedy za początek space rocka. Z instrumentalów
warto jeszcze wymienić Pow R. Toc H. –
spokojniejszy w tempie, nieco jazzujący
dzięki fortepianowi Wrighta, ale i tak pełen dziwnych odgłosów. Z
piosenek najbardziej wariacki jest utwór Watersa pod obrazoburczym
tytułem Take Up Thy Stethoscope and Walk
(por. Mk 2:11), do którego przesączyło się
przez ocean coś z thedoorsowskiego klimatu. Niepokojący nastrój
wzbudza też Lucifer Sam,
oparty na motywie basowym niczym z serialu szpiegowskiego, a
opowiadający o dość złowieszczym kocie syjamskim.
Płytę kończy dziwny, zapętlony
odgłos. Wiesław Weiss w swym monumentalnym opracowaniu O
krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd
ustalił, że jest to chichot
nakręcanego policjanta-zabawki, ja jednak zawsze interpretowałem to
jako kwakanie psychodelicznych kaczek po LSD.
The Piper ukazał się w tym
samym roku co legendarny Sgt. Pepper Beatlesów
i widzę pomiędzy obydwoma albumami spore podobieństwa, choć
Beatlesi mieli już wtedy status największej gwiazdy świata, a
Floydzi dopiero debiutowali. Jednak, prawdę mówiąc, The
Piper at the Gates of Dawn podoba mi
się bardziej.
Pink Floyd, A
Saucerful of Secrets, 1968
Wkrótce po
debiutanckiej płycie zespołowi dała się we znaki choroba
psychiczna Syda Barretta, pogorszona nadużywaniem przezeń
narkotyków, szczególnie LSD. Dotychczasowy lider coraz częściej
okazywał się niezdolny do normalnej pracy, więc Waters, Wright i
Mason zaangażowali drugiego gitarzystę. Został nim David Gilmour,
którego nazwisko jest dziś nierozerwalnie związane z nazwą Pink
Floyd. Wkrótce Barretta w ogóle usunięto z zespołu, a Gilmour
pozostał jedynym gitarzystą.
Na drugim
albumie zespół, w którym na prowadzenie wysunął się Roger
Waters, eksploruje głębinę rocka psychodelicznego. Zaczyna
potężnym, motorycznym riffem Let There Be
More Light, który stanowi jakby kontynuację
nurtu Astronomy Dominé.
Najlepszym i najbardziej zapamiętywalnym punktem albuma jest jednak
Set the Controls for the Heart of the Sun o niepokojącej, orientalizującej melodii. Tu znowu
pojawia się wątek chiński: Waters zbudował tekst z losowo
wybranych fragmentów wierszy z antologii poezji epoki Tang. Zwraca
uwagę wers Witness the man who raves at the
wall, bo choć to cytat z Li He, to jednak w tym
miejscu po raz pierwszy w twórczości Watersa pojawia się motyw
muru, który za 11 lat znajdzie kulminację. Natomiast tytułowy
A Saucerful of Secrets jest właściwie improwizowany zgiełk zakończony podniosłą, elegijną
kodą z organami – można to uznać za dźwiękową ilustrację
wojny.
Na drugim
końcu skali (żeby nie powiedzieć anachronicznie „po drugiej
stronie Księżyca”) mieszczą się dwie oniryczne ballady Ricka
Wrighta. Remember a Day nagrany
został jeszcze ze Sydem, grającym tu techniką slide, zaś See-Saw
również ewokuje sielsko-psychodeliczną atmosferę,
ale brzmi już po nowemu, wzbogacony zresztą został o brzmienia
smyczkowe. Płyta zawiera też Corporal
Clegg, utwór antywojenny, ale wciąż nie
tak sieriozny jak późniejsze dzieła Watersa, zawierający nawet
groteskową „marszową” partię zagraną na grzebieniu. Wiesław
Weiss w swojej pracy nie zdołał ustalić, kim miał być ów kapral
Clegg. Kiedyś jednak zupełnym przypadkiem wpadłem na trop wydanej
około 1887 r. książki Wilbura F. Hinmana Corporal
Si Klegg and His „Pard”,
przedstawiającej życie codzienne żołnierzy wojny
secesyjnej. Przypadek? Kto wie… Płytę kończy Jugband
Blues, jedyny utwór zaśpiewany przez
Barretta. Wcale nie bluesowy, za to również spuentowany fragmentem
marszowym, tym razem zagranym przez prawdziwą orkiestrę dętą. Pod
koniec muzyka roztapia się w chaosie.
Pink Floyd, Atom
Heart Mother, 1970
Po odejściu
Syda Barretta Pink Floyd musiał się odnaleźć w nowej
rzeczywistości. Służył temu dwupłytowy album Ummagumma,
na którym znalazły się koncertowe wersje czterech
najklasyczniejszych utworów z początkowego etapu działalności
zespołu oraz dość eksperymentalne kompozycje każdego z czterech
członków. Efekt był kontrowersyjny, ale widać praca nie poszła
na marne, bo Floydzi skalibrowali się przed kolejną płytą, której
już znów dało się słuchać inaczej niż jako ciekawostki.
Jest to
jedna z moich ulubionych płyt Pink Floyd, od kiedy w liceum kupiłem
se ją na kasecie. Należała też do absolutnej czołówki
ulubionych płyt Tomasza Beksińskiego, który wymienił ją (a może
tylko utwór tytułowy?) w swoim pożegnalnym felietonie jako jedną
z „rzeczy, dla których warto było żyć”. Tytuł zrodził się
z inspiracji prasową notatką o kobiecie z jądrowym rozrusznikiem
serca (choć, jak ustalił Weiss w swojej pracy, nie został
bezpośrednio z niej ściągnięty), zaś na enigmatycznej,
pozbawionej napisów okładce autorstwa Storma Thorgersona z agencji
Hipgnosis znalazła się łaciata krowa na zielonej łące.
Pierwszą
połowę płyty, czyli stronę A w przypadku winyla (a także kasety)
zajmuje tytułowa suita. Floydzi pokazali, że są w stanie się
zmierzyć z większą formą innego rodzaju niż amorficzna
improwizacja (czas miał pokazać, że to ich daleko nie ostatnie
słowo w tej dziedzinie). Atom Heart Mother
jest monumentalna, podniosła, główny motyw
kojarzy się z muzyką z westernu. Występują zmiany tempa i
instrumentacji, jest trochę dysonansów, nie brakuje klasycznie już
łkającej gitary Gilmoura ani charakterystycznych dla Pink Floyd
efektów dźwiękowych typu odjeżdżający motor. W istotnym stopniu
brzmienie zespołu wzbogaca chór pod batutą Johna Aldissa oraz
sekcja dęta, a w dwóch momentach nawet sola na altówce albo
wiolonczeli (nie odróżniam, a źródła nie są jednogłośne).
Wszystkie te elementy pasują do siebie tak bezszwowo, że trudno
uwierzyć, iż współpracujący Ron Geesin zaaranżował je i nagrał
bez konsultacji z zespołem, który po prostu nie miał czasu, bo
koncertował.
Na drugiej
stronie znalezły się krótsze formy, łagodne i odległe od patosu.
Trzy są dziełami poszczególnych członków zespołu z wyjątkiem
Nicka Masona. Roger Waters z gitarą akustyczną (w późniejszej
części wsparty przez organy i Gilmoura) zaśpiewał kameralną
balladę If. Pomiot
liryczny stwierdza, że nie jest z niego szczególnie dobry
przyjaciel; można to zresztą interpretować jako jedną z wielu
piosenek poświęconych Sydowi. Rick Wright przygotował
melancholijny Summer ’68,
oparty na brzmieniu fortepianu elektrycznego. Wzbogaca
go solówka na trąbce, a w punkcie kulminacyjnym pojawia się partia
całej sekcji dętej. Wkład Gilmoura stanowi sielankowe (w
klasycznym rozumieniu tego słowa) i, rzecz jasna, bardziej gitarowe
Fat Old Sun – we
wkładce tekstowi piosenki towarzyszy sugestywne zdjęcie ogromnego
kulistego zbiornika na skroplony gaz. Ostatni utwór jest wreszcie
efektem wspólnej pracy. Alan’s Psychedelic
Breakfast to najbardziej radykalne w dziejach
Pink Floyd podejście do muzyki konkretnej, a może raczej, używając
terminologii Paladyna Arturiusa, półsłuchowisko. Składa się on z
odgłosów przygotowywania śniadania (chodzenie po kuchni, gotowanie
czajnika, mamrotanie, smażenie jajecznicy), połączonych
fragmentami instrumentalnymi. Utwór zaczyna i kończy odgłos
kapania wody z kranu: w niektórych wczesnych wydaniach winylowych
rowek był zapętlony i woda kapała bez końca, dopóki słuchacz
nie wyłączył gramofonu.
Członkowie
Pink Floyd nie znoszą Atom Heart Mother,
posuwając się nawet do stwierdzeń, że nie mieliby nic przeciwko,
gdyby wszystkie egzemplarze tego syfistwa znikły z powierzchni
ziemi. Przesadzają.