wtorek, 17 listopada 2020

Dwakroć Bon Jovi, dwakroć Ocasek i inne płyty epidemicznego lata

 

Pomimo ogólnie trudnej sytuacji, w różnych okolicznościach przyrody udało mi się zdobyć paręnaście pozycji płytowych .

  

Bon Jovi, One Wild Night. Live 1985-2001, 2001

 Kolejna koncertówka – i kolejny album, który miałem dawniej na kasecie.

Bon Jovi był zespołem ogromnie popularnym w latach 80., czołowym przedstawicielem komercyjnej, łagodnej odmiany heavy metalu, ale w następnej dekadzie zniknął trochę z horyzontu w związku z ogólnym spadkiem koniunktury na takie granie. Powrócił z hukiem na sam koniec stulecia albumem Crush, z którego pochodził przebój It’s My Life z zaraźliwie melodyjnym refrenem i gitarowym riffem z wykorzystaniem efektu talk-box. Jon Bon Jovi i jego koledzy znowu stali się na moment gwiazdami pierwszej wielkości – a sukces zdyskontowali w następnym roku płytą koncertową.

Zakres czasowy zawarty w tytule jest dość szeroki, ale próżno tu szukać nagrań z czasów największej popularności Bon Jovi – okresu płyt Slippery When Wet i New Jersey. Rok 1985 reprezentują dwa wczesne utwory z Tokio – Runaway oraz In and Out of Love; jest to przy tym jedyny fragment płyty, na którym gra pierwotny basista zespołu, Alec John Such. Potem mamy już przeskok w lata dziewięćdziesiąte: poza dwoma kolejnymi wyjątkami większość płyty stanowią nagrania z roku 1995, a potem już 2000. W tym okresie na basie grał Hugh McDonald, który miał status członka nieoficjalnego – na okładce i we wkładce widać tylko czterech facetów, basisty nie ma.

Piosenki nie są ułożone chronologicznie, za to zgodnie z dramaturgią występu. Dzięki temu udało się stworzyć album koncertowy brzmiący spójnie, mimo że posklejano go z różnych nagrań. Publiczność jest aktywna i czasem dośpiewuje jakieś partie. Zaczęli od najcięższej artylerii – It’s My Life. Poza nim z Crush pochodzą tylko dwa utwory: Just Older i wybrany do promocji (a także na tytuł płyty) One Wild Night. Cała trójka pochodzi jakoby z koncertu w Toronto w 2000. 

Poza tym repertuar stanowi swego rodzaju „greatest hits live”. Już jako drugą piosenkę słyszymy największy przebój kapeli w ogóle – wykonany w Zurychu Livin’ on a Prayer, którego niesamowita melodyjność w połączeniu z energicznym wykonaniem przywodzą na myśl Springsteena na speedzie (w ogóle Bon Jovi wydaje się Bossowi wiele zawdzięczać). Swoją drogą, zestawienie dwóch przebojów – starego i nowego – pokazuje wyraźnie, że u kresu milenium grupa powróciła do rozwiązania, które dawniej dobrze się sprawdzało – choćby ten talk-box… Poprawili trzecim wielkim przebojem, You Give Love a Bad Name (i nie wspominajcie przy mnie wersji Mandaryny!)  z tego samego zuryskiego występu. Pewne uspokojenie daje Keep the Faith (nagrany w Nowym Jorku), bardziej rozbujany i z wydatną partią basu. Na balladę z prawdziwego zdarzenia trzeba poczekać do siódmego utworu: Something to Believe In, bo wcześniejszy Someday I’ll Be Saturday Night wprawdzie zaczyna się nastrojowo, ale potem, zgodnie z tradycją Springsteena, pomimo rzewnej melodii przyspiesza. Lider sięga zaś po gitarę akustyczną w kowbojskim Wanted Dead or Alive.

Repertuar urozmaicają kowery: I Don’t Like Mondays, chyba największy przebój Boba Geldofa, wykonany z udziałem jego samego w Londynie w 2001, a także Rockin’ in the Free World Neila Younga, zagrany w roku 1995 w eGoli, znaczy się w Johannesburgu. Ten pierwszy ma w sobie całą potrzebną emocję, natomiast drugi wydaje się trochę zbyt wylakierowany.

Całkiem prężnie wypada końcówka: zdrowo pompujące Something for the Pain (z sitarem) i Bad Medicine, odpowiednio z Melbourne i Zurychu. Miałem kiedyś okazję słuchać tego na walkmanie z wyczerpującymi się bateriami i byłem pod wrażeniem, jak ciężko to brzmiało w zwolnionym nieco tempie.

Promujący płytę dynamiczny przebój One Wild Night, jak pisałem, był już obecny na studyjnym albumie Crush, jednak na koncertówce pojawia się w nowej wersji. Chociaż na okładce podano, że pochodzi z koncertu w Toronto, w ogóle nie słychać, że to nagranie koncertowe, sprawia raczej wrażenie studyjnego bonusu.

 

Scorpions, Crazy World, 1990

 W czasie epidemii ograniczyłem wydatki na rozrywkę, ale zdarzyło mi się raz zajrzeć do Czerwonego Chrząszcza i nie oparłem się pokusie: wyszedłem z jedenastą płytą Skorupionów.

W dyskografii tego hanowerskiego zespołu Crazy World wyróżnia się przede wszystkim utworem Wind of Change. Podniosła ballada z gwizdaną melodią kojarzy się nierozerwalnie ze zmianami w Europie Środkowo-Wschodniej, choć kiedy Klaus Meine pisał ją na kilka tygodni przed upadkiem Muru Berlińskiego, ani myślał, że przemiany są tuż za pasem. Bezpośrednią inspiracją stało się pragnienie zmian („pieriemien triebujut naszy sierdca”), z jakim zetknęli się Scorpions w czasie występów w Związku ciągle jeszcze Radzieckim.

Jakkolwiek Wind of Change wyróżnia się nawet na tle całkiem pokaźnego zbioru skorpionowych ballad, nie zapominajmy (jak często robią ludzie piszący o Scorpions), że mamy do czynienia przede wszystkim z zespołem heavymetalowym. Na płycie dominują więc dynamiczne, witalne i melodyjne utwory oparte na charakterystycznych riffach. Kompozytorsko i tekściarsko wspomagał tu grupę Jim Vallance. Stylistyka, jaką słychać w Tease Me Please Me albo Don’t Believe Her (jeden z najlepszych utworów na płycie), w roku 1990 zaczynała już wychodzić z mody, ale Meine, Rudolf Schenker, Matthias Jabs i reszta się tym nie przejmowali. Niektóre piosenki bardziej się wybijają, inne są bliższe skorpioniej normy (Restless Nights), jednak, ogólnie rzecz biorąc, płyta Crazy World jest spójna, a ciekawsze utwory dominują nad nudnymi. Czasem, jak w To Be With You In Heaven albo Lust or Love, zespół łączy dość ciężkie brzmienie z rzewnym refrenem. Kicks After Six to jedyny w dziejach Skorupionów przypadek utworu napisanego przez basistę Francisa Buchholza, ale ani nie odstaje jakoś szczególnie od reszty, ani jego refren nie należy do tych ciekawszych. Money and Fame utrzymany jest w groźnym, kroczącym rytmie, jednak trochę się dłuży. Poprawia po nim wrażenie Crazy World z nieco judasową pracą gitar, na koniec zaś płyty Scorpions wrzucili drugą balladę, Send Me An Angel. Od zawsze pozostaje ona w cieniu Wind of Change, choć w niczym nie gorsza. Nie zawiera gwizdania, za to słychać w niej quasi-orkiestrowe brzmienia zbliżone do melotronu.

 

TSA, Live, 1982

 Nareszcie coś polskiego w tym roku, a konkretnie debiut jednego z pierwszych krajowych zespołów wykonujących – jak czytamy na dekoracji sceny na okładce – „heavy metal rock”.

            TSA (Tajne Stowarzyszenie Abstynentów), grając na różnych festiwalach, zyskało sobie renomę prawdziwego scenicznego żywiołu, nic więc dziwnego, że jego debiutem fonograficznym okazała się płyta koncertowa, nagrana w 1982 r. w krakowskim Teatrze STU.

            Od zawsze TSA porównuje się przeważnie do AC/DC. Nie można tu wprawdzie mówić o bezpośrednim kopiowaniu, zakres inspiracji wydaje się nieco szerszy; ot, choćby Zeppelin. O ile zaś solówki gitarowe przywodzą na myśl Angusa Younga, to z kolei Marek Piekarczyk nie kopiuje ani Bona Scotta, ani Briana Johnsona (za parę lat, w okresie anglojęzycznej wersji Heavy Metal World, miał się zbliżyć w rejony Udo Dirkschneidera). Otwierający występ Manekin disco jest dość bałaganiarski, ale potem lecą czytelniejsze riffowce: Spółka, Wyprzedaż, Plan życia, Chodzą ludzie… Często z surowymi, lecz zapamiętywalnymi refrenami. Do ciekawszych należy też znany z wcześniejszego singla Mass media, którego riff do złudzenia przypomina motyw z Owner of a Lonely Heart grupy Yes, ale nie można tu mówić o plagiacie, bo ten drugi ukazał się rok później.

            Nie zabrakło oczywiście najbardziej klasycznej polskiej ballady metalowej: 51, której słowa napisał Jacek Rzehak, menażer i tekściarz grupy, pod wpływem śmierci dwóch przyjaciół z powodu heroiny. Całość kończy TSA Rock – wyluzowany rokendról, w kierym Piekarczyk wdaje się w call-and-response z publicznością, a jeden z gitarzystów cytuje melodię z Przygód Koziołka Matołka.

O ile Live faktycznie oddaje ducha rockandrollowego czadu, to jej podstawową wadę stanowi nie najprzejrzystsza produkcja, przez którą głos Piekarczyka czasami (zwłaszcza na początku) tonie w gitarach. Z drugiej strony, trudno, żeby nie tonął, skoro wokalista miał tego dnia zapalenie krtani. Ale niektórzy słuchacze lubią „partyzancką” jakość nagrania. 


 

Bielizna, Utwory wybrane 1987-1997, 1998

 Zespół Bielizna nie przebił się jakoś do szerszej publiczności (i trudno się dziwić), ale na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odgrywał znaczną rolę na alternatywnej scenie rockowej, zwłaszcza trójmiejskiej. Wokalistę Jarka „Doktora” Janiszewskiego o wiele lepiej kojarzy słuchacz dzięki udziałowi w pastiszowej grupie Czarno-Czarni wraz z instrumentalistami Big Cyca. Ostatnio udało mi się zdobyć składankę najlepszych dokonań z czterech albumów nagranych przez Bieliznę w ciągu pierwszych dziesięciu lat działalności.

            Kapelę, która wykonuje utwory pod takimi tytułami jak Krótka przygoda z człowiekiem, który obiecywał wykładzinę podłogową, Magiczna moc ogórka konserwowego albo, za przeproszeniem, Miłość oralna w Jugosławii (dwa pierwsze zresztą nie znalazły się na tej kompilacji), łatwo zaszufladkować do „jajcarskiego” rocka w rodzaju wspomnianego Cyca, Piersi czy nawet Elektrycznych Gitar. Ale sprawa nie jest taka prosta; prędzej już należałoby przywołać Kobranockę. Owszem, piosenki Jarka Janiszewskiego są wysoce groteskowe, ale trudno w nich się doszukiwać prostej wesołkowatości. Ich bohaterami są postaci – jakby to ujął Gogol – „ludzi małych”, zwyczajnych osób ze zwyczajnych miast, wiodących zwyczajne życie, zazwyczaj nieszczęśliwe: mają kompleksy na punkcie wyglądu (Maria ma mały biust), nieudane życie erotyczne (Prywatne życie kasjerki PKP), żyją w opresyjnych rodzinach (Taniec lekkich goryli, Stefan). Czasami zaś ta Bielizna – która z początku była Bielizną Goeringa – porusza tzw. tematy zaangażowane społecznie, choćby w takich utworach jak Terrorystyczne bojówki czy RPA. Z drugiej strony nie brak u Janiszewskiego i specyficznej erotyki, utrzymanej w tonie tak groteskowym, że człowiek nabiera przekonania, że cały ten seks to jedno wielkie zawracanie głowy.

            Pod względem muzycznym mamy do czynienia z rockiem alternatywnym, wywodzącym się z punk rocka, ale jeśli bym miał porównywać Bieliznę do jakichś konkretnych zespołów, to w kółko przychodziłaby mi do głowy jedna nazwa: The Smiths. Mocny bas, podzwaniająca gitara, charakterystyczny nastrój melancholii – wszystko to budzi takie właśnie skojarzenia. Śpiew Janiszewskiego, mimo że często zbolały, jest jednak bardziej przerysowany niż u Morrisseya; sam artysta porównywał się głosowo do psa Huckleberry’ego. Metrum bywa nie do końca oczywiste, a w takim W imieniu prawa rytm wzbogacają jeszcze quasi-latynoskie instrumenty perkusyjne.

Zestaw ułożony jest w kolejności odwrotnie chronologicznej, poczynając od dwóch utworów premierowych. Są to Sens życia – dość jednak wesołkowate ska – oraz oniryczna, bardziej „obyczajowa” Mariola idzie na dysk. Dalej idzie reprezentacja płyty Pani Jola, z której najciekawiej wypada rozpędzony utwór tytułowy, portret małomiasteczkowej pracownicy seksualnej. Również i dynamiczną Miłość w Jugosławii (słowo „oralna” zakwestionował ZAiKS), jeden z najwcześniejszych utworów Bielizny, przedstawiono w późnej wersji z tego albumu. W Kości sporą rolę odgrywają skrzypce. W takich natomiast piosenkach jak Władek przechodzi w piąty wymiar czy Ja, szara mysz słychać wpływy jazzowe. Nie dziwota, skoro jednym z gitarzystów był wówczas yassowiec Piotr Pawlak, znany choćby z zespołu Kury. Skoro mowa o Kurach – ich Jesienną deprechę zaśpiewał właśnie basista Bielizny, Radovan Jacuniak.

Z punktu widzenia fanów zespołu być może najciekawszym elementem jest tu obecność trzech utworów z albumu Tag z 1993, który ukazał się wyłącznie na kasecie i nigdy nie był wznawiany. Maria ma mały biust, Borsuk oraz utwór instrumentalny (jeśli nie liczyć wrzasków) Przeganianie wołów do Norymbergi świadczą o tym, że Bielizna grała wtedy ostrzej, z surowszym brzmieniem i skłonnościami do dłuższych form. 


  

Lady Pank, Teraz, 2004

             Na etapie Teraz Lady Pank zajmował już od dawna ciepłą niszę „żywego klasyka”, co to prochu już więcej nie wymyśli, ale salę koncertową legancko zapełni – jak, nie przymierzając, The Rolling Stones. Czasami jednak się zdarza, że Panasewicz i Borysewicz & Co. zaliczą kolejnego hita do swojej niemałej przecież kolekcji.

W tym przypadku hitem była bardzo stylowa i melodyjna ballada Stacja Warszawa. Do promocji Teraz wybrano poza tym Sexy-plexi, otwieracz albumu – dynamiczny, wpadający w ucho, chociaż na tekst lepiej spuścić zasłonę milczenia („Heja-hej! Co dziś jest dla ciebie sexy? / Heja-hej! Czy już sam nie jesteś plexi?”). Tak, po latach Lady wznowiła współpracę z Andrzejem Mogielnickim, co ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Dodatnie są takie, że te jego wersety łatwo się zapamiętuje. Ujemne – że w niektórych przypadkach lepiej by było tego nie pamiętać. W dodatku aż w dwóch piosenkach bawi się w jakieś bogoiskatielstwo – www.god.com oraz Bóg i boogie woogie. Na pleonazm „internetowa sieć” mogłem jeszcze przymknąć oko, ale „kliknąłem w klawiaturę”, serio? Może jeszcze zdefragmentowałeś pulpit? A utwory tak poza tym bardzo fajne, zwłaszcza tamten drugi, nieco rollingstonesowski.

            Ogólnie rzecz biorąc, pierwsza połowa płyty dowodzi, że Jan Borysewicz ciągle nie utracił zdolności pisania przebojowych refrenów. Granie energiczne, miejscami podbite elektroniką, ale nie w takim sensie jak na Tacy sami, gdzie syntezatory stanowiły wręcz fundament aranżacji – tu ją ino wspierają. Druga połowa wypada słabiej. Walker ma niezły, „wieczorny” klimat, ale przypomina bardziej De Mono, natomiast pozostała trójka to typowa ladypankowa konfekcja. Czy mówimy o dynamicznym Lachy na strachy (z akustyczną introdukcją kojarzącą mi się z The King Acceptu), czy o balladowym Ciepłym śniegu – efektem jest nie tyle ciepły śnieg, co ciepłe kluchy. Paradoks polega na tym, że utwory te są bardzo charakterystyczne pod względem stylu, a równocześnie bez wyrazu: po prostu nikną wśród wielu innych, podobnych utworów Lady Pank i pasowałyby do rozczarowującej z tego samego powodu płyty Miłość i władza.

            Tak czy inaczej, kolejna dziura uzupełniona: teraz z regularnych studyjnych albumów Lady Pank brakuje mi tylko Naszej reputacji.

 

Europe, Prisoners in Paradise, 1991

 Często traktuje się Europe jako zespół jednego przeboju – mianowicie Final Countdown. Nie jest to do końca sprawiedliwe, bo przytrafiło im się jeszcze kilka, choć już nie na taką skalę. Zresztą sama płyta nosząca ten sam tytuł była bardzo równa, mimo cukierkowej produkcji.

Po tym sukcesie z Europe odszedł „norweski łącznik” John Norum, a opróżnione stanowisko gitarzysty zajął Kee Marcello. Pierwszy nagrany z nim album był, jak się zdaje, wyraźnie słabszy od poprzednika, zaś Prisoners in Paradise znów prezentuje zespół w bardzo wysokiej formie. Brzmienie jest bardziej organiczne, mniej „plastikowe” niż na tamtej przełomowej płycie, ale nie traci nic z bezczelnej przebojowości, jeśli już, to nawet ją uszlachetnia.

Na uwagę zasługuje, że Szwedzi nie zamierzali mechanicznie kopiować swojego największego hitu. Utwór tytułowy Prisoners in Paradise także wydaje się czołowym singlem, ciągnącym cały album, ale nie przypomina Final Countdown. Jest to zasadniczo hardrockowa ballada z bardzo melodyjnym refrenem i queenowatymi gitarami (a syntezatory we wstępie to nawet grają progresję podobną do The Show Must Go On).

            Wszędzie tu pełno melodii, chwytliwych riffów, solówek, refrenów i wszystkiego, czego mógłby sobie życzyć miłośnik takiej stylistyki. Wokalistę Joeya Tempesta na każdym kroku wspierają chóralne zaśpiewy. Na singlu ukazała się też ballada w średnim tempie I’ll Cry For You, która wydaje się precyzyjnie celowana w młodocianego odbiorcę żeńskiego (podobnie zresztą jak trzecia z ballad – Homeland), ale i wśród ostrzejszych utworów trudno wymienić jakiś nieatrakcyjny. Najbardziej zaraźliwe są Talk To Me i Halfway to Paradise, trącące nieco stylem Def Leppard. Natomiast nieco niedolubiwam Got Your Mind in the Gutter oraz Bad Blood, które mają w sobie coś ze swoistej obleśności takich ameryckich zespołów jak Skid Row czy Poison. Co do finału – dość ciężki Girl from Lebanon rozpoczyna się gilmourowatym solem gitary, sugerującym, że ambicje Europe wykraczają poza klepanie przebojów.

Główna wada albumu polegała na tym, że – podobnie jak opisywany poprzednio Crazy World Scorpionsów – ukazał się on akurat w czasie, gdy taka wersja heavy metalu zaczęła wychodzić z mody (wprost symbolicznie: w przeddzień premiery Nevermind Nirvany). Gdyby wyszedł pięć lat wcześniej, może byłby dziś zaliczany do wielkiej trójki „soft metalu” razem z Hysterią i Slippery When Wet. Ale nie mógł się wtedy ukazać, bo Europe było jeszcze na etapie Final Countdown. A tak – zespół się rozleciał i dopiero po kilkunastu latach wrócił na scenę w mniej błyszczącym, lecz ambitniejszym wcieleniu.


 

Yazoo, Upstairs at Eric’s, 1982

 W latach osiemdziesiątych popularną formą zespołu muzycznego był synthpopowy duet złożony z wokalisty i instrumentalisty (przeważnie klawiszowca). W Yazoo śpiewała Alison Moyet, obdarzona niskim, prawie „czarnym” głosem, a na klawiszach grał Vince Clarke, były członek pierwszego (z debiutanckiej płyty) składu Depeche Mode.

Na pierwszą płytę Yazoo zwróciłem uwagę dzięki filmowi Ostatnia rodzina. W jednej ze scen Tomasz Beksiński, zostawszy prezenterem radiowym, odtwarza na antenie Upstairs at Eric’s jako świeżo wydaną nowość. Dla znawców wybór ten był wątpliwy, zważywszy, że ani nie była to ważna płyta w życiu Nosferatu, ani też faktycznie pierwsza, jaką prezentował w eterze. Ważne, że dzięki temu usłyszałem Don’t Go, motoryczny przebój rozpoczynający płytę i jeden z jej filarów. Drugim był bardziej melancholijny, wydany na debiutanckim singlu jeszcze przed wypuszczeniem albumu, Only You. Słyszałem o ludziach, którzy oświadczali się przy tej piosence, ale to równie dobry pomysł jak granie Windą do nieba na weselu, bo Only You opowiada o żalu po rozstaniu.

Syntezatory z lat 80., jak wiadomo, są kwestią gustu. Jednym się spodobają, drudzy uznają je za nie tylko sztuczne, ale i przestarzałe. Ja należę do tej pierwszej grupy. Clarke posługuje się klawiszowym arsenałem umiejętnie i bez przynudzania, z taką zaś wokalistką jak Alison Moyet duetowi nie groziło popadnięcie w elektroniczną bezduszność. Jej popisowy utwór na tej płycie to Midnight, gdzie daje upust soulowym inklinacjom, to znaczy jej głos wije się jak nietrzymany przez nikogo wąż ogrodowy. W Goodbye ‘70’s nawet sama dla siebie wyśpiewuje wokalizę w tle. Bad Connection pod syntezatorami i elektroniczną perkusją ukrywa całkiem tradycyjną melodię, która w innej aranżacji pasowałaby do list przebojów z lat 60. A jeśli komuś jednak bardziej odpowiadają zimniejsze, kraftwerkowe brzmienia, znajdzie je w Tuesday.

Jest tu wprawdzie utwór „dla koneserów”, zdolny odstręczyć mniej zaangażowanych słuchaczy, a mianowicie I Before E Except After C, kolaż posamplowanych i ponakładanych na siebie gadek. Podobne efekty występują w In My Room, ale tam stanowią ino ozdobnik dla normalnej piosenki. Dla odmiany Winter Kills to spokojny, refleksyjny utwór oparty na tradycyjnym brzmieniu fortepianu, a po nim płytę kończy znów syntezatorowo skoczny Bring Your Love Down (Didn’t I). Ogólnie biorąc – niezłe to jest.


 

The Cars, The Cars, 1978

 W zeszłym roku zmarł Ric Ocasek, lider bostońskiej grupy The Cars, która cieszyła się popularnością pod koniec lat siedemdziesiątych i w następnej dekadzie. Ze względu na pewną trudno uchwytną „elegancję” i ambitne rozwinięcie poprockowej konwencji porównuje się ich czasem z Roxy Music – skojarzenie potęgują kobity na okładkach, tyle że nie w okolicznościach przyrody, lecz z różnymi elementami motoryzacji. Kulminację stanowiła obłożka drugiego albumu, Candy O, z rozciągniętą na masce silnika modelką w prześwitującym trykocie; na debiucie widzimy jedynie Natalię Miedwiediewą, z ekstatycznym uśmiechem ściskającą kierownicę.

Płytę realizował Roy Thomas Baker, znany jako producent albumów Queen. Ale nie znajdziemy tu rozpasanego brzmienia rodem z płyt Freddiego i kolegów. Choć debiut Samochodów powstał w tym samym roku co bardzo eklektyczny Jazz Queen, ma brzmienie bardziej ascetyczne. Skojarzenia biegną bardziej w stronę debiutu The Police, tyle że bez elementów reggae. Na najbardziej podstawowym poziomie są to melodyjne piosenki w tradycji lat 60., tyle że w nowofalowych aranżacjach, a równocześnie przesącza się do nich jakiś pierwiastek „corporate rocka” w stylu grupy – nomen omen – Boston. Odznaczają się mocnym rytmem, dużym udziałem syntezatorów i nierzadko harmoniami wokalnymi (o, a jednak pojawia się jakiś punkt styczny z Queen). Oprócz samego Ocaska, głównym wokalistą w czterech utworach jest (zmarły w 2000 r.) basista Benjamin Orr, urodzony jako Orzechowski.

Trzy wiodące single posadził zespół na samym początku płyty. Good Times Roll pompuje w średnim tempie i przez syntezatorowe zagrywki kojarzy mi się z Garym Numanem, podczas gdy My Best Friend’s Girl przywołuje wizję cybernetycznego rockabilly. Moim ulubionym fragmentem płyty jest śpiewany przez Orra Just What I Needed – coś mi się widzi, że Oddział Zamknięty mocno się tym inspirował w utworze Ich marzenia, a solówkę skopiował w przyspieszonym tempie w Na to nie ma ceny. Z kolei początek Don’t Cha Stop przywodzi skojarzenia z… Kryzysową narzeczoną, choć dalszy ciąg tego dynamicznego utworu już nie jest tak podobny.

W brzmieniu zespołu ważną rolę odgrywali gitarzysta Elliot Easton i klawiszowiec Greg Hawkes. Pierwszy wzbogacał utwory solówkami i innymi interesującymi detalami, drugi to sięgał po lodowate syntezatory, to znów na organach uzyskiwał efekt podobny do The Stranglers, np. w Bye Bye Love, choć oczywiście Hugh Cornwell nie zaśpiewałby takiego refrena. Najsłabszym elementem albumu jest I’m in Touch with Your World, utrzymany w wolnym tempie i pełen ekscentrycznych efektów dźwiękowych. A żeby nie było za optymistycznie, płyta zawiera posępny Moving in Stereo. Bez przesady, że jakiś joydivisionowy, ale pasował by do Idioty Idziego Popa (jako młodszy brat Mass Production). Po nim finał płyty stanowi stosunkowo bogaty brzmieniowo All Mixed Up, choć i w nim czai się coś złowróżbnego. 

 

Weezer, Weezer (tzw. Blue Album), 1995

 Wraz z The Cars kupiłem sobie inną ważną płytę, której zdobycie od dawna planowałem. Dopiero po otwarciu opakowania i zajrzeniu do wkładki przekonałem się, że producentem debiutanckiego albumu Weezera także był Ric Ocasek. Grupa ma tendencje do tytułowania płyt po prostu własną nazwą, więc najłatwiej je rozróżniać po kolorach – tak zatem Weezer (1995) określa się jako „niebieski album”.

Weezer to zespół w Ameryce bardzo wpływowy, a u nas niedoceniany. Z okładki patrzy na nas z pewnym skrępowaniem czwórka Normalnych Kolesi™ w koszulach wypuszczonych na spodnie i kiszertach. Ot, banda nerdów, nad którymi w szkole średniej znęcali się chamowaci futboliści. I tak można by określić Weezera: normalny zespół grający normalną muzykę. W USA lat 90. oznaczało to rocka alternatywnego, przy czym Weezer prezentuje nieco ostrzejszą jego odmianę. Śpiew też jest normalny: Rivers Cuomo, lider zespołu, nie forsuje głosu nie wiadomo jak, brzmi jak zwykły koleś, trochę niepewny siebie (tytuł The World Has Turned and Left Me Here wydaje się a propos). Robi to kapitalne wrażenie w zestawieniu z ciężką gitarową ścianą dźwięku. Byłbym jednak ostrożny z zaliczaniem Weezera do nurtu pop-punkowego, skoro nie mamy tu szybkich galopad – utwory są na ogół utrzymane w średnich tempach – ani też Cuomo się zbytnio nie wydziera. Gdybym więc miał szufladkować, określiłbym tę muzykę jako coś w pół drogi między standardową alternatywą a pop-punkiem, z jakąś domieszką shoegaze.

Przede wszystkim pełno tu zaraźliwych melodii. Niektóre bardzo mi się podobają, np. Buddy Holly, No One Else czy Holiday. A nawet te, które mniej, i tak grasują mi po głowie jeszcze kilkanaście godzin od przesłuchania albumu. Czasami nawet trafi się, co prawda ukryta w tle i niezbyt kaskaderska, ale jednak solówka gitarowa – jak w singlowym, najłagodniejszym na płycie Undone (The Sweater Song). A w Say It Ain’t So partie gitary mają w sobie nawet coś z Johna Frusciante – w sensie, że taki bardziej minimalistyczny Hendrix. Czasem aranżację urozmaici gitara akustyczna (od której zaczyna się My Name Is Jonas, a więc i cały album), czasem harmonijka (In the Garage), słychać też, zda się, jakieś klawisze (w Holiday chyba organy?) Finałowy Only in Dreams jest rozciągnięty aż do ośmiu minut – co prawda na zasadzie monotonii (urozmaicanej zmianami dynamiki czy solówkami), a nie suity, ale mimo wszystko pokazuje to, że ambicje Weezera wykraczają poza nagrywanie zwykłych trzyakordowych piosenek. Jak się później miało okazać, Riversowi Cuomo nieobce były nawet myśli o rock-operze. 


 

Bon Jovi, New Jersey, 1988

 Z płytami w Czerwonym Chrząszczu bywa różnie. Czasami przeglądam cały asortyment kompatków i nie widzę absolutnie nic ciekawego, same „greatest hits”. Ale w Elblągu interesnych propozycji było aż za dużo, miałem problem, co wybrać. Składałem się ku Voyage of the Acolyte Steve’a Hacketta, lecz z inspiracji płytą Europe Prisoners in Paradise postanowiłem ruszyć dalej softmetalowym szlakiem i drugi raz tego lata wybrałem Bon Jovi.

New Jersey, czwarta płyta zespołu, ukazała się po przełomowym Slippery When Wet i pod pewnymi względami sprawia wrażenie próby powtórzenia udanej formuły. Także i tu producent był Bruce Fairbairn, oprócz sukcesu Bon Jovi odpowiedzialny w tym samym okresie m.in. za reanimację kariery Aerosmith.

Jeżeli płyta nazywa się New Jersey, to kuszące jest odniesienie do największego  rockowego piewcy tego stanu – Bruce’a Springsteena. Charakterystycznym przecież patentem dla Bon Jovi jest ubieranie charakterystycznej dla Bossa dynamicznej rzewności w hardrockowo-metalowy garnitur. Można tu zaliczyć takie utwory, jak ballada Living in Sin czy bardziej dynamiczne Blood on Blood. Te podobieństwa mi jednak nie przeszkadzają. Mniej atrakcyjne wydają mi się utwory ostrzejsze: otwierający Lay Your Hands on Me (choć to też singiel) oraz Homebound Train, przykład dudniącego jak tytułowy pociąg funkowym rytmem podejścia do soft metalu (w dodatku z harmonijką). Ciekawiej od nich wypada ciężki, a przebojowy Bad Medicine. Twórcami repertuaru są przeważnie Jon Bon Jovi i Richie Sambora, przy czym Living in Sin jest dziełem tylko pierwszego z nich (i niesamowicie jedzie Springsteenem), a w kilku innych duet kompozytorski wspomogli autorzy zewnętrzni. Dominuje oczywiście Desmond Child, a po jednym utworze dołożyły swój wkład Diane Warren i Holly Knight.

Co do najlepszych fragmentów albumu – bezczelnie przebojowy Born to Be My Baby (Fairbairn zagonił do niego brata z wiolonczelą), który wydaje się odpowiednikiem Livin’ on the Prayer, zaś wątek „kombojski” z gitarą akustyczną kontynuuje mój ulubiony Stick to Your Guns (to właśnie ten napisany z pomocą Knight), poprzedzony półtoraminutowym Ride, Cowboy, Ride – countrową piosenką z gitarą akustyczną i efektem trzeszczącej płyty. Warto też wspomnieć Wild Is The Wind, kolejną „springsteenówkę” z balladową zwrotką i dynamicznym refrenem, wzbogaconą brzmieniem sitaru, który występuje też w kolejnej balladzie I’ll Be There For You. Natomiast nie warto wspomnieć o 99 in the Shade, bo uważam, że nie. Słabszym punktem jest poza tym finałowy akuśtyk Love for Sale: za mało emocji jak na zakończenie całkiem równego albumu. 


 

Orchestral Maneouvres in the Dark, History of Modern, 2010

 Na Jarmarku Dominikańskim w Gduńsku sporo było sprzedawców z płytami - winylowymi i kompaktowymi. Byłem trochę rozdarty między Omegą, Morrisseyem i paroma mniej znanymi kapelami z lat 70., ale ostatecznie padło na OMD.

Już tu kiedyś pisałem ogólnie na temat Orkiestralnych Manewrów po Ciemku przy okazji składanki największych hitów. Teraz dodam tylko, że w 2006 Andy McCluskey i Paul Humphreys po dziesięcioletniej przerwie reaktywowali zespół, i to od razu w oryginalnym składzie z Martinem Cooperem i Malcolmem Holmesem.

History of Modern jest ich pierwszym dziełem po wznowieniu działalności i brzmi… jakby przez te lata nigdzie się nie wybierali. Dalej mamy do czynienia z melodyjnymi utworami w elektronicznych aranżacjach ożywianych przez naturalną gitarę basową (czasami, jak w New Babies: New Toys, silnie przesterowaną). Nie brakuje też specyficznej dla OMD melancholii, jak w Green, a zwłaszcza w stadionowym If You Want It, gdzie weterani pokazują fanom The Killers, z kogo ich idole czerpali inspirację. Tymczasem Sister Mary Says brzmi uderzająco podobnie do słynnej Enoli Gay – nic dziwnego, bo to utwór z tego samego, początkowego okresu twórczości OMD, tyle że wcześniej nie został nagrany, właśnie ze względu na to podobieństwo. Oprócz tego damski wokal, ciągnący się słodko jak toffi, słychać też w Sometimes, który brzmiałby jak coś z klasyki popu lat 80., kiejby nie wplecione w aranżację skrzecze i inne nowoczesności.

Starej fascynacji stylistyką modernizmu artyści dali upust w dwuczęściowym utworze tytułowym. Pierwsza część History of Modern (part I) należy do prostszego, bardziej dyskotekowego nurtu ich twórczości. Jednostajnie akcentowany rytm i prosty motyw syntezatorowy znęciłyby może nawet co bardziej otwartych fanów disco polo, gdyby nie odstraszył ich tekst po angielsku. Część druga jest trudniejsza i reprezentuje nurt wrażliwej podniosłości, z której czerpali The Killers.

Album jest dość urozmaicony. Z jednej strony mamy balladę New Holy Ground o prostej aranżacji, z drugiej dyskotekowy The Future, the Past, and Forever After albo Pulse (przy czym jest to dyskoteka z końca osiemdziesiątych). Wracając do otwieracza New Babies: New Toys, ma on w sobie pewien „imprezowy” klimat połączony z ironią, przywołując nawiązania do New Order.

Zwraca uwagę tytuł RFWK – skrót od „Ralf, Florian, Wolfgang, Karl”, czyli otwarty hołd dla Kraftwerku (McCluskey współpracował kiedyś zresztą z Karlem Bartosem). Muzycznie jest to jednak typowe OMD. Zimne kraftwerkowe brzmienia słychać natomiast w zamykającym płytę The Right Side?, tyle że wzbogacone syntezatorowymi chórami.

 


wtorek, 10 listopada 2020

Wakacje krzyżacko-kaszubskie w wersji papierowej (z frontu czytelniczego, cz. 4)

 Wakacyjne lektury dobrałem w tym roku pod kątem regionu, dokąd pojechałem na urlop. Dziś skupiam się na pozycjach historycznych i krajoznawczych, przy następnej okazji będzie belętrystyka.

 

9. Antoni Romuald Chodyński, Malbork, Warszawa 1982
(z serii „Barbakan”)

     Mając w planach wizytę w Malborgu, postanowiłem sobie przypomnieć pozycję wydawnictwa Arkady. Ukazujący się w latach 80. „Barbakan” był serią bogato ilustrowanych książek o małym, zbliżonym do kwadratu formacie, przedstawiających ważne zabytki polskie (Wawel, Łazienki, Wieliczka, Nieborów, Gołuchów itp.) Samego tekstu w Malborku mieści się najwyżej ze 40 stron, ale przedstawia on zarys dziejów miasta i zamku oraz fachowy opis architektury.

            Początki miasta sięgają XIII w., gdy książęta pomorscy założyli nad Nogatem gród Zantyr. Później rejon trafił w ręce Krzyżaców, którzy rozpoczęli budowę zamku i miasta. Dla niektórych może być zaskoczeniem, że Marienburg nie od razu stał się siedzibą wielkich mistrzów Zakonu Krzyżackiego. Pierwszy wprowadził się do niego Zygfryd von Feuchtwangen w roku 1309, czyli dobre trzydzieści lat po tym, jak sam Malborek otrzymał przywilej miejski, a niemal wiek po sprowadzeniu Krzyżaków do Prus przez Konrada Mazowieckiego.

Tandaradei!

Jak już pisałem w notce wakacyjnej, gotycki zamek krzyżacki dzieli się zasadniczo na trzy części: Zamek Górny, Zamek Średni i Przedzamcze. Fortyfikacje i dziś robią wielkie wrażenie, a co dopiero w czasach wojen polsko-krzyżackich. Jak wiemy, po Grunwaldzie nasi nie zdołali zdobyć miasta. Inna sytuacja wystąpiła w czasie wojny trzynastoletniej, kiedy najpierw zamek był za Krzyżakami, a miasto za Związkiem Pruskim, a potem sytuacja się odwróciła; w każdym razie od 1457 r. Malboro był już miastem polskim, zaś wielki mistrz musiał się przeprowadzić do Kaliningradu. Na przestrzeni dziejów nie był to jednak dla grodu nad Nogatem koniec oblężeń.

W XIX w. zamek popadł już w zupełną ruinę i planowano jego rozbiórkę. Z pomocą przyszli niemieccy romantycy, którzy wzięli się z zapałem za jego restaurację, tę zaś na wyższe obroty wprowadził pod koniec wieku dr Konrad Steinbrecht (ma na zamku tablicę pamiątkową). Mimo to w 1945 r. Malbork ponownie uległ zniszczeniu. O ile na historyczne  stare miasto machnięto ręką i walnięto w jego miejscu zwyczajne blokowisko, to za pracę nad zamkiem wzięli się tym razem polscy fachowcy. W chwili powstania tej książki odbudowa jeszcze się nie zakończyła (np. ośmiometrową figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem na fasadzie zamkowego kościoła ukończono dopiero kilka lat temu).

            Czarno-białych ilustracji jest 68 (kolor jedynie na okładce). Znalazły się wśród nich plany miasta i zamku, ale przede wszystkim zdjęcia. Nieliczne zachowane zabytkowe budynki centrum Malborka, panorama zamku, wnętrza, poszczególne elementy architektoniczne: baszty, bramy, Pałac Wielkich Mistrzów… Są również dzieła sztuki, takie jak tympanony z portalów kaplicy św. Anny, oraz niektóre eksponaty ze zbiorów muzealnych, od broni po rzeźby.

Jak przystało na publikację peerelowską, nie obyło się bez wtrętów ideologicznych. Mowa więc o tym, że w 1945 r. prowadzono w mieście „walkę o władzę ludową”, w której zasadniczą rolę odgrywała PPR. Na końcu książki znalazło się „Summary” w czterech językach: angielskim, francuskim, niemieckim i rosyjskim. Poszczególne wersje streszczenia różnią się nieco między sobą i kiedy mowa o bitwie pod Grunwaldem, wyłącznie w wersji rosyjskiej występuje wzmianka o udziale pułków smoleńskich.

  

 

10. Józef Wiesław Dyskant, Zatoka Świeża 1463. Przebieg działań wojny trzynastoletniej na morzu i wodach śródlądowych na tle rozwoju żeglugi w połowie XV wieku, Warszawa 1987 (z serii „Historyczne bitwy”)

 Komandor Dyskant należał do moich ulubionych autorów habełków – Cuszima 1905 naznaczyła mnie jeszcze w przedszkolu. Pierwszą z jego prac wydanych w serii także przeczytałem (a w każdym razie solidnie przejrzałem) bardzo wcześnie, bodajże w I klasie podstawówki.

Czymże jest Zatoka Świeża? Pod tą średniowieczną nazwą kryje się ni mniej ni więcej, tylko Zalew Wiślany. W roku 1463 połączone floty Gdańska i Elbląga zadały tam klęskę silniejszym liczebnie Krzyżakom, przyspieszając koniec wojny trzynastoletniej. Praca Dyskanta była pionierskim opracowaniem tego starcia, do tego stopnia lekceważonego przez historiografię – zwłaszcza w porównaniu z lądową bitwą pod Świecinem – że nawet Długosz się walnął, robiąc z jednej bitwy dwie.

Ale Zatoka Świeża nie ogranicza się do samej bitwy na Zatoce Świeżej. Jest to właściwie przekrojówka wojny trzynastoletniej. Nie można jej jednak zarzucić tzw. syndromu habeka – wbrew temu, co sądzi ałotr pewnej książki o wojnie w Abchazji, nie jest to eufemistyczne określenie „syndromu naprężenia przedmiesiączkowego”, tylko sytuacja, w której książka mówi o wszystkim, ino nie o tym, co w tytule. A to dlatego, że wojna trzynastoletnia została tu ujęta w kontekście zmagań nawodnych – morskich i śródlądowych.

Na początek Dyskant daje szczegółowy opis wodnego teatru działań wojennych: Bałtyku, Zatoki Świeżej oraz głównych rzek. Warto zwrócić uwagę, że w XV w. geografia tego obszaru wyglądała inaczej niż dziś, bo np. sama Zatoka była większa, z Bałtykiem łączyła się nie przez dzisiejszą Cieśninę Piławską, lecz nieistniejącą już Cieśninę Bałgijską, a Elbląg leżał nad Nogatem, który dopiero później przekierowano na zachód. Potem następuje opis geopolityki, czyli głównych organizmów państwowych i miejskich w basenie Bałtyku. Paradoks wojny trzynastoletniej polegał na tym, że Zakon Krzyżacki toczył ją częściowo z własnymi poddanymi – rycerstwem i mieszczaństwem, które wskutek rabunkowej polityki braci zakonnych zbuntowały się, tworząc Związek Pruski i składając hołd Kazimierzowi Jagiellończykowi.

Akt utworzenia Związku Pruskiego (kopia) - 
- Muzeum Archeologiczno-Historyczne w Emblągu

Do najważniejszych członków Związku należały Gdańsk i Elbląg, potęgi żeglugowe. Mniejszymi graczami były Królewiec i Braniewo, Toruń zasię dysponował silną flotą rzeczną. Frombork odgrywał rolę przede wszystkim jako twierdza (z warowną katedrą), ale przytrafiały mu się też epizody kaperskie: w 1463 r. okręty fromborskie wspólnie z elbląskimi spustoszyły wyspę Fårö kole Gotlandii (wówczas posiadłości duńskie), a w następnym roku jedna z fromborskich barek dołączyła do sił Elbląga w łupieżczej wyprawie na Rewel (dziś Tallinn).

Dalej omówione są floty i sztuka wojenna – morska, przybrzeżna i śródlądowa. Autor przedstawia duże typy jednostek pływających, takie jak kogi, holki i stosunkowo nowatorskie wówczas karaki, ale też mniejsze: statki wiślane, szmaki, krajery, balingery, galary i dubasy. W XV wieku różnica pomiędzy statkiem handlowym a okrętem wojennym polegała głównie na tym, że jeden przewoził towary, a drugi zaciężnych.

Zarysowawszy tło, przechodzi Dyskant do omówienia działań wojennych od samego początku. Krzyżacy mogli liczyć na wsparcie Danii, Brandenburgii i oczywiście swoich inflanckich ziomów, Kawalerów Mieczowych. Po stronie Związku Pruskiego i Polski opowiedzieli się za to książęta pomorscy i Szwedzi (z których wsparcia jednak nic konkretnego nie wynikało). Postawa Związku Hanzeatyckiego była dwuznaczna: z jednej strony Gdańsk, Elbląg i parę innych zbuntowanych miast należała do Hanzy, z drugiej – wielki mistrz był wsio rawno jej protektorem.

Część dotycząca działań śródlądowych mogłaby w zasadzie robić za przekrojowe omówienie i walk na lądzie, zwłaszcza że te dwa aspekty były blisko powiązane: Wisłą szły konwoje z żywnością dla miast pruskich, przerzucano zbrojnych i zaopatrzenie, a przeprawy i główne miasta nadrzeczne miały znaczenie strategiczne. Co do zbrojnych, obie strony korzystały w dużej mierze z wojsk zaciężnych: Zakonowi zbuntowali się przecież poddani, a polskie pospolite ruszenie skompromitowało się klęską pod Chojnicami. Problem z zaciężnymi polegał na tym, że kiedy się zalegało z wypłatą, to mówili „nie bedziemy robić” i dezorganizowali całą kampanię. W pewnym momencie, na przykład, Krzyżakom zabrakło kasy, więc czescy zaciężni pod wodzą Oldrzycha Czerwonki zajęli na poczet długu obsadzone przez siebie twierdze i sprzedali je królowi polskiemu. Tak w ręce polskie przeszedł Malborek.

Również i działania morskie opierały się na prywatnej inicjatywie: ani król, ani Krzyżacy nie mieli regularnej marynarki wojennej. To poszczególne miasta dysponowały flotami handlowymi, z których część jednostek delegowały do celów bojowych. Dominującą formą było kaperstwo: kapitanowie zawierali indywidualnie kontrakty z władcami i miastami na podstawie listów kaperskich. Kaprowie gdańscy i elbląscy grasowali po całym Bałtyku, a nawet zapuszczali się na wybrzeża Norwegii. Miasta pruskie miały teoretycznie obowiązek udostępniać część okrętów Zakonowi jako flotę do jego dyspozycji, ale skoro się zbuntowały, wielki mistrz zdany był na duńskich sojuszników. Dopiero w drugiej połowie wojny, gdy stronie polskiej udało się zawrzeć rozejm z Duńczykami, Zakon dorobił się własnej floty kaperskiej, ale szczególnej korzyści mu to nie przyniosło.

Kluczowym zdarzeniem, które doprowadziło do tytułowej bitwy, była operacja gniewska. Miasto Gniew, które dzięki strategicznemu położeniu mogło szachować żeglugę wiślaną, obległy wojska związkowe, wśród których znalazła się rota pod dowództwem niejakiego Jana Tłustypisarza (szybki gugiel sugeruje, że był to wójt dobrzyński). Wielki mistrz Ludwik von Erlichshausen postanowił wziąć oblegających w dwa ognie: od południa miały podejść lądem oddziały Henryka von Plauena i morawskiego barona Bernarda Szumborskiego, a on sam zaokrętował wojska i wyruszył na Zatokę Świeżą, by następnie dopłynąć Szkarpawą do Wisły i stamtąd pod Gniew. Na Szkarpawie zagrodziły mu drogę gdańskie okręty, a w dodatku wiatry spychały go nazad na Zatokę. Gdańszczanie ruszyli w pościg i razem z flotą elbląską przyparli Krzyżaców do brzegu w rejonie Suchacza.

Wobec szczupłości relacji źródłowych (oprócz Długosza, który się pomylił, przywoływana jest kronika Johanna Lindaua) przedstawiony przez Dyskanta przebieg bitwy z 15 września 1463 r. jest dość spekulatywny. Jak by nie było, von Erlichshausen okazał się na morzu (no dobra, na zalewie) całkiem nieudolny i bitwa zakończyła się całkowitym pogromem floty krzyżackiej, z której hochmajster ledwo uszedł. W tej sytuacji upadek Gniewa był już tylko kwestią czasu.

Mimo jednak dwóch wielkich zwycięstw polskich – pod Świecinem i na Zatoce Świeżej – wojna miała się jeszcze toczyć trzy lata. Zakon był skazany na klęskę, jednak brak pieniędzy dawał się we znaki także i królowi, który miał problemy z organizacją generalnej wyprawy wojennej. Po upadku Gniewa najważniejszą twierdzą krzyżacką na Pomorzu pozostał Starogard, którego załoga swoją aktywnością i przebiegłością napsuła związkowcom sporo krwi, udowadniając, że nie ma nic wspólnego z papudrakami z powieści Henryka Longina Rogowskiego, a Krzyżaców słusznie nazywano „wiklinowym plemieniem”.

Uzupełnienie dla tekstu stanowią cztery mapy na poziomie dziś w serii niespotykanym (kolorowe i rozkładane!), dwie wklejki z ilustracjami oraz aneksy: fragment listu kaperskiego Gdańska dla kapitana Mateusza Schultego, list żelazny dla statków handlowych (wydany wprawdzie przez króla angielskiego w języku francuskim, ale typowy dla epoki) i zestawienie znanych listów kaperskich wystawionych w czasie wojny przez radę gdańską.

Nie macie pojęcia, jak fajnie było w końcu przeczytać habeka, w którym nie było się do czego przyczepić od strony językowej.

  

 

11. Róża Ostrowska, Izabella Trojanowska, Bedeker kaszubski,
Gdańsk 1974

 Przy okazji pobytu nad morzem postanowiłem trochę se zgłębić kulturę i region kaszubski, czytając w końcu książkę, do której przymierzałem się już dwa lata temu, po wyjeździe do Władysławowa.

Obie autorki były w latach sześćdziesiątych aktywnymi uczestniczkami kaszubskiego życia kulturalnego. Róża Ostrowska to pisarka mająca na koncie m.in. powieść Wyspa oraz adaptację XVII-wiecznej Tragedii o bogaczu i Łazarzu Anonima Gdańskiego dla Teatru Wybrzeże. Co do I. Trojanowskiej, zbieżność nazwisk z aktorką/piosenkarką jest przypadkowa; zresztą na okładce stoi „Izabela”, a na stronie tytułowej i jeszcze w środku „Izabella”. Jeśli pod uwagę weźmiemy to drugie imię, autorka okazuje się powiązana z „Pomeranią”, biuletynem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. W swoim alfabetycznym leksykonie Ostrowska i Trojanowska przedstawiają region ze swadą i humorem, nierzadko w tonie wprost felietonowym, chociaż momentami zdarza im się jechać na wysokim C.

 Hasła są różnej długości: od krótkich, ciekawostkowych, typu „Buty dla koni” (używane na piaskach Łeby), po bardzo rozbudowane, kilkustronicowe, jak „Badacze Kaszubszczyzny”, „Czasopiśmiennictwo” abo „Gryf Pomorski”. Omówiony został chyba każdy charakterystyczny aspekt kaszubskiej specyfiki. Hafty, tabaka, maszoperie – you name it. Już w pierwszym haśle można się dowiedzieć, o co chodzi z tymi obrazkami na pięcioliniach, których wszędzie pełno w sklepach z pamiątkami. Warto zauważyć, że „abecadło kaszubskie” vel „kaszëbsczë notë” występuje tu w wersji z powiatu bytowskiego, podczas gdy dominująca dziś w mediach i gdzie indziej jest wersja z Kartuz (uwieczniona nawet na tamtejszym rynku).


Autorki szeroko omawiają geografię regionu. Daje się zauważyć podział Kaszub na Nordowe – nadmorskie, z całą kulturą rybacko-żeglarską, i Południowe – uboższe, bardziej rolnicze i położone w lasach. Oczywiście w ramach tych dwóch rejonów występują jeszcze inne podziały – np. na Nordzie wyróżnia się Rybaki, czyli rejon Mierzei Helskiej. Prócz morza Kaszuby słyną z jezior i rzek, takich jak Wda, Brda, Gwda i Prbda, Wdzydze i Łebsko, mają też góry (z podhalańskiego punktu widzenia Wieżyca to niespecjalnie imponujący pagórek, ale Nepalczyk podobnie sklasyfikowałby Rysego). Swoje hasła mają w leksykonie najważniejsze miejscowości: poczynając od Gdańska i Gdyni, przez Bytów, Kartuzy, Kościerzynę, Chojnice, Lębork i Władysławowo itd., aż po mniejsze, ale czymś się wyróżniające wioski. Zwraca uwagę, że wieś kojarzona dziś głównie z racji nazwy, Swornegacie, występuje tu wyłącznie pod kaszubską nazwą Swornegace. Gnieżdżewo natomiast okazuje się tym dla Kaszubów, czym dla Żydów Chełm, dla Ślązaków Szywałd, a dla centralnej Polski – Wąchock.

Małpka jest bardzo przydatna w czasie lektury.

Niemało miejsca poświęcono ważnym osobistościom – od budzicieli tożsamości kaszubsko-polskiej (Florian Ceynowa, Hieronim Derdowski, Aleksander Majkowski, Bernard Sychta, małżeństwo Gulgowskich, Tóna Abraham) po różnych twórców ludowych i etnografiarzy. Wśród nich postaci żyjące jeszcze w czasie pisania książki, jak Franciszek Brzeziński, woźny-gawędziarz w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach, Franciszek Borzyszkowski, nestor zasłużonego rodu, z którego być może pochodzi współczesny historyk wojen południowoafrykańskich Piotr Fiszka-Borzyszkowski („Fiska” jest tu wymieniany jako jeden z prastarych przydomków rodowych), czy rozmaici rękodzielnicy.

Augustyn Necel i Leon Golla - twórcy z Władysławowa

Kolejna ważna grupa haseł dotyczy historii Pomorza: od średniowiecznych książąt po dziewiętnastowieczną walkę z germanizacją. Autorki, które w jednym miejscu lokalizują się jako członkinie pokolenia wchodzącego w dojrzałość w ciągu powojennej dekady, nie zapominają o II wojnie światowej i ówczesnej martyrologii: Stutthof, mord w Piaśnicy, partyzantka spod znaku „Gryfa Pomorskiego”. Hasło „Łubiana” stwierdza, że w okolicznych lasach 26 maja 1944 doszło do bitwy partyzantów z „siłami żandarmerii niemieckiej i jednostek 44 dywizji SS Westpreussen”. Coś tu autorki pokręciły: pomijając, że nie było dywizji Waffen-SS o takiej nazwie, to numeracja ich doszła tylko do 38, i to już w 1945 r. Może chodziło o siły 44. sektora Allgemeine SS (tzw. „czarnych”)?  Ale on miał siedzibę w Gąbinie, czyli w Prusach zdecydowanie Wschodnich, a nie Zachodnich. Nieco dalej mowa o tym, że nazwę „Westpreussen” nosił położony na Kaszubach poligon SS, więc zaszło tu widać jakieś zawirowanie. Osobne hasło poświęcono kaszubskiej emigracji, głównie do Kanady i USA: w tej pierwszej w Ontario (wsie Wilno i Kaszuby), w Stanach zaś centrum imigracji kaszubskiej stanowiła Winona w Minnesocie.

Kultura ludowa została przedstawiona szeroko, od kuchni, przez liczne gałęzie rękodzieła, po muzykę. Nie każdy mieszkaniec centralnej Polski wie, że Kaszubi nie są jednorodną społecznością. W regionie występowały rozmaite podgrupy: Bylacy, Borowiacy, Drobolacy, Zaboracy, Gochowie, a każda ze swoją odrębną gwarą. Stąd też problemy z jednoliceniem kaszubskiej ortografii. W chwili pisania książki nie było jeszcze powszechnie przyjętego sposobu pisania dyftongu „ue”, w który przechodzi „o” – w dzisiejszych czasach zapisuje się go jako „ò”. Nieco osobna jest kwestia Słowińców – zachodniego szczepu Kaszubów, który zamieszkiwał rejon Łeby oraz jezior Gardno i Łebsko. W ciągu pierwszej połowy XX wieku ich dialekt praktycznie zanikł, a po II wojnie światowej resztki Słowińców wyemigrowały do RFN, częściowo z powodu prześladowania przez nowych osadników (cenzura przepuściła taką informację).

Dawni Kaszubi miewali do czynienia z różnej maści nadprzyrodzonymi sąsiadami. Byli więc oczywiście stolemowie, były czarownice (swego czasu aktywne w Chałupach), był w końcu diabeł (diocheł), który na bagnach suszył pieniądze przy ognisku. Płomień zwabiał nieostrożnych, a co odważniejsi, z pomocą różnych zabiegów paramagicznych, próbowali te pieniądze zdobyć. Do tego dochodzą wieszczy i łupi, czyli lokalne odmiany wąpiorów. Na Kaszubach bocian przynosił dzieci tylko wiosną i latem; jesienią i zimą robiły to wrony.

Parę haseł poświęcono miejscu Kaszub we współczesnej twórczości – literaturze, filmie, plastyce, muzyce. Jakby co, film Kaszëbë z 1971 wyświetlano kiedyś na Kino Polska, a dziś można go wynorać na Jujubie. Pojawiło się nawet krótkie hasło o bigbicie kaszubskim, którego czołowym przedstawicielem miał być zespół Chojny, założony przez pracowników chojnickiej służby zdrowia. Nie zapisał się on w dziejach polskiej muzyki i wątpliwe, by pozostawił jakiś większy dorobek niż parę prywaciarskich pocztówek dźwiękowych (nad czym zresztą autorki ubolewają). Kaszubskie tradycje rockowe kontynuowała w naszych czasach punkowa grupa The Damrockers, której nazwa nawiązuje do lokalnego imienia żeńskiego Damroka, noszonego przez legendarną córkę księcia Świętopchełka (ino nie wiadomo, którego). Gdzieniegdzie hasła wzbogacono fragmentami prozy, wierszami lub piosenkami – do tych ostatnich podano nawet zapis nutowy – a wpis na temat księdza Sychty zawiera reprodukcję przykładowego hasła z jego wielkiego i fundamentalnego Słownika gwar kaszubskich. Uzupełnieniem tekstu jest bogata ikonografia: zdjęcia (czarno-białe), rysunki, herby miast, wreszcie wklejona z tyłu mapa regionu.

Jedyne, do czego bym się mógł przyczepić językowo, to denerwująca tendencja do przechodzenia z czasu przeszłego na teraźniejszy przy opisie wydarzeń historycznych. Bo już wzmianka o „krzyżackich kumotrach” w haśle o Żarnowcu to wina chyba nie Ostrowskiej & Trojanowskiej, jeno autora, którego cytują.

Bedeker, pierwotnie opublikowan w roku 1962, w drugim wydaniu przedstawia stan rzeczy z połowy lat 70., a do dziś sporo zmieniło się. Mimo wszystko pozostaje po pierwsze kompendium wiedzy o Kaszubach i ich kulturze, a po drugie – zapisem epoki, w której polska prowincja, mimo intensywnej modernizacji, zachowywała jeszcze znacznie więcej różnic lokalnych niż dziś.

  

 

12. Bernard Nowaczyk, Chojnice 1454 – Świecino 1462, Warszawa 2012
(z serii Historyczne bitwy)

 Jeszcze jeden habełek o wojnie trzynastoletniej. Bernard Nowaczyk powszechnie uchodzi za jednego z tych autorów, przez których seria zeszła na psy, ale skoro już książka była w domu, to niech się nie marnuje.

Okładka jest dziełem mojego „ólóbionego” Łukasza Mieszkowskiego. Dwie pierwszoplanowe postaci – kusznika napinającego kuszę i strzelca z hakownicą – przerysował z jednej z ilustracji Szymona Kobylińskiego z cyklu Gawędy o broni i mundurze. Pozmieniał twarze, usunął kaptury, ubrał obu knopów w niepotrzebne strzelcom zbroje płytowe, dodał kolor i charakterystyczną fakturę, za której sprawą osoby na ilustracjach Mieszkowskiego określa się mianem „ludzi-parówek”. To, że dwaj strzelcy, zamiast w szyku z innymi żołnierzami, stoją gdzieś na polu jak te palcy, podczas gdy za nimi jazda szarżuje w zupełnie innym kierunku, a trzeci kusznik za ich plecami (z tyłu okładki) jest odwrócony tyłem i zamierza chyba strzelać do tej właśnie jazdy – a w dodatku ma w kołczanie bełty grotami do góry – to już detal.

Co się tyczy treści – o tym, że nie jest dobrze, świadczy już druga strona, gdzie najpierw czytamy pokraczne zdanie: „Zwycięstwo krzyżackie umożliwiło zakonowi odbudowanie na kilka lat panowania na dużej przestrzeni ich państwa”. Nieco niżej autor stwierdza, że bitwa pod Świecinem była potyczką „na tle rozegranej czterdzieści parę lat wcześniej bitwy pod Grunwaldem”. Określenie 52 lat jako „czterdziestu paru” jest zabiegiem mogącym dać pewną ulgę ludziom z kompleksami na punkcie wieku, ale w pracy historycznej – nawet popularnej – świadczy o niejakiej dezynwolturze autora wobec danych liczbowych.

            Nowaczyk ewidentnie bije na objętość, o czym świadczy rozpoczęcie narracji „od Adama i Ewy”, a właściwie od powstawania pierwszych zakonów rycerskich w okresie wypraw krzyżowych. Krótki opis wojskowości polskiej i krzyżackiej też zaczyna się od drużyny książęcej, choć wystarczyłoby skupić się na samej wojnie trzynastoletniej. Zaraz, przecież charakterystyka wojskowości w tym okresie i tak już jest – parę rozdziałów dalej! O uzbrojeniu rycerza pisze autor, że miecze używane wówczas w Polsce „nazywano je dwuręcznymi lub półtoraręcznymi”. Po pierwsze, nikt w XV w. nie mówił „miecz półtoraręczny” – określenie to wymyślili XX-wieczni bronioznawcy, którzy potrzebowali szufladki na miecz krótszy od dwuręcznego, a dłuższy od jednoręcznego, późniejsi badacze podważyli tę klasyfikację. Po drugie, cwajhender był bronią piechoty. Wyobraźmy sobie rycerza walczącego mieczem dwuręcznym – jakiej części ciała musiałby wówczas używać do kierowania kuniem?

            Po omówieniu wcześniejszych wojen polsko-krzyżackich od Konrada Mazowieckiego poczynając, przechodzi w końcu Nowaczyk do wojny trzynastoletniej. Przynajmniej tyle dobrze, że rozdział o bitwie pod Chojnicami jest całkiem obszerny. Szkoda, że autor stosuje w nim metodę polegającą na wrzucaniu obszernych cytatów z kroniki Jana Długosza, które częstokroć opisują to samo, co przed momentem sam przedstawił własnymi słowami. Przynajmniej dobrze, że w całej książce nie bierze słów kronikarza bezkrytycznie i czasem je koryguje. W każdym razie klęska pod Chojnicami armii Kazimierza Jagiellończyka – złożonej głównie z wielkopolskiego pospolitego ruszenia – była totalna i sromotna. Fakt, że w pierwszej fazie bitwy Krzyżacy stracili paru czołowych dowódców, w tym Rudolfa, księcia żagańskiego, ale potem dowództwo polskie zepsuło wszystko, co było do zepsucia, poległ podkanclerzy koronny i syn Zawiszy Czarnego, a do niewoli krzyżackiej dostało się dwóch wojewodów. Kazimierz sam ledwo uszedł i jeszcze przez jakiś czas miał problemy z zebraniem armii, a przez ten czas Krzyżacy odzyskali większość twierdz utraconych na rzecz związkowców.

O tym, co się działo między Chojnicami a Świecinem, czytałem niedawno u Dyskanta, więc w Nowaczyka nie wgryzałem się zbyt mocno: ta sama historia, tyle że opisana prościej, bez nacisku na aspekt wodny i z cytowaniem Długosza. Starcia toczyły się, jak to się mówi, ze zmiennym szczęściem, a losy wojny na dobre odmieniły się na korzyść Polski dopiero w 1462 r. pod Świecinem. Krzyżacy usiłowali wtedy wciągnąć w zasadzkę idące na odsiecz Gdańska oddziały (głównie zaciężne) podkomorzego sandomierskiego Piotra Dunina, ale się przeliczyli i ponieśli poważną – mimo niewielkiej skali – klęskę, która walnie przyspieszyła zakończenie wojny.

            Bibliografia nie jest specjalnie odkrywcza. Jedyny tekst źródłowy to kronika Długosza, i to w dostępnej online (bez podania dokładnego adresu!) XIX-wiecznej edycji Przeździeckiego. Archaiczna jak na dzisiejsze czasy polszczyzna nieco utrudnia lekturę – jakby nie wystarczyły już korbiaste, wielokrotnie złożone zdania dziejopisa z Brzeźnicy – ale za nowszą, przełożoną na bardziej współczesny język edycję Długosza trzeba było pewnie zapłacić. Autor musiał zresztą przepisywać fragmenty ręcznie, o czym świadczą literówki – mamy np. „podatek wiadrunkowy” (gdzie indziej jest poprawnie „wiardunkowy” – z niem. Vierding, a nie od wiadra), nie mówiąc o konsekwentnym przekręcaniu słowa „snadno” na „sadno”. Co do opracowań, to gdybym, będąc młodym studentem, miał pisać magisterkę o wojnie trzynastoletniej, już na wczesnym etapie gromadzenia materiałów sam bym wpadł na Biskupa, Nadolskiego, Wimmera czy Górskiego. Przekrojowy Kukiel, publicystyczny Jasienica czy, o zgrozo, Wiatr od morza Żeromskiego wskazują, że autor niespecjalnie wybrzydzał przy doborze lektur. Podobnie zresztą zamieszczenie w spisie innych habełków – Zatoki Świeżej i słabego Koronowa 1410 Piotra Derdeja, a nawet Planu odnowy wsi Świecino z 2006, z którego zaczerpnięto jakże ważną dla tematu informację, że po wojnie urządzono w Świecinie PGR.

Wśród rzeczy, które irytowały mnie w trakcie lektury, znalazły się nagłe ataki czasu teraźniejszego i niezbyt chlujna interpunkcja. Jest też mocno kolokwialna maniera rozpoczynania zdań od „A”. Problemy lingwistyczne stwarza autorowi bagno pod Chojnicami, gdzie potonęło wielu królewskich żołnierzy – „nazywane było Heerbruch, co oznacza ‘pańska zapadlina’”. Kolejny, który nie odróżnia „Heer” od „Herr”. Poza tym nie ma, powtarzam, nie ma takiego miasta jak „Kwidzyń” i takiego imienia jak „Urlyk”. Nie ma!

Swoją drogą, Nowaczyk (bo nie żartujmy, że w tej serii można liczyć na redakcję i korektę) nie dba nawet o to, żeby zachować jednolitość nazw własnych: „Sępopol” i „Sępopole” występują w dwóch sąsiadujących akapitach, a niemiecka nazwa tego miasta ma aż trzy wersje: „Schlipelbein”, „Szlipenbein” oraz „Schimpelbein”. O ile w edycji Przeździeckiego ta ostatnia forma faktycznie raz występuje, to w pozostałych miejscach stoi u niego „Schipelbein”, bez żadnego chlipania. Notabene, współczesna niemiecka Wikipedia jako nazwę Sępopola podaje „Schippenbeil”.

            Jeśli chodzi o ilustracje – jest parę wizerunków generycznych rycerzy, kuszników i inkszych wojaków z XV w. Źródeł oczywiście nie podano, ale nad jednym kopijnikiem widać winietkę wychodzącego w okolicach 2012 r. dodatku historycznego „Rzeczypospolitej”, a dwie inne ilustracje zdradzają styl Andrzeja Michałka. Są portrety Salzy, Plauena i aktualnego wielkiego mistrza, przy czym ten ostatni nie dość, że ziarnisty, to jeszcze przekręcony na „Erlischausena”. Najwięcej wnosi rekonstrukcja XV-wiecznych Chojnic oraz zdjęcia – wykonane najwyraźniej przez samego autora – rejonu, w którym toczyły się starcia (zamek w Gniewie itp.) Jest też działo podpisane jako „folgierz”. Nigdy nie było czegoś takiego, był natomiast foglerz. Ktoś se następnie w tym foglerzu zrobił czeski błąd, a ktoś inny, za pomocą artykułu na Wikipedyi, dorobił ideologię, jakoby foglerz i folgierz (względnie folgerz) to były dwa różne typy dział.

Mapy za to wyglądają całkiem porządnie – kolorowe i czytelne, to nic, że zajmują pół strony, a drugie pół leży odłogiem. Rzut oka na stopkę: „Mapy na podstawie publikacji: A. Michałek, Wyprawy krzyżowe, Husyci, Warszawa 2004”. Jasne, „na podstawie”.

Książka zawiera parę aneksów, dorzuconych raczej dla napompowania objętości: jednoakapitowa wzmianka o współczesnej recepcji obu bitew, wykaz mistrzów krzyżackich, biogramy czterech z nich oraz jeszcze kilku innych ważnych postaci – nie wiem, czy potrzebne, skoro w dużej mierze powtarzają to, co było w tekście głównym. W dodatku autor załadował rakietę, twierdząc, że Kazimierz Jagiellończyk zmarł w 1484 r. Czyżby Nowaczyk sugerował, że przez ostatnie osiem lat panowania król Kazimierz był upiorem?!



niedziela, 1 listopada 2020

Zaduszki Rockowe 2020

 

Jak co roku, przyszło uczcić artystów muzycznych, którzy odeszli w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Uwzględniam tylko tych, których mam w swojej płytotece.


9 grudnia 2019 r. zmarła Marie Fredriksson, wokalistka będąca połową szwedzkiego duetu Roxette, ogromnie popularnego na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.  


7 stycznia 2020 zmarł Neil Peart, perkusista zespołu Rush. Nie był współzałożycielem grupy – dołączył po pierwszej płycie, jako następca także już dziś nieżyjącego Johna Rutseya. Nie tylko należał do pierwszej ligi rockowych okładaczy bębnów, ale w dodatku pisał dla zespołu teksty. W latach siedemdziesiątych było w nich widać pewne wpływy Ayn Rand i jej filozofii „obiektywizmu” (np. na płycie 2112), co doprowadziło do posądzenia Rush o poglądy skrajnie prawicowe – jednak u Pearta wychodził raczej aspekt emancypacji indywidualności z kolektywu podcinającego skrzydła. Aluzji potylicznych dopatrywano się też w The Trees, opowiastce o konflikcie klonów z dębami, choć był to utwór inspirowany ilustracją w książce dla dzieci. Peart potrafił też np. uczcić zmarłego przyjaciela-geja (Nobody’s Hero) czy przedstawić analizę psychiki artysty scenicznego (Limelight). Oprócz tego był, rzecz jasna, wysokiej klasy instrumentalistą.


 

6 lutego, po długotrwałej chorobie, zmarł Romuald Lipko, lider Budki Suflera. Najpierw grał na basie i klawiszach, potem tylko na klawiszach. Przez cały czas pozostawał twórcą zdecydowanej większości repertuaru grupy. Tworzył też dla artystów zewnętrznych –szczególnie dla wokalistek: Urszuli, Izabeli Trojanowskiej oraz późnej Anny Jantar (jej śmierć w katastrofie lotniczej w 1980 r. stanęła na przeszkodzie dalszej współpracy, która mogła pójść w ciekawym kierunku – niedawno wyszło na jaw, że część późniejszych hitów Trojanowskiej została napisana z myślą o Jantar).


 

28 marca zmarł Winicjusz Chróst – wbrew nazwisku, nie był to facet wymyślony przeze mnie, podobnie jak Jarema Mordasiewicz, lecz jeden z najbardziej cenionych na Polsce gitarzystów sesyjnych oraz właściciel studia nagraniowego w Sulejówku, gdzie powstała cała mynga ważnych dla polskiej muzyki albumów lat dziewięćdziesiątych. Jeśli chodzi o nagrania w mojej kolekcji, w których sam brał udział – przez pewien czas był drugim gitarzystą Breakoutu i wziął udział w nagraniu jego płyty Kamienie z 1974, ze słynną Modlitwą.

 

4 maja zmarł David Greenfield, klawiszowiec The Stranglers. Jego „potężne, tętniące organy” (jak to ujął kolega z zespołu, Hugh Cornwell) wyróżniały Dusicieli spośród innych grup punkowych końca lat siedemdziesiątych i ułatwiły gładkie przejście ku łagodniejszemu brzmieniu na początku kolejnej dekady. Wystarczy wspomnieć klawesynową aranżację Golden Brown. 


25 lipca zmarł Peter Green, wybitny brytyjski gitarzysta bluesrockowy. Kojarzony jest głównie z dwóch rzeczy: jako następca Erica Claptona w składzie zespołu Bluesbreakers Johna Mayalla oraz, gdy wreszcie postanowił działać na własny rachunek, jako założyciel i pierwszy lider Fleetwood Mac. Z tego ostatniego zespołu odszedł, nękany schizofrenią, i na kilka lat w ogóle zaprzestał działalności muzycznej. Kiedy wreszcie wrócił do obiegu, na początku nie czuł się jeszcze na tyle pewnie, żeby na własnych płytach grać solówki gitarowe – wyręczał go Snowy White. Do bluesowego obiegu wrócił Green w latach 90., w tym w roku 1997 wystąpił w Polsce. 


9 sierpnia zmarł Martin Birch, wezwany producent płytowy, który odcisnął spore piętno na historii hard rocka i heavy metalu. Jako inżynier dźwięku pracował przy Deep Purple in Rock, później uczestniczył w sesjach wielu innych znanych płyt, a na w drugiej połowie lat siedemdziesiątych na początku następnej dekady umocnił swą markę, produkując albumy m.in. Rainbow, Blue Öyster Cult, Black Sabbath (Heaven and Hell!), a przede wszystkim Iron Maiden. Przerażający, 13-sekundowy wrzask w utworze The Number of the Beast zrodził się z frustracji Bruce’a Dickinsona, gdy Birch kazał mu po raz n+1 powtarzać od początku całą partię wokalną.


19 września zmarł po długiej chorobie Lee Kerslake, perkusista znany przede wszystkim z najlepszego składu Uriah Heep – tego od Demons and Wizards czy Live, January 1973. W latach osiemdziesiątych grał również w zespole Ozzy’ego Osbourne’a, ale został przez niego nieuczciwie potraktowany przy okazji kompaktowych reedycji ówczesnych płyt – oryginalne ścieżki perkusji Kerslake’a zastąpiono w nagraniach partiami odegranymi przez innego muzyka. Znany był z bardzo witalnego i energicznego stylu gry – wkładka  do Live stwierdzała, że Kerslake gra całym ciałem, a nie nadgarstkami, jak wielu perkusistów. 


 6 października zmarł Eddie Van Halen, lider zespołu heavymetalowego noszącego jego (i brata) nazwisko. Pod koniec lat 70. ten niderlandzki imigrant do USA (matkę miał z Indii Wschodnich, co czyni go w pewnym sensie najsłynniejszym indonezyjskim rockmanem) okazał się jednym z największych innowatorów gitary rockowej od czasu Hendrixa – m.in. rozwinął do postaci dojrzałej i spopularyzował (do tego stopnia, że uchodzi czasem za jej wynalazcę) technikę gry zwaną tappingiem, którą później opanować musiał każdy szanujący się wirtuoz gitary elektrycznej. Przy tym nie był wywijaczem dla samego wywijania, ale umiał również pisać dobre piosenki – jak na ironię, w swoim największym przebóju Jump gra akurat na syntezatorach. Do legendy przeszły umowy z organizatorami koncertów, w których Van Halen życzył sobie, aby członków zespołu częstowano cukierkami M&Ms – ale bez brązowych (to miał być test, czy organizatorzy dokładnie czytają). W jednym z późniejszych wycieleń zaangażował do zespołu także syna – Wolfganga. Z chorobą nowotworową zmagał się z przerwami od około dwudziestu lat. 


 Dziesięć dni później zmarł Gordon Haskell, znany przede wszystkim jako wokalista na trzeciej płycie King Crimson – Lizard (choć w jednym utworze wystąpił i na poprzedniej). Spośród karmazynowych wokalistów miał najbardziej charakterystyczny, najniższy głos. Grał też – jak każdy z nich do lat 80. – na basie, ale nie miał w tym doświadczenia i uczył się na bieżąco (w odróżnieniu od swojego następcy, zmarłego w 2006 Boza Burrella, który umiał już grać na basie, a musiał się uczyć śpiewać). Po odejściu z Crimso działał nieregularnie jako artysta solowy, a w charakterze balladzisty odzyskał popularność już w XXI wieku. Takim obrazem nie żyje już żaden z wokalistów-basistów King Crimson sprzed 1980 r.: w 2006 zmarł Boz Burrell, w 2016 - Greg Lake, a w następnym roku John Wetton.

Nawiasem mówiąc, 14 czerwca zmarł brytyjski pianista jazzowy Keith Tippett, który w tym samym okresie współpracował z King Crimson. Jego charakterystyczne partie fortepianu akustycznego i elektrycznego były ozdobą takich płyt jak Lizard i Islands, na których wystąpili również gościnnie inni członkowie jego zespołu Centipede.

 

Stratę poniósł również zespół UFO – 14 sierpnia zmarł basista Pete Way, a 9 czerwca gitarzysta Paul Chapman. Pierwszy był jednym z najważniejszych członków grupy, a drugi - następcą Michaela Schenkera wkrótce po nagraniu, a przed wydaniem słynnej płyty koncertowej Strangers in the Night - nie występował na niej, ale jest wymieniony w opisie.