środa, 23 maja 2018

Potrójna dawka Różowego Fluidu




Niezadawno natknąłem się na reedycje pełnej dyskografii Pink Floyd w estetycznych opakowaniach przypominających zminiaturyzowane koperty longplayów. Ponieważ większość albumów tego zespołu mam na kasetach, przez co nie słuchałem ich już wieki całe, postanowiłem skorzystać z okazji.


Pink Floyd, The Piper at the Gates of Dawn, 1967

Na pierwszy ogień poszła debiutancka płyta. Jeśli kto kojarzy Floydów głównie z opusów magnumów, czyli The Dark Side of the Moon, Wish You Were Here i oczywiście The Wall, może się zdziwić, bo The Piper at the Gates of Dawn (tytuł wzięty z O czym szumią wierzby Grahama Greene’a) w niczym nie przypomina tamtych płyt. Po pierwsze – inna epoka, psychodeliczne lata sześćdziesiąte. Po drugie – inny skład: w zespole nie było jeszcze Dave’a Gilmoura, jeno Syd Barrett, de facto lider. Jego dziełem są wszystkie utwory z wyjątkiem trzech (dwa dzieła zespołowe i jedno Rogera Watersa).
            No i muzyka też inna, bo większość materiału stanowią piosenki o dość prostej strukturze, za to w interesujących, nietuzinkowych aranżacjach (Rick Wright robi dobry pożytek ze swoich organów) i z ekscentrycznymi tekstami. Niektóre mają nastrój wręcz sielankowy, jak Matilda Mother (choć w tym przypadku przełamany orientalizującą solówą na organach), końcowe Scarecrow i Bike czy też The Gnome zainspirowany Hobbitem. Nie brak i wątku chińskiego: tekst Chapter 24 składa się z przypadkowo dobranych cytatów z I qing (Księgi przemian). Przy słuchaniu tej płyty staje mi przed oczami idylliczna angielska wieś, ale w dzikich, narkotycznych kolorach.
            Ze spokojniejszymi utworami kontrastują te bardziej awangardowe. Sam początek albumu to megafonowy blekot i jakby telegraficzne sygnały, z których wyłania się jednostajna partia basu – tak zaczyna się Astronomy Dominé, przykuwający uwagę monotonnie skandowanym „kosmicznym” tekstem. Na ogólny szkielet sekcji rytmicznej nawinięty jest organowo-gitarowy zgiełk, ale przynajmniej mamy tu zwrotkę i coś  w rodzaju refrenu. Nie tak jak w rozpoczynającym drugą stronę Interstellar Overdrive, jednym z wcześniejszych dzieł Pink Floyd, bo to akurat kawał dzikiej, amorficznej improwizacji instrumentalnej, która, o dziwo, pomimo całego chaosu wydaje się mieć myśl przewodnią. Te dwa utwory uważa się niekiedy za początek space rocka. Z instrumentalów warto jeszcze wymienić Pow R. Toc H. – spokojniejszy w tempie, nieco jazzujący dzięki fortepianowi Wrighta, ale i tak pełen dziwnych odgłosów. Z piosenek najbardziej wariacki jest utwór Watersa pod obrazoburczym tytułem Take Up Thy Stethoscope and Walk (por. Mk 2:11), do którego przesączyło się przez ocean coś z thedoorsowskiego klimatu. Niepokojący nastrój wzbudza też Lucifer Sam, oparty na motywie basowym niczym z serialu szpiegowskiego, a opowiadający o dość złowieszczym kocie syjamskim.
Płytę kończy dziwny, zapętlony odgłos. Wiesław Weiss w swym monumentalnym opracowaniu O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd ustalił, że jest to chichot nakręcanego policjanta-zabawki, ja jednak zawsze interpretowałem to jako kwakanie psychodelicznych kaczek po LSD.
The Piper ukazał się w tym samym roku co legendarny Sgt. Pepper Beatlesów i widzę pomiędzy obydwoma albumami spore podobieństwa, choć Beatlesi mieli już wtedy status największej gwiazdy świata, a Floydzi dopiero debiutowali. Jednak, prawdę mówiąc, The Piper at the Gates of Dawn podoba mi się bardziej.




Pink Floyd, A Saucerful of Secrets, 1968

Wkrótce po debiutanckiej płycie zespołowi dała się we znaki choroba psychiczna Syda Barretta, pogorszona nadużywaniem przezeń narkotyków, szczególnie LSD. Dotychczasowy lider coraz częściej okazywał się niezdolny do normalnej pracy, więc Waters, Wright i Mason zaangażowali drugiego gitarzystę. Został nim David Gilmour, którego nazwisko jest dziś nierozerwalnie związane z nazwą Pink Floyd. Wkrótce Barretta w ogóle usunięto z zespołu, a Gilmour pozostał jedynym gitarzystą.
Na drugim albumie zespół, w którym na prowadzenie wysunął się Roger Waters, eksploruje głębinę rocka psychodelicznego. Zaczyna potężnym, motorycznym riffem Let There Be More Light, który stanowi jakby kontynuację nurtu Astronomy Dominé. Najlepszym i najbardziej zapamiętywalnym punktem albuma jest jednak Set the Controls for the Heart of the Sun o niepokojącej, orientalizującej melodii. Tu znowu pojawia się wątek chiński: Waters zbudował tekst z losowo wybranych fragmentów wierszy z antologii poezji epoki Tang. Zwraca uwagę wers Witness the man who raves at the wall, bo choć to cytat z Li He, to jednak w tym miejscu po raz pierwszy w twórczości Watersa pojawia się motyw muru, który za 11 lat znajdzie kulminację. Natomiast tytułowy A Saucerful of Secrets jest właściwie improwizowany zgiełk zakończony podniosłą, elegijną kodą z organami – można to uznać za dźwiękową ilustrację wojny.
Na drugim końcu skali (żeby nie powiedzieć anachronicznie „po drugiej stronie Księżyca”) mieszczą się dwie oniryczne ballady Ricka Wrighta. Remember a Day nagrany został jeszcze ze Sydem, grającym tu techniką slide, zaś See-Saw również ewokuje sielsko-psychodeliczną atmosferę, ale brzmi już po nowemu, wzbogacony zresztą został o brzmienia smyczkowe.  Płyta zawiera też Corporal Clegg, utwór antywojenny, ale wciąż nie tak sieriozny jak późniejsze dzieła Watersa, zawierający nawet groteskową „marszową” partię zagraną na grzebieniu. Wiesław Weiss w swojej pracy nie zdołał ustalić, kim miał być ów kapral Clegg. Kiedyś jednak zupełnym przypadkiem wpadłem na trop wydanej około 1887 r. książki Wilbura F. Hinmana Corporal Si Klegg and His „Pard”,  przedstawiającej życie codzienne żołnierzy wojny secesyjnej. Przypadek? Kto wie… Płytę kończy Jugband Blues, jedyny utwór zaśpiewany przez Barretta. Wcale nie bluesowy, za to również spuentowany fragmentem marszowym, tym razem zagranym przez prawdziwą orkiestrę dętą. Pod koniec muzyka roztapia się w chaosie.



Pink Floyd, Atom Heart Mother, 1970

Po odejściu Syda Barretta Pink Floyd musiał się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Służył temu dwupłytowy album Ummagumma, na którym znalazły się koncertowe wersje czterech najklasyczniejszych utworów z początkowego etapu działalności zespołu oraz dość eksperymentalne kompozycje każdego z czterech członków. Efekt był kontrowersyjny, ale widać praca nie poszła na marne, bo Floydzi skalibrowali się przed kolejną płytą, której już znów dało się słuchać inaczej niż jako ciekawostki.
Jest to jedna z moich ulubionych płyt Pink Floyd, od kiedy w liceum kupiłem se ją na kasecie. Należała też do absolutnej czołówki ulubionych płyt Tomasza Beksińskiego, który wymienił ją (a może tylko utwór tytułowy?) w swoim pożegnalnym felietonie jako jedną z „rzeczy, dla których warto było żyć”. Tytuł zrodził się z inspiracji prasową notatką o kobiecie z jądrowym rozrusznikiem serca (choć, jak ustalił Weiss w swojej pracy, nie został bezpośrednio z niej ściągnięty), zaś na enigmatycznej, pozbawionej napisów okładce autorstwa Storma Thorgersona z agencji Hipgnosis znalazła się łaciata krowa na zielonej łące.
Pierwszą połowę płyty, czyli stronę A w przypadku winyla (a także kasety) zajmuje tytułowa suita. Floydzi pokazali, że są w stanie się zmierzyć z większą formą innego rodzaju niż amorficzna improwizacja (czas miał pokazać, że to ich daleko nie ostatnie słowo w tej dziedzinie). Atom Heart Mother jest monumentalna, podniosła, główny motyw kojarzy się z muzyką z westernu. Występują zmiany tempa i instrumentacji, jest trochę dysonansów, nie brakuje klasycznie już łkającej gitary Gilmoura ani charakterystycznych dla Pink Floyd efektów dźwiękowych typu odjeżdżający motor. W istotnym stopniu brzmienie zespołu wzbogaca chór pod batutą Johna Aldissa oraz sekcja dęta, a w dwóch momentach nawet sola na altówce albo wiolonczeli (nie odróżniam, a źródła nie są jednogłośne). Wszystkie te elementy pasują do siebie tak bezszwowo, że trudno uwierzyć, iż współpracujący Ron Geesin zaaranżował je i nagrał bez konsultacji z zespołem, który po prostu nie miał czasu, bo koncertował.
Na drugiej stronie znalezły się krótsze formy, łagodne i odległe od patosu. Trzy są dziełami poszczególnych członków zespołu z wyjątkiem Nicka Masona. Roger Waters z gitarą akustyczną (w późniejszej części wsparty przez organy i Gilmoura) zaśpiewał kameralną balladę If. Pomiot liryczny stwierdza, że nie jest z niego szczególnie dobry przyjaciel; można to zresztą interpretować jako jedną z wielu piosenek poświęconych Sydowi. Rick Wright przygotował melancholijny Summer ’68, oparty na brzmieniu fortepianu elektrycznego. Wzbogaca go solówka na trąbce, a w punkcie kulminacyjnym pojawia się partia całej sekcji dętej. Wkład Gilmoura stanowi sielankowe (w klasycznym rozumieniu tego słowa) i, rzecz jasna, bardziej gitarowe Fat Old Sun – we wkładce tekstowi piosenki towarzyszy sugestywne zdjęcie ogromnego kulistego zbiornika na skroplony gaz. Ostatni utwór jest wreszcie efektem wspólnej pracy. Alan’s Psychedelic Breakfast to najbardziej radykalne w dziejach Pink Floyd podejście do muzyki konkretnej, a może raczej, używając terminologii Paladyna Arturiusa, półsłuchowisko. Składa się on z odgłosów przygotowywania śniadania (chodzenie po kuchni, gotowanie czajnika, mamrotanie, smażenie jajecznicy), połączonych fragmentami instrumentalnymi. Utwór zaczyna i kończy odgłos kapania wody z kranu: w niektórych wczesnych wydaniach winylowych rowek był zapętlony i woda kapała bez końca, dopóki słuchacz nie wyłączył gramofonu.
Członkowie Pink Floyd nie znoszą Atom Heart Mother, posuwając się nawet do stwierdzeń, że nie mieliby nic przeciwko, gdyby wszystkie egzemplarze tego syfistwa znikły z powierzchni ziemi. Przesadzają.