piątek, 27 grudnia 2013

Miało być o świętach, a jest o muzyce


      Niniejszy wpis miał stanowić zbiór refleksji poświątecznych, ale tak jakoś wyszło, że dotyczy głównie muzyki. Ale nie wyłącznie.
Choinkę ubrałem już we czwartek przed świętami, ponieważ w sobotę miała posłużyć do fotosesji. Od lat używam choinki sztucznej, zamiast co roku wspierać biznes ścinania drzew. Jednakże w zeszłym roku dostałem zupełnie nową, o bardzo długich igłach, które znacznie utrudniają wieszanie bombek. Jeżeli chodzi o technologię, muszę stwierdzić wyższość haczyków zrobionych ze spinaczy biurowych nad nitkami (czy to fabrycznymi, czy zawiązanymi na bombce w poprzednich latach). Bombkę na nitce można naciągnąć jedynie na koniec gałązki – najdalej do pierwszego rozgałęzienia – i to z trudem, jeżeli igły są rzeczywiście długie. Ewentualnie można by wiązać bombki od razu na drzewku, ale tak naprawdę – komu by się chciało? Natomiast spinacz da się zapiąć w dowolnym miejscu gałęzi, nawet przy samym pniu, a potem równie łatwo odpiąć i wykorzystać w następnym roku (podczas gdy nitki czasami jednak trzeba ciąć). Moją pracą rządziła prócz tego zasada: bombki z deseniem albo o nietypowych kształtach – na zewnątrz, monochromatyczne – do środka, aby odbijały światło lampek (również podświetlających choinkę od wewnątrz).
Krasnoludek z Przyrowa, zwany także Miętusem -
- na świątecznym posterunku od jakiegoś ćwierć wieku!

Przy ubieraniu słuchałem Red King Crimson. Uderzyło mnie podobieństwo tej płyty, pod względem struktury, do mojej ukochanej In the Court of the Crimson King („Na zamku rumianego króla”, jak pisano na łamach „Jazzu” w 1969 roku). No więc tak: 1) ostre, hardrockowe wręcz otwarcie (21st Century Schizoid Man/Red), 2) coś łagodniejszego (I Talk to the Wind/Fallen Angel), 3) coś podniosłego (Epitaph/One More Red Nightmare), 4) free-eksperymenty (Moonchild/Providence) i 5) majestatyczny finał (The Court of the Crimson King/Starless). Co prawda w punktach 3) i 5) następuje wariacja, bo One More Red Nightmare to bardziej riffowa, „hard-crimsonowa” jazda, ale za to Starless o wiele bardziej przypomina Epitaph. Biorąc pod uwagę, że Red miała to być ostatnia płyta Crimso, powstaje znakomita klamra.
A że zespół później się jednak reaktywował? To przeca z początku nie miał być King Crimson, lecz zupełnie nowa grupa pod nazwą Discipline. Od dawna jestem zdania (które wyartykułowałem kiedyś w offtopie dyskusji na blogu najsławniejszego polskiego lemologa i nawet znalazł się interlokutor skłonny do polemiki, ale ów offtop się nie rozwinął z lęku przed plonkownicą), że King Crimson to nie był jeden zespół, lecz co najmniej trzy (jeżeli liczyć okres 1969-1974 jako jeden), połączone jedynie osobą Roberta Frippa i pewną ogólną filozofią grania (acz ewoluującą ciągle). Kiedy posłuchałem po raz kolejny Red w całości, dotarło do mnie, że Crimso reaktywowany w latach 90. (VROOOM! THRAK! B’BOOM!) jest w większym stopniu kontynuacją tamtego zespołu niż nowofalowo-afrykanizującego King Crimson z lat 80., choć pod względem personalnym zawiera w sobie cały (lub prawie cały, w zależności od płyty) skład ejtisowy.
Z nieco innej parafii muzycznej: przed świętami widziałem na TVP Kultura program o Nevermind Nirvany. Naszła mnie refleksja, że przeca te piosenki w bardzo dużym stopniu opierały się na melodyjnych liniach basu (tak, moje prywatne zboczenie muzyczne), więc jak to możliwe, że z dwóch żyjących kolegów Cobaina Krist Novoselic jest prawie zupełnie zapomniany i właściwie nie zrobił, w odróżnieniu od Dave’a Grohla, żadnej konkretnej kariery?
Pod choinką 80% prezentów stanowiły płyty komptakowe. Najnowsza z nich to tegoroczna Piersi i Przyjaciele 2. Po przebojowym singlu Bałkanica (nawet autokorekta poprawia na „Bałwanica”) spodziewałem się klimatów biesiadno-rockowych ze sporym elementem przaśności. Nie pomyliłem się, ale ku mojemu zaskoczeniu całość owej płyty, pierwszego dzieła Piersi bez Kukiza, okazała się całkiem zjadliwa, o ile, rzecz jasna, akceptuje się tę ludowo-ludyczną konwencję. Teksty również opowiadają o problemach nieobcych mieszkańcom małych miejscowości: narzekanie na rząd, przechwałki prowincjonalnego lowelasa, nepotyzm w urzędach, heroikomizm Ochotniczej Straży Pożarnej etc. etc. Do tytułowych „przyjaciół” należą: Andrzej Nowak (ten z TSA, nie ten z IPN), bracia Golcowie (współpracowali z grupą jeszcze w czasach Kukiza), Trebunie-Tutki (nie „Trybunie”, droga autokorekto!) oraz Jacek „Dżej Dżej” Jędrzejak (bycie frontmanem zepsołu przez swą nazwę notorycznie z Pierśmi mylonego zobowiązuje). Co prawda 2-3 ostatnie kawałki mogli se darować, a obrazki w książeczce wykonał jakiś epigon Czeczota, ale i tak jest lepiej, niż myślałem. Ludzie w internetach narzekają, że Piersi bez Kukiza to już byle co, zespół biesiadny. Ta, jasne. Tak jakby sam Kukiz w wywiadach nie wyrażał swojej sympatii dla odbiorców „z miejscowości poniżej 10 tys. mieszkańców” i jakby Całuj mnie nigdy nie grano na żadnym weselu.
Co tam jeszcze było? Big Generator (1987), dla niektórych absolutny nadir dna upadku grupy Yes, bo zamiast wielominutowych i wielowątkowych, niemożliwych do zapamiętania suit progresywnych otrzymali kontynuację hitowego 90125, jeszcze bardziej plastykową, zamerykanizowaną itp. Ale ja lubię ten album, bo jeszcze w liceum miałem na kasecie; a już w szczególności Love Will Find a Way.
Numer trzy: Cyclone (1978) – jedna z nielicznych płyt Tangerine Dream ze śpiewem. Głos daje Steve Jolliffe, ex-Steamhammer, są też żywe instrumenty (gitary, flety i chyba perkusja), dzięki czemu nagrania wpadają w progresywę i odbiegają trochę od zwykłej bezdusznej elektroniki. Płyta ma szansę stać się podkładem muzycznym do pracy, podobnie jak stała się nim późniejsza, o wiele bardziej ortodoksyjnie elektroniczna koncertówka Poland. Zarejestrowano ją na Torwarze kilka dni po moim urodzeniu. Było wówczas ponoć tak zimno, że techniczni musieli podawać zespołowi gorące czajniki do ogrzewania rąk.
Poza tym coś stosunkowo nowego – Aha Shake Heartbreak (2004) Kings of Leon. Po pierwszych dwóch przesłuchaniach trochę mnie rozczarowało, bo słyszałem kiedyś fragmenty ich płyty w Radiu Kraków, a teraz rzeczywistość nie dorównała stanowi, który zapamiętałem.  Po trzecim było już lepiej, więc widocznie czterej Followillowie (bracia i ich kuzyn) mają coś wspólnego z Megadeth, a mianowicie są to wykonawcy, w których trzeba się wsłuchać.
No i „na kuniec programu” – A New World Record (1976), czyli całkiem równa płyta popularnych „Elektryków”, czyli zespołu Electric Light Orchestra. Na tych z kolei w liceum cokolwiek kręciłem nosem, uważając ich za niedostatecznie tró (ten flirt z disco, szczególnie odczuwalny na płycie, nomen omen, Discovery), a dopiero na studiach się przekonałem. Jeff Lynne wielkim songwriterem jest, a i skład wzmocniony skrzypcyma i dwiema wiolonczelami to nie byle co.
Co słychać poza płytami? W „pierwsze święto” (jak mawiają na południowych kresach woj. łódzkiego) proboszcz w kościele narzekał, że przedstawiciele władz i mediów życzą Polakom wesołych, spokojnych, radosnych, rodzinnych świąt, a w ogóle nie wspominają o B-gu. Cóż, widocznie spełniła się przepowiednia z jego wielkanocnego kazania i Chrystus nie zmartwychwstał „dla tych, którzy chcą zmusić ludzi, żeby pracowali aż do śmierci”… (Jakby którykolwiek z apostołów poszedł na emeryturę… :P) Miał też miejsce chrzest kilku niemowiąt i muszę przyznać, że tak położonego wykonania „Com przyrzekł B-gu przy chrzcie raz…”, jeszcze dotąd nie słyszałem. Organista musiał być mocno zmęczony po pasterce, bo aż zęby bolały, jak robił „obejścia” w niższych rejestrach. Jadąc zaś z kościoła na obiad, widziałem starego nissana, który był cały połatany taśmą klejącą.
W noc po świętach śniło mi się, że byłem w kryminale. Nie, nie w więzieniu – w powieści kryminalnej albo w filmie. Jeden z tych snów, w których trudno sprecyzować, czy się dane dzieło czyta/ogląda, czy też uczestniczy. Byłem mianowicie gościem w dworze angielskiego lorda. Mieszkał tam panicz o wyglądzie młodego Romualda Traugutta, a z jego pulchną blond żoną ewidentnie było coś nie w porzo. Z biegiem czasu coraz dobitniej sobie uświadamiałem, że to ona jest morderczynią. Zacząłem więc panikować, co będzie, jeżeli mnie zobaczy, bo nie ma pewności, że ona nie wie, że ja wiem. Zadzwoniłem po radę do kolegi z Legii Cudzoziemskiej. Nie mógł pomóc w sposób bezpośredni, bo akurat był w Dżibuti (tak też mi się pokazało na wyświetlaczu – „Dżibuti”), ale zachowywał wyjątkowy optymizm. Widocznie już po tym, jak się obudziłem, lordzina-zbrodniarka została zdemaskowana i aresztowana.
Grudzień sprzyja porządkom.

wtorek, 24 grudnia 2013

Chciałbym pożyczyć

Niniejszym chciałbym serdecznie pożyczyć wszystkim czytelnikom wszystkiego najlepszego z okazji Bożego Narodzenia / Saturnaliów / Gwiazdki / Przesilenia Zimowego / Czego Tam Jeszcze*, dobrego sztymungu za świątecznym stołem lub w dowolnych innych okolicznościach przyrody, całej myngi prezentów od św. Mikołaja / Santa Clausa / Gwiazdora / Dzieciątka / Fathera Christmasa / Dziadka Mroza / Nyarlathotepa / innego*, a także dobrej wyżerki, ewentualnie względnie znośnej diety.
* niepotrzebne skreślić

W załączeniu - zdjęcie ubranej choinki.


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Księżyc, Łzy i Jaszczur Yaoi

1. Z początkiem listopada byłem na głuchej wsi. O ile przy mojej pierwszej tam wizycie deklarowałem, że jestem człowiek miejski, o tyle za każdym razem coraz bardziej mi się tam podoba. W tym roku widziałem nawet prawdziwe światło księżyca, nie roztopione w sztucznym świetle lamp ulicznych. We wsi, o której mowa, robi się po zmroku tak ciemno, że nic nie widać. Autentycznie nic. Wychodząc, trzeba koniecznie brać latarkę. Ale jednego wieczoru, wyprowadzając psa, trafiłem na pełnię. Jedną ręką trzymałem smycz, drugą telefon (bo akurat do mnie zadzwoniono), nie miałem jak wyjąć latarki z kieszeni – ale to zupełnie nie było potrzebne. Księżyc świecił (no dobra, wiem, odbijał światło słoneczne) tak jasno, że nie tylko na drodze kładły się wyraźne cienie drzew i mnie samego, ale nawet byłem  w stanie rozróżniać koty towarzyszące mi w przechadzce, choć podobno w nocy wszystkie są czarne (poza rosyjskimi kotami, które stają się szare). Ameryka? Może. Dla człowieka cywilizacji miejskiej zwykłe światło księżyca może się stać zaskoczeniem.
Ciotka Irka tym razem w świetle dziennym
i na wiadukcie nad nieistniejącą linią kolejową


2. Skończyłem 30 lat, z której to okazji tradycyjnie kupiłem sobie płyty z muzyką. Tym razem padło na dwa albumy King Crimson: „Lizard” (1970) i „Red” (1974). Dziwnym zbiegiem okoliczności, w obu przypadkach jest to wydanie z okazji 30-lecia zespołu. Płyty te nie były mi całkiem obce: „Jaszczura” dostałem od rodziców na kasecie w 1999 roku, a obszerne fragmenty „Red” słyszałem w Trójce. Książeczki kompaktów są bardzo interesujące – zawierają wycinki prasowe z epoki, zarówno te, które były wówczas nowinami z obozu grupy (Trzej nowi muzycy w Crimso! Bob Fripp pracuje nad nowym albumem!), jak i recenzje danej płyty, nawet te negatywne. Oto jak „Lizard” został opisany przez recenzenta z „The Evening Standard”: 
The perfect record for the person you like least of all, but are forced, for one reason or another, to buy them a present. I can discern neither melody nor sense in any of it, so it’s not for anyone with my plebeian and simple tastes. (…) Beautiful sleeve”.


3. Święta idą, a wraz z nimi, niestety, sylwester. Oczywiście, jak co roku, jeszcze nie upadłem na głowę na tyle, żeby wybierać się gdziekolwiek. Co prawda będę narażony na dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia odgłosy transmisji imprezy z Breslau czy skądś tam inąd, w tym – na żenującą konferansjerkę. Tymczasem w mieście Cz. gwiazdą wieczoru będzie Anna Wyszkoni, która w czasach mej młodości górnej i durnej była frontmenszą pszowskiej kapeli Łzy, w owym czasie wymienianej jednym tchem z Ich Trojgiem. Śpiewała wówczas sławetną „Agnieszkę”, której tekst był jeszcze gorszy niż ladypankowe kakao. Miała też czarne włosy do ramion i występowała z odsłoniętym brzuchem*. Dziś gołe brzuchy już niemodne, artystka ma krótkie włosy blond, no i oczywiście nie śpiewa już we Łzach (a czy we łzach, to insza inszość). Za to za dwa tygodnie wystąpi na Placu Biegańskiego, który to fakt wysłał ją na okładkę lokalnego periodyku postkulturalnego „Jasne, że Częstochowa”. Biorąc pod uwagę rymy w piosenkach Łzów, pani Ani honorowe obywatelstwo Częstochowy należy się jak psu zupa.
*Warto jednak wspomnieć, że któregoś razu w Opolu miała, dla odmiany, odsłonięte plecy, chociaż była w spodniach. Oto, jak rozpoznać prawdziwą artystkę!
Anna W. obgryza paznokieć i pokazuje łokieć.



4. Jak ćwierkają rubelki, w Federacji objawiło się nowe radykalne ugrupowanie: Partia Narodowych Yaoistów. Za cel stawia sobie ona obalenie reżimu putinowskiego siłą męsko-męskiej miłości. Liczy w tym momencie ok. 2700 członków (bez skojarzeń!) w różnych miastach Rosji, z centralą w Niżnym Tagile, chociaż, ze względu na undergroundowy charakter partii, nie można wykluczyć, że to jednak Stary Oskoł. Silne struktury rezydują również w obwodzie kaliningradzkim, co jest niewątpliwie skutkiem bliskiego sąsiedztwa ze zgniłym Zachodem. Jak stwierdza przewodnicząca partii, 17-letnia Wika Utiugowa (ps. „Edgar Gejfrutow”), w ciągu najbliższego roku struktury partyjne PNY mają w planach wysłać na Kreml co najmniej 10 tysięcy opowiadań yaoi, wskutek przeczytania których Putin ustąpi ze stanowiska albo przynajmniej straci orientację. Nieoficjalnie mówi się także o pracach plastycznych. Ciekawe, czy pojawi się legendarny pairing Woroszyłow/Jagoda i czy obrońcy praw człowieka podejmą jakieś starania w celu uratowania Władimira Władimirowicza przed tak bestialskim potraktowaniem?
Wzór flagi owego budzącego grozę ugrupowania

piątek, 25 października 2013

Nie tylko NMP


Każde miasto ma swoich patronów, którzy pojawiają się w nazwach ulic, instytucji, stowarzyszeń, nagród… Ludzi zasłużonych dla miasta lub takich, którzy w jakiś sposób wpłynęli na jego historię. Jedni są nieznani na zewnątrz, drugich otacza się tu o wiele większą czcią niż gdzie indziej. W Krakowie nietrudno natknąć się na nazwisko Józefa Dietla, Juliusza Lea czy Józefa Sarego, w Świdnicy adorowany jest książę Bolko, a nawet we wsi Kikół główna ulica nosi imię Janusza z Kikoła, choć ten w końcu sprzedał wieś Krzyżakom. Konopnicką i Asnyka ceni się prawie wszędzie, ale szczególnie – odpowiednio – w Suwałkach i Kaliszu. A jacy są ulubieni patroni Częstochowy?


Częstoch
Ul. Częstocha niewiele się zmieniła od jego czasów.
(Tamte budynki stoją już przy innej ulicy)

W zasadzie nic o nim nie wiadomo: był rycerzem, chłopem, czy może przedstawicielem jakiegoś pośredniego stanu (np. sołtysem)? Mimo wszystko jego zasługa dla miasta jest niezaprzeczalna: założył Częstochowę. Brak jakichkolwiek informacji na temat założyciela okazał się bardzo doskwierać niektórym mieszkańcom. Około 1997 roku miejscowy oddział „Gazety Wyborczej” ogłosił więc konkurs na wymyślenie legendy o Częstochu. Nagrodą miały być zabytkowe miecze, które specjalnie z tej okazji wykuł pewien kowal spod Janowa. Wśród prac, które napłynęły na konkurs, szczególnie wyróżniała się ta, która stwierdzała, że Częstoch był zwiadowcą z kosmosu.
Planowano również postawienie gdzieś w mieście pomnika wyciosanego przez miejscowego rzeźbiarza; pomnik miał wróżyć po wrzuceniu monety. Podobno rzeczywiście powstał i stoi teraz w jakimś podwórzu.


Władysław Opolczyk
W głębi - Pasaż Władysława Opolczyka.
Kim jest balansujący facet na pierwszym planie - nie wiadomo,
ale to rzeźba tego samego autora, który uczynił pomnik Częstocha.
Może to właśnie Opolczyk tak zwisa, lecąc sobie w kulki z królem.

Książę opolski, przez pewien czas wielkorządca Polski za panowania Andegawenów. Zdrajca Władysława Jagiełły, sojusznik Krzyżaców, jednak dla Częstochowy zasłużony, podobnie jak Częstoch, z bardzo konkretnego powodu. Mianowicie, ufundował klasztor paulinów na Jasnej Górze (pierwotnie obsadzony przez personel z Węgier), do którego dodatkowo sprowadził ikonę Matki Boskiej. Niezależnie od tego, co mówiliby częstochowscy antyklerykałowie – których w mieście, notabene, jest znacznie więcej, niż wyobrażają sobie osoby, które na wieść, że jestem z Częstochowy, pytają „Często się modlisz?” – bez Jasnej Góry i Cudownego Obrazu Częstochowa nie byłaby dziś wiele większa od Pcimia.


Jan Długosz
Akademia Jasia Wędrowniczka, dawniej WSP (Wyższa Szkoła Podstawowa)

Autor „Roczników, czyli kronik sławnego Królestwa Polskiego” urodził się w Brzeźnicy. Ponieważ wieś ta znajduje się jakieś 30 km od Miasta Świętej Wieży, częstochowianie przypisują sobie cały splendor płynący z posiadania Jana Długosza w poczcie sławnych osób związanych z miastem. Największym beneficjentem tego splendoru jest miejscowa Wyższa Szkoła Pedagogiczna, która przyjęła nazwę Akademii im. Jana Długosza, dzięki czemu nie mówi się już na nią „Wyższa Szkoła Podstawowa”, choć istniało również mniej przyzwoite rozwinięcie skrótu WSP. Obecnie w mowie potocznej preferowana jest nazwa „Akademia Jasia Wędrowniczka”.
Fun fact: według strony moikrewni.pl w Częstochowie żyje obecnie ponad 100 Długoszów. Wiem, że przynajmniej jeden z nich ma na imię Jan. Biskup pomocniczy diecezji częstochowskiej to także Długosz, ale Antoni.


ks. Augustyn Kordecki
Biust przeora z Krakowa. Dla odmiany.

Przeor klasztoru paulinów w okresie potopu szwedzkiego słynie na całą Polskę jako ten, który obronił Jasną Górę przed Szwedami. Mało kto wie, że Szwedów tam prawie wcale nie było – większość stanowili Polacy w służbie szwedzkiej. Niektóre dokumenty wskazują też, że ojciec Kordecki początkowo zamierzał poddać twierdzę. Historycy do dziś spierają się, czy tak było naprawdę. W każdym razie ciężko by było bez niejakiego Kmiecia.


dr Władysław Biegański
Pan doktor w nastroju nieprzysiadalnym.
 Lekarz i społecznik z przełomu wieków, reorganizator szpitala, założyciel biblioteki publicznej i w ogóle. Wśród licznych obiektów noszących jego imię znajduje się plac przed ratuszem, główne miejsce spotkań częstochowian, a także III Liceum, bynajmniej nie elitarne.


Marek Hłasko
Pętla.

Mieszkał w czasie wojny parę miesięcy na Starym Mieście, czyli, według amerykańskiej terminologii, „po złej stronie torów”. Władze Częstochowy do dzisiaj zastanawiają się, jak to wykorzystać w promocji miasta.


Halina Poświatowska
Z kotem w Trzeciej Alei.

Jaki jest wkład Częstochowy w poezję polską? Najłatwiej powiedzieć, że rymy częstochowskie. Na drugim biegunie znajduje się twórczość Haliny Poświatowskiej, która w ciągu swego niedługiego życia (zmarła w wieku 32 lat, od dzieciństwa chorowała na serce) zdążyła się stać wyrazistą osobowością twórczą. Trzeba przyznać, że w przypadku Poświatowskiej miasto się postarało. Być może dlatego, że ona akurat była stąd i pozostawiła w mieście spadkobierców (głównie brata), którzy potrafili zadbać o jej imię. Dom poetki przekształcono w muzeum, w Alejach NMP stoi, nowym zwyczajem, ławeczka Poświatowskiej… W mieście odbywa się też ogólnopolski konkurs poetycki im. Haliny Poświatowskiej, przez wiele lat prowadzony przez odkrywcę poetki, zmarłego parę lat temu nestora częstochowskiej poezji, Tadeusza Gierymskiego. I ten konkurs to jest właśnie miejsce, gdzie nazwisko Poświatowskiej i rymy częstochowskie się schodzą: jeden z artykułów w książce Gierymskiego Miscellanea literackie (Częstochowa 2005) zawiera wybór co smakowitszych fragmentów wierszy przysłanych na konkurs. Boki zrywać.


Jan Paweł II
Jeden z największych Polaków.

Papież Polak jest oczywiście czczony w całym kraju, a w szczególności należy do Wadowic i Krakowa, ale w kontekście Częstochowy ważne są trzy rzeczy. Po pierwsze – Jan Paweł II odwiedzał Jasną Górę w czasie każdej ze swoich pielgrzymek do Polski. Po drugie, to właśnie w Częstochowie, na terenie dawnego kamieniołomu, znajduje się najwyższy pomnik papieża na świecie, idący w zawody z Jezusem ze Świebodzina (choć, zdaniem niektórych, bardziej przypominający Pudzianowskiego lub Anthony’ego Hopkinsa niż Karola Wojtyłę). Po trzecie zaś, za którymś pobytem papież powiedział „Częstochowa to dobre miasto”. Miejskie organy promocyjne uczyniły z tego wszechobecny slogan miasta. Rodzi się pytanie, jak smutne musi być miasto, które wymaga aż autorytetu papieża na potwierdzenie, że nie jest złe. I co na to Dobre Miasto na Warmii? Co do jednego można się zgodzić: „Częstochowa to dobre miasto… ale bywają lepsze”.


Muniek Staszczyk
Czwarte Liceum Ogólnokształcące, wszystko możesz tu znaleźć. 
Zwłaszcza Sienkiewicza z wodogłowiem.

Jak to, autor „Warszawy” jest słoikiem?! A tak to. Złygmunt Staszczyk pochodzi z robotniczej dzielnicy Raków, chodził do IV LO w Alejach NMP, zespół T.Love założył również w Częstochowie, choć w zupełnie innym składzie niż ten, który znamy z największych przebojów. Od tamtego czasu stał się piewcą stolicy, ale o rodzinnym mieście pamięta i od czasu do czasu zagląda. Dla częstochowskich muzyków i rockfanów istny guru.
Jak stwierdził w którymś wywiadzie – Częstochowę lubi, choć miewa stosunek krytyczny. Praktycznie jak każdy. 


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Bardzo płytkie kontruderzenie, czyli jak nie pisać

Ten tekst pochodzi sprzed ładnych kilku lat. Miałem go początkowo wysłać do wydawcy książki (stąd forma bardziej zwięzła, niż by tego wymagała prawdziwa recenzja), ale jakoś nie wyszło. Mamy właśnie sierpień, więc nadarza się dobra okazja, aby zobaczyć, jak nie należy pisać o Powstaniu Warszawskim. Oraz jak nie należy pisać opracowań popularnonaukowych. Oraz w ogóle jak nie należy pisać.

„Warszawa 1944-1945” Piotra Rozwadowskiego, wydana w popularnej, choć od jakiegoś czasu coraz bardziej obniżającej loty serii "Historyczne Bitwy", opiera się na dobrym pomyśle wyjściowym: aby pokazać Powstanie Warszawskie nie samo w sobie, lecz w kontekście frontu wschodniego. Chwali się zatem autorowi, że walcząca Warszawa nie istnieje w próżni. 

Pomysł jest dobry, ale z wykonaniem już gorzej. Problem polega na tym, że książka Rozwadowskiego bardzo niewiele mówi o przebiegu walk powstańczych. Rozdział dotyczący samego Powstania dotyczy głównie organizacji sił polskich i niemieckich. Fajnie, że uwzględniony został udział oddziałów NSZ, ŻOB, AL i PAL, ale… Brakuje nie tylko opisu starć, lecz również ciekawostek wartych zapamiętania. W całej książce znalazła się tylko jedna anegdota – o tym, jak to grupa akowców znalazła u jakiegoś esesowskiego furmana (nawet nie w Warszawie) trofeum z ludzkiej skóry. Tymczasem ani słowa o tak mało znanych sprawach, jak udział w Powstaniu np. oddziału słowackiego czy plutonu głuchoniemych. 

Ale żeby tylko chodziło o anegdoty… Prawie nic nie wiadomo o powstaniowej codzienności. Ani słowa nie ma na temat „goliatów”, „nebelwerferów” (z wyjątkiem podpisu pod zdjęciem), czy też walk o budynek PAST-y. Autor zbywa milczeniem rozmowy kapitulacyjne i los warszawiaków po upadku powstania. Na s. 18 mowa o generałach, którzy poparli Paulusa i Sedlica z Komitetu „Wolne Niemcy”. Kto to Paulus i Sedlic? Jaki komitet? Nikt nic nie wie. Po stronie niemieckiej walczy brygada Dirlewangera, ale bez żadnego wyjaśnienia, co to za formacja. Równie enigmatycznie autor wyraża się o oddziałach Kamińskiego: skrót RONA występuje raz, bez rozwinięcia. Ze dwa razy nazywa się żołnierzy Kamińskiego „kolaborantami”, i tyle – nie wiadomo, co to za kolaboranci, może polscy?

Układ książki jest chaotyczny. Autor wykonuje skoki chronologiczne w tę i z powrotem – w kilku miejscach ewidentnie mylą mu się miesiące. Pisze po kilka razy o tym samym: co najmniej trzykrotnie pojawia się stwierdzenie, że dowódcą Okręgu Warszawskiego AK był płk Antoni Chruściel; dwukrotnie też czytam, że Niemcy opanowali sytuację na froncie dzięki „płytkim kontruderzeniom”. Pod koniec podrozdziału „Zabiegi o udzielenie pomocy powstaniu” pojawiają się ni stąd, ni zowąd walki na przyczółku magnuszewskim. Prawdziwe kuriozum to jedna z fotografii, opatrzona wyjaśnieniem: Podpisanie aktu kapitulacji Warszawy – Układu o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie. W środku SS-gruppenführer Erich von dem Bach. Na zdjęciu widać faceta, który w żadnym wypadku nie może być von dem Bachem: znacznie mniej włosów, nie ma okularów, a za to ma wąsy.

Nie popisała się też korekta (która, podobno, była). Kazimierz Iranek-Osmecki na str. 156 figuruje jako „Iranka-Osmecki”. W wielu miejscach pojawiają się błędy gramatyczne – zastosowanie niewłaściwego przypadka, np. na str. 30: W skład związku operacyjnego weszły: 3 DPanc. SS „Totenkopf”, (…), 5 DPanc. SS „Wiking” (…) i węgierskiej 1 Dywizji Kawalerii.

Autor konsekwentnie pisze o rosyjskiej kwaterze głównej wersalikami. 
Jeden z podrozdziałów nosi nawet tytuł: „STAWKA przygotuje ofensywę” – ten czas przyszły jest zastanawiający… Niemiecki XXXXVI Korpus na 106 stronie staje się nagle XXXXIV Korpusem. No i co to za skrót „kap.”?

Reasumując - w tej książce właściwie NIC NIMA.

Piotr Rozwadowski, Warszawa 1944-45, Warszawa 2006

sobota, 10 sierpnia 2013

Rock w krzywym i brudnym zwierciadle


Jakiś czas temu przejrzałem książkę Sławomira Hawryszczuka, filozofa i teologa, zajmującego się nowymi ruchami religijnymi, a także metafizyką, kosmologią i seksuologią. Niezłe kombo, ale dlaczego otagowałem ten wpis „muzyka”? Ano kolesiowiec ten popełnił dziełko pt. „Religia rocka. Ciemna strona muzyki rozrywkowej”. Tytuł zapowiada iście hardcore’owe doznania. Zajrzyjmy do środka.
Książka ma na celu wykazanie, że ta cała muzyka rozrywkowa to nic innego, jak cynizm, nihilizm, sarkazm i orgazm. W kilku rozdziałach nasz teolog rozprawia się z poszczególnymi aspektami spisku złych rockmanów, wymierzonego w kondycję duchowo-emocjonalną młodzieży, jako to: demoralizacja, ukryte treści, magia i satanizm, ideologia New Age i ogólnie „rozstawianie zasiek wokół moralności młodych ludzi”. Powtórzone zostają bezkrytycznie wszelkie mity o Rolling Stonesach, Black Sabbath, AC/DC itd. Obrywają też inne gatunki, w tym rap i techno.
Autor odznacza się rzetelnością i rozeznaniem w temacie. Odkrywa, że Freddie Mercury zmarł w 1992 roku, a „Don’t Fear the Reaper” to utwór Black Sabbath. Jako przykład wulgarności muzyków rockowych podaje grupę 2 Love Crew (sick!), a rekord świata stanowi umieszczenie ledzeppelinowego „Stairway to Heaven” na płycie „Presence”. Z rzetelnością idzie w parze znajomość języka angielskiego. Zna ktoś takie utwory, jak Celebration of the Wizard Doorsów czy Holy Driver (Święty Kierowca) Ronniego Dio? Tłumaczenia tytułów piosenek pozwalają sądzić, że S. Hawryszczuk operuje angielszczyzną z równą maestrią, jak Krashan ze „Zmienników” językiem polskim.
W dziedzinie obyczajowej dowiadujemy się, że członkowie Kiss (Kids in Satan’s Service, a jakże) dokonywali na koncertach „cyrkowych popisów seksualnych”. Może fani powinni się zwrócić do teologa, aby dał im namiary na DVD. Hawryszczuk ustalił też, że zabójstwo na festiwalu w Altamont było mordem rytualnym nakazanym przez Micka Jaggera. Niestety, nie podał, ile macy otrzymano z nieszczęsnego Afroamerykanina. Z kolei Pink Floyd miał przemycać treści iluminackie. Cóż, w końcu ich perkusistą był Mason…
Tera o przemycanych treściach. Sporo radości może dostarczyć rozdział o backmasking process. Autor podaje szereg przykładów, w tym oczywiście „Stairway to Heaven”, bez którego żadne brednie tego typu nie byłyby kompletne. Transkrypcja wstecznej wersji „Revolution No. 9” prowokuje pytanie, co słuchacz sobie zapodał. A gdy przeczytałem przekaz „odzadny”, który ma się znajdować w „Highway to Hell”, wydałem rechot, przy którym blednie Andrzej Lepper… Dodajmy, że autor bazuje na źródłach amerykańskich. Nic dziwnego – kto się interesuje tematem, dobrze wie, że tropiciele rockowego satanizmu w ogóle tej muzyki nie słuchają, tylko przepisują jedni od drugich. Nasze podwórko reprezentowane jest głównie przez Vadera, Behemotha i Dodę. Bluźniercze treści nagrane od tyłu ma zawierać „Mój dom” grupy Feel (jak się później dowiedziałem, transkrypcja, w której padają słowa „szatan ze Skarżyska”, nie została wykonana na poważnie).
Książka Hawryszczuka powstała dla udowodnienia określonej tezy i do niej też nagina fakty. Dlatego należy czytać ją w ramach rozrywki, i to raczej nie na trzeźwo. W ramach podsumowania dedykuję autorowi cytat z „satanistycznego zespołu” Jane’s Addiction: „My mamy większy wpływ na twoje dzieci niż ty!” \m/

PS. Pisało się pod muzykę Rage Against The Machine. W książce nie uwzględnionego.


Sławomir Hawryszczuk, Religia rocka. Ciemna strona muzyki rozrywkowej, Warszawa 2010.

piątek, 5 lipca 2013

Od imprezy do imprezy, czyli opowieści z kruchty


Czerwcowe weekendy miałem bardzo pracowite, ponieważ praktycznie co tydzień przytrafiała mi się uroczystość rodzinna. Tak się jakoś złożyło, że każda z tych uroczystości miała, oprócz części gastronomicznej, także część kultową, a zatem czerwiec 2013 stał się dla mnie miesiącem churchingu.

Najpierw pojechano do Krakowa na chrzciny. Podróż była o tyle interesująca, że przebiegała w atmosferze nieustannej sprzeczki między kierowcą a jednym z pasażerów na tle optymalnego przebiegu drogi. Kierowca kierował się wskazaniami nawigacji GPS, podczas gdy pasażer odwodził go od tego pomysłu, grożąc zastosowaniem ostatecznego argumentu w postaci wypaprykowania owego GPS bez okno.
         Chrzest miał miejsce w kościele św. Tadeusza, którego niewątpliwą ozdobą są witraże. Sposób, w jaki wykonano twarze postaci, a w szczególności oczy, sprawia wrażenie, jakby poprzedniego dnia święci ostro imprezowali. Beneficjent nie był zadowolony, że go ciągają po jakichś nawach zamiast pozwolić się wyspać, ale w końcu dał się ochrzcić i nie robił problemów.
     W drodze powrotnej dysputa o nawigacji była kontynuowana i zakończyła się nieintencjonalnym wjazdem do Katowic.

       Kolejna uroczystość czekała mnie w wielkopolskim miasteczku, gdzie członek rodziny świętował ćwierćwiecze pracy dla najstarszego pracodawcy w Europie. Impreza była niesłychanie wypasiona i odbywała się w zabytkowym kościele, przez jubilata wyremontowanym niemalże temi ręcami. Przyszli posłowie, radni, straż pożarna, Akcja Katolicka, przedstawiciele szkół itd., itp. Msza trwała bite dwie godziny. Przynajmniej pół godziny z tego przypadło na kazanie, które wygłaszał były przełożony jubilata, streszczając mu jego własną biografię. Drugie pół godziny zajęły życzenia, gratulacje i podziękowania ze od rzeczonych posłów, radnych itd., itp., niektóre, o zgrozo, rymowane. Byczo było!
Po mszy – równie wypasiony obiad w restauracyi. Trzeba przyznać, że jubilat ma szczęście do dostawców jedzenia, bo np. ciasto trafiło się pierwszorzędne.

       Po krótkiej przerwie – wesele na południowych kresach województwa łódzkiego. Kościół we wsi, która wydała Jana Długosza, warto odwiedzić z dwóch powodów. Jednym z nich jest witraż, w którym imię Boże, zamiast JHWH (יהוה), zapisano JTRT (יתרת). Znajomy rebe twierdzi, że to drugie można wyprowadzić z hebrajskiego rdzenia jtr, oznaczającego „bardziej” – jakoby w chrześcijaństwie nawet Bóg jest bardziej boski niż w judaizmie. Drugą atrakcją kościoła we wsi N.B. jest organista, będący zasadniczo Florencją Foster-Jenkins muzyki organowej. Minęło siedem lat, od kiedy ostatnio byłem tam na ślubie, a on dalej nie umie grać Mendelssohna.
       Ślub się dokonał, nowożeńcy wsiedli do wypasionej warszawy, goście do swoich samochodów – i dalej konwojem do położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej Częstochowej. Wesele odbyło się w domu weselnym (jak nazwa wskazuje). A może to była restauracja-hotel? Whatever. Jeśli nawet, to nie różniąca się zbytnio od domu weselnego. Posadzili nas przy jakichś zupełnie nieznajomych ludziach. Muzyka była, no cóż, weselna. Z czynnościami tanecznymi nie bardzo wyszło, gdyż małżonka moja wpadła w obawę, że zostanie przeze mój taniec skompromitowana przed rodziną. Rozmawiać też się nie bardzo dało, gdy grmociła kapela syntezatorami zbrojna; pozostawał wówczas jedynie do wyboru globalnie zrozumiały język etanolu. Za to żarełko okazało się całkiem na poziomie.

         Kolejny tydzień, kolejny ślub. Tym razem trafiło na miejscowość położoną nominalnie w woj. łódzkim, ale faktycznie na Kielecczyźnie. Niewielki, średniowieczny (ale wykończony na nowożytnio) kościółek, malowniczo położony na wzgórzu… Wewnątrz polichromie – zarówno stare, w różnym stopniu restauracji, w tym herb wykonawcy hitu „Chrześcijanin tańczy”. Dłuższą chwilę spędziłem, zastanawiając się nad obrazem przedstawiającym ukrzyżowanie. Nurtowało mnie mianowicie, czy ta druga postać obok Marii to Maria Magdalena, czy może wybiszowany apostoł Jan. Dwaj celebransi, miejscowy proboszcz i unkel panny młodej, uwinęli się w trzy kwadranse, ani się obejrzałem, a było już po wszystkiem.
        Wesele odbyło się w pobliskim mieście nad Pilicą. Jak na pogranicze Kielecczyzny i, powiedzmy, Ziemi Łódzkiej, pojawiło się tu zaskakująco wiele akcentów śląskich. Nie tylko dlatego, że wśród gości znaleźli się dwaj górnicy, ale i dlatego, że deskopolowa kapela dzieliła się obowiązkami z zespołem wokalnym wykonującym śląskie standardy i odpowiednio do tego przyodzianym. Gdyby natomiast komuś przyszło dać czadu na parkiecie, mógłby to uczynić bez obaw o opinię swoją i rodziny, albowiem całą uwagę ściągał tajemniczy jegomość o bujnej, czarnej czuprynie (peruce?), w okularach á la Bono oraz… w biustonoszu. A jakbyś się, człowieku, zmęczył, to można było wyjść na zewnątrz i wsłuchać się w dochodzące z daleka dźwięki Formacji Nieżywych Schabuff, występującej na rynku z okazji Dni Miasta.

      Paradoks polega na tym, że chociaż jedzenie i muzyka nad Pilicą podobały mi się mniej niż na poprzednim weselu, a do tego pojawiło się znacznie więcej ludowych aluzji płodnościowych, to jednak atmosfera ogólnie okazała się fajniejsza. Must have been the human factor.

niedziela, 26 maja 2013

Przegląd tygodnia: od Raya do Rigoletto



Poniedziałek, 20 maja: dwa dni po Marku Jackowskim zmarł inny wybitny polski rockman – Ray Manzarek. Amerykanin w trzecim pokoleniu (Sansei-Polonus?), urodzony „na saucie w Szikago”, stał się jednym z najbardziej charakterystycznych klawiszowców rockowych, grając w The Doors. Podobnie jak wielu ludzi urodzonych długo po śmierci Jima Morrisona, odkryłem Doorsów w latach licealnych i nie tylko uwielbiałem styl gry Man(c)zarka, ale w dodatku uważałem go za najlepszego imidżowo w zespole. Warto wspomnieć, że Manzarek pełnił też funkcję basisty: na płytach studyjnych Doorsów wspomagali muzycy sesyjni, a na koncertach właśnie on odgrywał linie basowe na basie klawiszowym. Ech, a jeszcze dwa tygodnie wcześniej widziałem go na TVP Kultura… Program nakręcono co prawda około 2006 roku, ale.
Środa, 22 maja: Kaplica Jasnogórska mieści znacznie więcej ludzi, niż się może zdawać. Szczególnie, gdy oprócz księży obchodzących ćwierćwiecze kapłaństwa przyjdzie kilkadziesiąt pielgrzymek dzieci komunijnych. W takiej sytuacji może dojść nawet do tego, że całą mszę odbędziesz na stojąco. „Witam pielgrzymkę Pan-Bóg-jeden-wie-skąd z diecezji kaliskiej” – rzekł ksiądz zapowiadający grupy pielgrzymkowe, nie mogąc odczytać nazwy miejscowości. Kazanie wygłaszał arcybiskup-emeryt, który 25 lat temu udzielał święceń dzisiejszym jubilatom, toteż pozwolił sobie na trochę ględzenia. Po mszy nastąpiło odsłonięcie Cudownego Obrazu. Co prawda go nie widziałem, bo zabytkowy boczny ołtarz zasłonił, ale fanfary nieźle dawały.
Piątek, 24 maja: Korespondent donosi z Krakowa. Tego dnia było coś dla miłośników militariów i generalnie służb mundurowych. Nad Wisłą, w ramach obchodów święta Wojsk Specjalnych, odbyły się podobno pokazy taktyki, a tymczasem w Rynku obchodzono 140-lecie krakowskiej straży pożarnej. Centrum było pełne strażaków, zarówno zawodowych, jak i ochotników, a i jacyś gasicze z zagranicy dali się wypatrzyć. Dla miłośników książek niestety złe wieści – antykwariat „Bibliofil” na rogu Szpitalnej i Marka został zlikwidowany. In unrelated news – analizatorzy to fajne ludzie.
Niedziela, 26 maja: Sąsiedztwo kościoła z torem speedrowerowym pozwoliło mi przeżyć niezwykłe doświadczenie kulturalne, jakim był naturalny maszup pieśni liturgicznych i disco polo. W jednym kanale „Niech będzie chwała i cześć”, w drugim „Jesteś szalona”. Po obiedzie miałem natomiast okazję przeczytać monografię Naczelnej Organizacji Technicznej w Częstochowie – modelowy przykład tego, jak nie należy pisać monografii. Okładka mówi o 60 latach istnienia NOT (1949-2009), a już na stronie tytułowej widzimy, że chodzi o ostatnie 5 lat. W słowie wstępnym publikacja dwukrotnie nazwana jest „monografią” – tak właśnie, z cudzysłowem, kursywą i wytłuszczeniem. Dwa ostatnie wydają się całkowicie zbędne, ale za to cudzysłów jest tu zdecydowanie na miejscu. Wszystkie teksty, pod którymi, rzecz znamienna, nikt nie miał śmiałości się podpisać, to w większości niemiłosiernie nudne i lekko tylko podredagowane, nasycone błędami oficjalne sprawozdania, protokoły, listy członków itp. Co kogo obchodzi, że członkowie, dajmy na to, Koła Spawalnictwa, zrobili sobie wyjazd integracyjny do Kroczyc? Dział fotografii nosi dwaplusniedobrą nazwę „Faktografia zdjęciowa”. Poza tym w onym kawałku makulatury występują również nowo wyremontowane obiekty na zbiorniku wodnym, kopalnia w kopalni oraz oglądanie filmu w wiceprezydencie. Niewątpliwym pożytkiem z tej bublikacji jest możliwość wyciągnięcia wniosków na temat form rozrywki preferowanych przez członków NOT poszczególnych specjalności. Otóż inżynierowie i technicy ogrodnictwa lubią wycieczki krajoznawcze, zwłaszcza na łono przyrody; górnicy wolą karczmę piwną, a elektrycy – operę (w szczególności „Carmen” i „Rigoletto”).

niedziela, 28 kwietnia 2013

Z budowy drogi

Niektórzy twierdzą, że w Polsce nie buduje się dróg. Jestem innego zdania.
Miałem ja z okna widok na kawałek łąki, gdzie można było z okolicznych bloków wyjść na spacer albo wyprowadzić psa. Od czasu do czasu ktoś po(d)palał trawę za garażami i przyjeżdżała straż pożarna.  
Teraz mam widok z okna na dwupasmową drogę, co oznacza, między innymi, że gdyby zachciało mi się wybrać do pobliskiego lasku, to musiałbym nadłożyć spory kawałek. Drogę dopiero budują, jeszcze nie zaczął się ani ruch, ani związany z nim hałas, ale na spacer w dalszym ciągu jeszcze można wyjść, a nawet przetestować nową nawierzchnię, jadąc na kole.


Tak wyglądał kanion świeżo wykopany, rok temu.

 Zimą nowa ulica przydała się także miłośnikom sportów zimowych.


 A tu dwa zdjęcia prawie tapetowe. 

Bardzo mała burza piaskowa.

I do tego jeszcze autoportret deczko postapokaliptyczny:

czwartek, 24 stycznia 2013

Tureckie klymata


Jestem raczej domatorem, ale czasem się gdzieś wybiorę. To prawda, że podróże kształcą, o ile nie ma się klapek na oczach. Wyjazdy z biurami podróży mają to do siebie, że często nie ma dość czasu, żeby się przyjrzeć rzeczywistości danego miejsca. Biegniemy od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, słuchamy tego, co ma do powiedzenia przewodnik… Notabene muszę przyznać, że w mojej niezbyt bogatej karierze podróżniczej tylko jedna pani spośród wszystkich przewodników i pilotów nie wywołała we mnie Gramatycznego Nazisty albo poczucia, że na pewnych sprawach znam się lepiej.
Atrakcje atrakcjami, ale w wyjazdach w obce kraje (ale i w odległe fragmenta Polski) najbardziej lubię coś, co nazywam „chłonięciem klimatu”. Idę i obserwuję codzienne życie mieszkańców, architekturę, media, sklepy…
Parę lat temu zdarzyło mi się wybrać z popularnym biurem podróży do Turcji. Mógłbym tu teraz wrzucić spektakularne fotki: meczet Hagia Sophia, mury Troi, kamienne kształty Kapadocji, nabrzeże Bosforu w Carogrodzie, wapienne tarasy Pamukkale, siebie samego na wielbłądzie ­– krótko mówiąc, fotki, które wszyscy wrzucają. Ale nie mam zamiaru iść na łatwiznę.

Koczownictwo ma się dobrze: obozowisko robotników sezonowych na obrzeżu miasta.

Gmach Unii Republik Tureckich w Carogrodzie. Trzecia od lewej – flaga Cypru Północnego, państwa uznawanego tylko przez Turcję.

Na egejskiej plaży nie dziwi widok prawowiernych muzułmanek kąpiących się w kostiumach, które zakrywają całe ciało. Tym trochę mniej prawowiernym wystarcza letnia bluzka i spódnica.

Budynek telewizji tureckiej, Carogród

Stragany z „naturalną viagrą” spotykało się na szlaku turystycznym co jakiś czas. 

Turcy są bardzo przywiązani do swojej armii. Pomniki upamiętniające walki żołnierzy tureckich w I wojnie światowej i w późniejszej wojnie grecko-tureckiej spotyka się równie często, jak u nas pomniki papieża, których w Turcji nie ma prawie wcale.

W każdym zajeździe przydrożnym pracuje facet, który myje pojazdy szlauchem i szczotką. Łatwo go poznać po pomarańczowych gumowcach.

Z okna pokoju hotelowego w Pamukkale widać było słynne białe tarasy, ale na pierwszym planie rzucała się w oczy buda sklepowa przyozdobiona logiem popularnego tureckiego piwa. Wieczorem, gdy siedziałem na balkonie czytając którąś trylogię Mercedes Lackey, miałem okazję obserwować nocne życie Pamukkale: a to jakiś „easy rider” przejechał na traktorze, a to dwaj koledzy spotkali się idąc z naprzeciwka i rozmawiali, trzymając się za ręce, by po chwili pójść każdy w swoją stronę. Pod samym sklepem zasiadało natomiast towarzystwo kilku Turczynek w średnim wieku, sklepowa i jej przyjaciółki, wymieniając plotki i czekając na wymarsz turystów do autokaru, aby próbować im sprzedać chusty.
Tu akurat zdjęcie już poranne.
 Każdy, kto się zajmuje fotografią, ma w pamięci jakieś bardzo dobre zdjęcie, którego nie udało mu się zrobić. W moim przypadku była to sytuacja na przedmieściach Adrianopola. Blokowisko na piaszczystym wzgórzu, jakby żywcem wyjęte z mojego dzieciństwa, wczesnych lat osiemdziesiątych… Nagle spośród tych bloków wyjeżdża sobie facet na ośle, prowadząc krowę na postronku. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Na koniec krótki kurs języka tureckiego. Osiemdziesiąt - seksen.

sobota, 19 stycznia 2013

Zapiski tropiącego spiski

W ostatnim czasie udało mi się zdobyć nowe informacje o tym, jak Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego usiłuje doprowadzić nas Polaków do powszechnej katastrofy poprzez polepszacze dodawane do pieczywa. To, że jeszcze w jakikolwiek sposób nasza rzeczywistość się trzyma, wynika z faktu, że są jeszcze w Polsce piekarnie produkujące chleb bez sztucznych domieszek, a także chleb słonecznikowy, który skutecznie chroni przed oddziaływaniem podprogowym wykonywanym przez Towarzystwo.
     W ciągu ostatniego półrocza Towarzystwu Miłośników Chleba Słonecznikowego udało się uspokoić nielicznych tropicieli prawdy o ich tajemnych zakusach. Uczynili to sugerując, że naczelnik Towarzystwa, Inżynier Kostka, umarł latem. Ja jednak wiem, że Inżynier Kostka tylko sfingował swoją śmierć i mam na to zbite dowody. Widziałem rzekomy grób Inżyniera Kostki i bez problemu stwierdziłem, że wcale na nim nie pisze "Inżynier Kostka". Jest to celowa dezinformacja, aby dalszym ciągu poza wszelkim podejrzeniem kierować działalnością Towarzystwa Miłośników Chleba Słonecznikowego. Świadczą o tym np. wszystkie kontrowersje ze Stadionem Narodowym, które miały miejsce już po dacie rzekomej śmierci szefa "słonecznikowców".
       Dodatkowa ważna informacja, o której mówi się także w internecie (czytałem o tym na jednym forum). Okazuje się, że członkowie Towarzystwa Miłośników Chleba Słonecznikowego w czasie wykonywania tajnych zadań przemieszczają się niebieskim multicarem ze skrzynią przykrytą płachtą, aby nie było widać, co jest w środku. Któregoś dnia widziałem takiego multicara na ulicy i w domu oddalonym o 400 metrów piec centralnego ogrzewania miał awarię.
         Na koniec dowód wizualny:

Wejście do tajnego bunkra Inżyniera Kostki

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Okładki ładne inaczej

Jedną z moich pasji jest nie tylko literatura brzydka, ale i kicz wizualny. Kiedy więc zapoznałem się z tym tumblrem, a potem z nowym blogiem Kury z Biura, poczułem się zainspirowany. Mocno zainspirowany. Mój prawie kompletny brak zdolności plastycznych nie był żadną przeszkodą, aby wczuć się w styl koszmarnych okładek, często wykonywanych własnym sumptem przez samych autorów (lub, w paru przypadkach, najwyraźniej ich dzieci bądź wnuki).

Numer 1: metoda kolażowa z niewielką domieszką painta.






















Numer 2: też metoda kolażowa. Krajobrazy z wakacji czasem się przydają.





















Numer 3: metoda kredkowa (chociaż po prawdzie z dużym udziałem długopisu), wspomagana komputerowo.

A teraz czekam na odważnego, który napisze książki do tych okładek.